*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 29 sierpnia 2012

Przedstawiam Wam...

Jak już wspominałam, jedna trzecia naszych weselnych gości to znajomi. To stosunkowo duża grupa, bo często zaprasza się tylko najbliższych przyjaciół albo samą rodzinę. A my, jak już wiele razy wspominałam, przyjaciół nie mamy :) Mamy za to sporo bardzo dobrych i bliskich znajomych, na których możemy liczyć i nie wyobrażamy sobie przeżywać tak ważnego dnia bez nich.

Któż będzie? Ano oczywiście Dorota i Juska :P One były zaproszone na moje wesele jeszcze w czasach, kiedy nie znałam swojego przyszłego męża.
Będzie też moja koleżanka Asia z Miasteczka z mężem - znamy się w zasadzie od przedszkola, ale w podstawówce nie utrzymywałyśmy kontaktów. A później, jakby nigdy nic, zakolegowałyśmy się w szkole średniej - mimo, że nie chodziłyśmy nawet do tej samej klasy. Kiedy poszłam na studia była w zasadzie jedyną koleżanką, z którą się spotykałam w Miasteczku. Teraz jest jedną z dwóch.
Będą też moje koleżanki ze studiów - o Ani i Karolinie już wiecie :) Mimo, że "rozstałyśmy się" już pięć lat temu, cały czas utrzymujemy regularne kontakty, a łatwo byłoby je zerwać, wszak dzielą nas tysiące kilometrów. Pamiętam, jak dziewczyny w 2007 zrobiły mi urodzinowe przyjęcie-niespodziankę właśnie u Karoliny. Zbiegło się to z zakończeniem przez nas studiów pierwszego stopnia i wiedziałyśmy, że nasze drogi się rozchodzą. Obiecałyśmy sobie wtedy, że będziemy gośćmi na swoich weselach :) Pamiętam nawet jak Karolina powiedziała mi (bo ja jako jedyna miałam widoki na męża i jak widać się sprawdziło :P), że ona może nawet rosołu nie jeść, ale na moje wesele chce przyjechać. Kiedy wysyłałam im zaproszenie, napisałam, że będzie dla niej nawet rosół i to w dodatku z makaronem :)
W każdym razie na trzecim roku zostało nas niewiele w grupie, mówiłyśmy nawet (a wykładowcy czasami się przyłączali), że jesteśmy grupą VIPów. Było nas sześć, ale jedna zawsze chodziła swoimi ścieżkami. W piątkę złożyłyśmy sobie tę obietnicę pół żartem-pół serio... Jednej dziewczyny nie zaprosiłam. Ale to historia na inny raz. W każdym razie, nie ze względu na obietnicę, ale z powodu tego, że nadal są mi bliskie, zaprosiłam trzy koleżanki z czasów studenckich. Trzecią jest Ala.
Alaprzyjdzie z R. Kojarzycie? R. to mój były szef :) Dobrze się składa, że są razem, bo odkąd go znam, miałam wizję, że R. będzie na moim weselu :) I to tyle jeśli chodzi o moją stronę.

Ze strony Franka będzie pięciu kolegów "osiedlowych". Fajne chłopaki! Naprawdę bardzo ich lubię i wspominałam tu już o nich od czasu do czasu. Będzie też Robert - kolega z podstawówki, oraz Krzychu (to takie poznańskie:P u mnie byłby Krzysiek:)) z dziewczyną. Z Krzychem to nawet nie wiem, gdzie się Franek poznał, pewnie też na osiedlu :) Byliśmy parę lat temu razem na wakacjach, choć wtedy dziewczynę miał inną. My jak widać przetrwaliśmy :))
Będzie też Karola z facetem - Karola to koleżanka Franka z poprzedniej pracy, aczkolwiek kiedyś już na blogu o niej wspomniałam - kojarzycie może jak ponad rok temu Franek stwierdził, że ukradłam mu koleżankę? :) No to właśnie o nią chodziło :) Drugą koleżanką z poprzedniej pracy będzie Mietkowa, o której też kiedyś pisałam. Mietkowa będzie z Mietkiem - Mietek to kolega, którego poznałam dokładnie w tym samym dniu, gdy poznałam Franka. Był moim sąsiadem i frankowym kolegą. W zeszłym roku byliśmy na ich ślubie - Mietkowej i Mietka, nie Mietka i Franka :P
To tyle. Aaa nie, przepraszam, Daga jeszcze, choć ona to tak jest w połowie drogi między znajomymi a kuzynostwem :) Jest po prostu przyszywaną kuzynką Franka - córką jego chrzestnej. Ja poznałam ją dopiero niedawno, ale od razu znalazłyśmy wspólny język :)

