*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 28 sierpnia 2012

Znowu o wszystkim!

I znowu za nami weekend, w który nic się nie działo :)
A nuda zaczęła się już w pracy... Co to był za dzień! I to w dodatku piątek, kiedy zawsze jest nadzieja na wcześniejsze opuszczenie biura. Niestety, nie tym razem - nawet trzeba było zostać parę minut dłużej. To był dla nas naprawdę pechowy dzień - co tylko mogło się rozjeżdżać, to się rozjeżdżało.
Ale później było już lepiej. Wróciłam do domu, do uradowanego Franka. Franek zawsze jest uradowany, gdy kończy w piątek pracę o dziewiątej, a w perspektywie ma wolny weekend i jeszcze w poniedziałek na czternastą :) A jak Franek jest uradowany, to i mnie jest dobrze.

Piątkowy wieczór upłynął nam niezwykle towarzysko. Najpierw przyszła Daga i prawie płakała ze śmiechu, kiedy próbowaliśmy przećwiczyć figury taneczne, które nam zaproponowała :) My zresztą też. Ale teraz jest już dużo lepiej :D Później zjawił się Robert, kolega Franka, który będzie naszym weselnym kierowcą. A potem zjawili się jeszcze Franka kuzyni z żonami. Wesoło było i do późnej nocy graliśmy w planszówkę przyniesioną przez Roberta.
W sobotę od rana zrobiliśmy pucowanie mieszkania, a później wybyliśmy na miasto w celu załatwiania róznych spraw. Ale nie tylko, bo relaks w Chatce Babuni przy pierogach i piwie z sokiem imbirowym też był zaplanowany. Później zaliczyliśmy jeszcze :P Juskę i Dorotę oraz rodziców Franka. Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. Sobotni bilans wychodzi następująco:
- zakupy chemiczne zrobione
- muszka zakupiona
- bielizna zakupiona (Franek wniebowzięty, a ja pomyślałam sobie, że nawet dobrze, że zabrałam go na te zakupy :))
- klipsy również
- my objedzeni totalnie
- szczegóły weselne z Juską omówione
- boska czerwona sukienka, na którą miałam chrapkę już od dawna - zakupiona. I to nie za 120 zł, jak było podane, ale w przecenie za 49 :D Franek zachwycony. Ja jeszcze bardziej :)
- nowa trasa na Franowo - zaliczona
- informacje na temat potencjalnego miejsca, w które udamy się w podróż poślubną - zebrane
- byliśmy tak padnięci, że już odpuściliśmy sobie tańczenie :)

Niedziala była już mocno rodzinna. Wyelegantowani pojechaliśmy na drugi koniec Poznania do kościoła, gdzie Franek pełnił honory ojca chrzestnego swojej niedawno urodzonej bratanicy. Trochę obawialiśmy się tego dnia, bo swego czasu wokół całej sprawy zagęściła się trochę atmosfera (nie ze względu na same chrzciny, a z powodu innych kwestii), ale okazało się, że było całkiem przyjemnie i pozbyliśmy się teraz negatywnych emocji na dobre. A Franek na pytanie jak się czuje, jako ojciec chrzestny, dumnie odpowiadał: Jak Don Corleone! :D
Następny "spęd" już za niecałe trzy tygodnie, wiadomo gdzie i po co :)

A tak poza tym? Byle do przodu. Odliczamy już dni i stwierdzamy z ulgą, że naprawdę prawie wszystko mamy już załatwione do ślubu. Nawet ubrani już jesteśmy od stóp po czubek głowy. Taniec ćwiczymy, choć w tym tygodniu będzie mniej intensywnie, bo Franek chodzi na popołudniówki. Ale dzisiaj na przykład wstał o 7:30 i dwa tańce zaliczyliśmy zanim wyszłam z domu. Nie ma to jak wychodzić do pracy roztańczonym :P
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ogromny dylemat, jaki mamy. No Wyspy Kanaryjskie, czy Madera? Oto jest pytanie!
I oby zawsze mieć tylko takie problemy :)))