*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Odczarowany piątek trzynastego.

Zazwyczaj nie zwracam uwagi na datę - nawet jeśli chodzi o tę "pechową" :) Nigdy nie sprawdzam z wyprzedzeniem, kiedy w danym roku, trzynastego wypada w piątek i zwykle orientuję się, że oto mamy właśnie ten pechowy dzień tylko dlatego, że w radio trąbią o tym od samego rana :)

Tym razem było trochę inaczej, bo dwa dni wcześniej, na piątek swój przyjazd zapowiedziała szefowa. Spojrzałam wtedy w kalendarz i nie powiem, zrobiło mi się nieswojo, bo po pierwsze zastanawiałam się, z czym ta wizyta może się wiązać, a po drugie miałam do przeprowadzenia z szefową pewną ważną dla mnie, ale też kłopotliwą rozmowę. Data nie wróżyła dobrze :)

Zła byłam na siebie, że tak nietypowo ulegam głupim zabobonom. Cały czwartek i całą noc z czwartku na piątek się stresowałam i nie pomagało tłumaczenie Franka, że na pewno wszystko będzie dobrze, bo mam fajną szefową. W piątek rano stwierdziłam, że najlepsze, co mogę zrobić to pójść do kościoła i pomodlić się o to, żeby Pan Bóg wybił mi z głowy, że data może mieć jakikolwiek wpływ na rezultat rozmowy i w ogóle na to, czy wiadomości są dobre, czy złe. Pomogło :) W dodatku trafiłam na misje i przeżyłam bardzo fajne doświadczenie duchowe, choć musiałam wyjść przed końcem, bo spóźniłabym się do pracy. Ale dotarłam do niej już pełna spokoju, choć oczywiście stres nadal pozostał, tylko nieco zmienił postać.

Ostatecznie jednak  ten piątek trzynastego okazał się jednym z najszczęśliwszych dla mnie dni w ostatnim czasie. Okazało się, że szefowej coś wypadło i do nas nie dotarła, ale rozmowę i tak ze mną przeprowadziła a jej skutki przeszly moje najśmielsze oczekiwania. Mam naprawdę wspaniałą szefową - ze świetnym podejściem do pracownika i obowiązków służbowych.
Niczego nowego sie nie dowiedziałam, ani nie wyjaśniły się jeszcze żadne z naszych spraw firmowych. Ale ta rozmowa sprawiła, że na wiele rzeczy spojrzałam nieco inaczej. 

Wróciłam do domu i stwierdziłam, że po raz pierwszy od kilku miesięcy - nawet nie pamiętam od kiedy tak naprawdę - czuję ogromną ulgę i zaczynam wierzyć, że jakoś się wszystko poukłada. Nie zniknęły nasze problemy ani nic się w jakiś cudowny sposób nie rozwiązało, ale nareszcie poczułam, że jakiś ciężar spadł mi z serca - przynajmniej na razie. Na pewno pojawią się jeszcze niepokoje, ale na razie cieszę się tą chwilową lekkością i tym poczuciem, że jakoś to będzie.
W piątek popołudniu po prostu padłam. Leżałam na kanapie obok Franka i w zasadzie nie miałam siły ruszyć ręką ani nogą. Bardzo często mam tak właśnie w piątki, ale tym razem nastąpiła jakaś kumulacja, pewnie też dlatego, że spadło ze mnie napięcie. Jednak ta fizyczna niemoc nie przeszkadzała mi w delektowaniu się tym spokojem ducha - może jeszcze nie idealnie niezmąconym, ale jak się nie ma co się lubi, to wiadomo... :) I w takim właśnie nastroju weszłam w weekend, który naprawdę nam się udał!