Są to osoby, z którymi cały czas utrzymujemy kontakt, które są nam bliskie, które po prostu bardzo lubimy. Napisałam o gościach ze strony mojej i Franka, ale tak naprawdę od jakiegoś już czasu to są nasi wspólni znajomi. Byli z nami, gdy się poznawaliśmy, przeżywali wraz z nami nasze kryzysy. A teraz przyszedł czas, kiedy razem z nami będą mogli się bawić na naszym weselu.
Niesamowite jest to, jak oni się angażują! Czekają i wraz z nami odliczają dni do ślubu. Jeden z kolegów kiedy jakiś czas temu spotkał nas przypadkiem na ulicy z daleka śpiewał "jeszcze sześć tygodni, jeszcze sześć tygodni..." Inni dwaj zorganizowali transport do Miasteczka. Kolejni planują Frankowi wieczór kawalerski. Robert użyczy nam swojego samochodu (który niemal zastępuje mu dziewczynę, więc to naprawdę ważny gest :)) i będzie naszym kierowcą. R. będzie roznosił wódkę (to się podobno nazywa bycie starostą albo podczaszym :P)
Koleżanki nie są gorsze - Karola organizuje mi wieczór panieński. Ala oglądała ze mną suknie ślubne i chodziła na przymiarki. Karolina już zaoferowała się, że będzie dmuchać balony i przyklejać naklejki na wódkę :) Daga uczy nas tańczyć. Juska zajmuje się zaproszeniami i dekoracjami. No i jest świadkową :) Śmiejemy się, że jeszcze Dorota nie ma jak na razie żadnej fuchy, ale ona zapewne zadba o dobrą zabawę na weselu :)

Wspaniała jest ta świadomość, że oni wszyscy cieszą się na nasze wesele niemal tak samo jak my. Odliczają razem z nami. Pytają, w czym pomóc. Pomijam już to, że wszyscy przyjadą! Nikt nie szukał wymówek.
Kiedy dodam do tego jeszcze inne osoby zaangażowane w organizację naszego ślubu i wesela - jak rodzice, moja siostra (która będzie śpiewać na ślubie), mama Juski, kuzynostwo, które razem z nami odlicza i przyjeżdża nawet zza granicy, myślę sobie - jak to dobrze, że robimy to wesele. Jest dla kogo!

wtorek, 28 sierpnia 2012

Znowu o wszystkim!

I znowu za nami weekend, w który nic się nie działo :)
A nuda zaczęła się już w pracy... Co to był za dzień! I to w dodatku piątek, kiedy zawsze jest nadzieja na wcześniejsze opuszczenie biura. Niestety, nie tym razem - nawet trzeba było zostać parę minut dłużej. To był dla nas naprawdę pechowy dzień - co tylko mogło się rozjeżdżać, to się rozjeżdżało.
Ale później było już lepiej. Wróciłam do domu, do uradowanego Franka. Franek zawsze jest uradowany, gdy kończy w piątek pracę o dziewiątej, a w perspektywie ma wolny weekend i jeszcze w poniedziałek na czternastą :) A jak Franek jest uradowany, to i mnie jest dobrze.

Piątkowy wieczór upłynął nam niezwykle towarzysko. Najpierw przyszła Daga i prawie płakała ze śmiechu, kiedy próbowaliśmy przećwiczyć figury taneczne, które nam zaproponowała :) My zresztą też. Ale teraz jest już dużo lepiej :D Później zjawił się Robert, kolega Franka, który będzie naszym weselnym kierowcą. A potem zjawili się jeszcze Franka kuzyni z żonami. Wesoło było i do późnej nocy graliśmy w planszówkę przyniesioną przez Roberta.
W sobotę od rana zrobiliśmy pucowanie mieszkania, a później wybyliśmy na miasto w celu załatwiania róznych spraw. Ale nie tylko, bo relaks w Chatce Babuni przy pierogach i piwie z sokiem imbirowym też był zaplanowany. Później zaliczyliśmy jeszcze :P Juskę i Dorotę oraz rodziców Franka. Wróciliśmy do domu późnym wieczorem. Sobotni bilans wychodzi następująco:
- zakupy chemiczne zrobione
- muszka zakupiona
- bielizna zakupiona (Franek wniebowzięty, a ja pomyślałam sobie, że nawet dobrze, że zabrałam go na te zakupy :))
- klipsy również
- my objedzeni totalnie
- szczegóły weselne z Juską omówione
- boska czerwona sukienka, na którą miałam chrapkę już od dawna - zakupiona. I to nie za 120 zł, jak było podane, ale w przecenie za 49 :D Franek zachwycony. Ja jeszcze bardziej :)
- nowa trasa na Franowo - zaliczona
- informacje na temat potencjalnego miejsca, w które udamy się w podróż poślubną - zebrane
- byliśmy tak padnięci, że już odpuściliśmy sobie tańczenie :)

Niedziala była już mocno rodzinna. Wyelegantowani pojechaliśmy na drugi koniec Poznania do kościoła, gdzie Franek pełnił honory ojca chrzestnego swojej niedawno urodzonej bratanicy. Trochę obawialiśmy się tego dnia, bo swego czasu wokół całej sprawy zagęściła się trochę atmosfera (nie ze względu na same chrzciny, a z powodu innych kwestii), ale okazało się, że było całkiem przyjemnie i pozbyliśmy się teraz negatywnych emocji na dobre. A Franek na pytanie jak się czuje, jako ojciec chrzestny, dumnie odpowiadał: Jak Don Corleone! :D
Następny "spęd" już za niecałe trzy tygodnie, wiadomo gdzie i po co :)

A tak poza tym? Byle do przodu. Odliczamy już dni i stwierdzamy z ulgą, że naprawdę prawie wszystko mamy już załatwione do ślubu. Nawet ubrani już jesteśmy od stóp po czubek głowy. Taniec ćwiczymy, choć w tym tygodniu będzie mniej intensywnie, bo Franek chodzi na popołudniówki. Ale dzisiaj na przykład wstał o 7:30 i dwa tańce zaliczyliśmy zanim wyszłam z domu. Nie ma to jak wychodzić do pracy roztańczonym :P
I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie ogromny dylemat, jaki mamy. No Wyspy Kanaryjskie, czy Madera? Oto jest pytanie!
I oby zawsze mieć tylko takie problemy :)))

czwartek, 23 sierpnia 2012

Przetańczyć z Tobą chcę...

Zrezygnowałam z "aerobika" na rzecz walczyka :P Ale tylko w tym tygodniu. W przyszłym i tak Franek będzie popołudniu w pracy, więc nie będziemy ćwiczyć.
Ja znam kroki tańców i nie mam z nim większych problemów. W liceum zrobiliśmy sobie klasowy kurs tańca przed studniówką a poza tym śmieję się, że mam to w genach (moi rodzice poznali się na kursie tańca). Franek ma poczucie rytmu, a to bardzo ważne :) Kroków jednak nie znał żadnych. Ja tam potrafię z nim tańczyć - na każdym weselu po prostu wpadaliśmy w rytm i chociaż Franek tańczył po swojemu, to wychodziło nam całkiem dobrze.
Ale postanowiliśmy, że ze względu na to, iż na naszym weselu Franek (ja też zresztą) będzie tańczył nie tylko ze mną, ale ze wszystkimi ciociami i koleżankami :) to wypadałoby, żeby potrafił poprowadzić taniec nie tylko "po swojemu".

Naszym podstawowym celem więc, jak już wspominałam, było takie ogólne rozruszanie się, wpadnięcie w rytm, poznanie jakichś kroków. W ogóle nie myśleliśmy o jakimś specjalnym układzie, czym zadziwialiśmy ludzi, w tym Dagę, bo wszyscy byli przekonani, że chodzi nam o ułożenie choreografii do pierwszego tańca. Tak, jak napisałam walczyka Franek załapał szybko. We wtorek poćwiczyliśmy jeszcze chwilę sami, ale okazało się, że śmigamy zarówno walcem, jak i użytkowym. Wczoraj znowu wpadła do nas Daga i pokazaliśmy jej, co umiemy. Była w autentycznym szoku, że po jednej lekcji tak dobrze nam idzie - zwłaszcza Frankowi, który naprawdę nie rokował w pierwszym momencie :)
No i nie bardzo miała pomysł na to, co z nami dalej robić w takim razie - wyskoczyła więc ze swoim układem, który obmyśliła do jednej z piosenek, którą jej podaliśmy. Ćwiczyliśmy wczoraj ten układ i umówiliśmy się jeszcze na piątek.
Na chwilę obecną mam mieszane uczucia - glównie dlatego, że nie byłam przekonana do układu. Po prostu nie chciałam, żeby było sztucznie i na pokaz. Z drugiej strony taki normalny dreptany taniec byłby zwyczajnie nudny. Wczorajszy "trening" był świetną zabawą :) Wygłupialiśmy się trochę, śmiechu było co niemiara. Do tego Franek oberwał z mojej klatki piersiowej w brodę, kiedy ćwiczyliśmy jedno podnoszenie zaproponowane przez Dagę :) Było naprawdę fajnie i układ też jest ciekawy - krótki, bo tylko na dwie zwrotki i refren a później zaprosilibyśmy już gości do wspólnej zabawy. Jak już się go nauczyliśmy, to szkoda nie wykorzystać...
Nie podjęliśmy jeszcze ostatecznej decyzji - po prostu będziemy sobie w domu tańcować a potem wymyślimy co dalej :) Wydaje mi się, że jeśli tylko podejdziemy do tego na luzie, nie jakoś bardzo oficjalnie, to będzie dobrze. Jeśli będziemy się tym tańcem bawić - tak jak wczoraj, gdy nie będziemy martwić się o fałszywy krok, czy wypadnięcie z rytmu, a przede wszystkim zatańczymy radośnie, to będzie dobrze. Wydaje mi się, że wtedy taki taniec będzie spontaniczny nawet pomimo wcześniejszego przećwiczenia. Dodam, że choreografia nie jest jakoś specjalnie wyszukana, czy udziwniona. Refren zatańczymy normalnym 2na1, ale chodzi o wprowadzenie paru figur, żeby nie było nudno. Bo właśnie - tak wyjść i zatańczyć byle co, aby było to trochę głupio, skoro wszyscy będą na nas patrzeć :)
Obiecałam, że jak już zdecydujemy, to napiszę, jaką piosenkę wybraliśmy na pierwszy taniec. No więc jeszcze nie podjęliśmy ostatecznej decyzji, ale ten taniec ćwiczyliśmy do tej piosenki. Nie mamy żadnej "swojej" piosenki, ale ona własnie najbardziej kojarzy mi się z naszymi początkami. Poza tym ma słowa, które idealnie pasują do naszego związku i naszej sytuacji.

Zastanawialiśmy sie jeszcze nad "Odrobinę szczęścia w miłości", ale w wykonaniu Roberta Janowskiego. Oraz nad "Najpiękniejszą" Seweryna Krajewskiego. Obie piosenk nam się podobają, ale może ostatecznie po prostu zapytamy naszego zespołu, czy mają to w repertuarze, bądź są w stanie przygotować i sobie zażyczymy, żeby je zagrali, ale nie koniecznie na nasz pierwszy taniec :)

A teraz walca ćwiczymy między innymi do pięknej piosenki "Answer me, My Love" Frankie Laine, ale w jakimś innym wykonaniu. Niestety nie znalazłam tego necie.
I właśnie zastanawiamy się głównie nad tą pierwszą i ostatnią. Nad pierwszą ze względu na słowa i układ. Nad drugą - bo piosenka piękna, a... walc to jednak walc :) Wygląda pięknie i wspaniale byłoby zatańczyć go na własnym weselu. Może ostatecznie zatańczymy oba tańce - jeden jako pierwszy, a drugi w okolicach północy na przykład.

Nie chcemy za dużo planować, bo uważam, że lepiej wszystko wyjdzie, jeśli nie będziemy się spinać - po prostu zobaczymy jak będzie. Jak będziemy się czuli, jak będą się bawić goście. Zresztą razem z koleżankami mamy obmyślony jeszcze jeden taniec, który być może zatańczymy na weselu - ale właśnie w zależności od ogólnych nastrojów :)
Nie spinam się jeśli chodzi o inne sprawy weselne, nie zwracam na szczegóły większej uwagi niż to konieczne, żeby było po prostu miło i radośnie, więc i w kwestii tańca nie chciałabym się spinać :) Dlatego bardzo zależałoby mi na tym, żeby ten pierwszy taniec nie był sztuczny. Ale z drugiej strony wydaje mi się, że to tylko od nas zależy. Wszak i taniec nieprzećwiczony i bez choreografii może wyglądać sztucznie, jeśli się tańczące osoby nie zgrają i za bardzo stremują :) Ja na razie nie mam problemu z tym, że będziemy w centrum uwagi - wręcz przeciwnie, nawet mi się to podoba :) A przecież będą sami bliscy, przed kim się tu tremować? :)


Ps. Prośba o pomoc w kwestii zamieszczania filmików - zajrzyjcie na koniec notki w POMOCY TECHNICZNEJ blogspotowicze, plisss :)

wtorek, 21 sierpnia 2012

Tak o wszystkim :)

No to już chyba wszystkie osoby mające problem z nadążaniem za moją pisaniną nadrobiły zaległości. Ostatni raz taką długą przerwę to miałam w czerwcu :) Czas wrócić do rytmu - nazwijmy to - wakacyjnego :) O ile się uda, rzecz jasna.

Bo ostatnio też myślałam, że się uda, a jednak czasu zabrakło. W piątek z samego rana wybraliśmy się do Miasteczka. Spotkaliśmy się z managerem restauracji i aż dwie godziny trwało ustalanie różnych szczegółów. Później pojechaliśmy jeszcze do Opola, bo mieliśmy namiary na agencję, która zajmuje się wydrukiem i nie tylko różnych ślubnych gadżetów. Zamówiliśmy już upominki, które damy rodzicom i dziadkom w podziękowaniu, a teraz czekam na propozycję naklejek na ciasto, które zrobią nam w oparciu o projekt Juski - tak, żeby bylo podobnie jak na zaproszeniach i winietkach. Zrobiło się dość późno, więc niestety Franek musiał już wracać do Poznania - w sobotę rano pracował. A my z mamą poszłyśmy jeszcze do kwiaciarni, gdzie spędziłyśmy godzinę omawiając różne szczegóły dotyczące dekoracji. Ale wszystko już załatwione.
W sobotę obskoczyłyśmy jeszcze fotografa w celu potwierdzenia rezerwacji i omówienia drobnych szczegołów - tu poszło nam dużo szybciej. Zrobiłam też zakupy bieliźniane! Wszystko, co niezbędne już mam :) Łącznie z pończochami - i to tymi na pasie, bo nie chciałam samonośnych, choć zrobiłam sobie też z nich zapas. Jeszcze tylko zrobię rundkę po sklepach - ale to już w Poznaniu- i może kupię jakąś ładną bieliznę na noc poślubną ;) Wszak restauracja daje nam w gratisie pokój ;)

W sobotnie popołudnie skoczyłam do mojej bardzo dobrej koleżanki, która jest kosmetyczką. Cały dzień miała klientki, ale specjalnie dla mnie została dłużej i zrobiła mi oczyszczanie twarzy. Poleżałam sobie pod maseczkami, trochę się upiększyłam a przy okazji pogadałyśmy trochę. Jednak i tak było nam mało, bo umówiłyśmy się jeszcze na wieczór i przy drinkach (malibu z sokiem ananasowym) nadrabiałyśmy towarzyskie zaległości. W międzyczasie jednak zaliczyłam jeszcze obcowanie z naturą, a więc obiad w postaci grilla na naszej działce :) No i bardzo ważny telefon od Franka, który stwierdził, że mu mnie brakuje, że się już stęsknił (minęło raptem 25 godzin) i nie wie co robić, więc idzie spać :P

A w niedzielę przez chwilę "ciociowałam". Córka drugiej dobrej koleżanki (są tylko dwie w Miasteczku z którymi utrzymuję naprawdę regularny kontakt) miała roczek, który w Miasteczku często świętuje się na mszy z okazji rocznicy chrztu świętego. Dobrze, że się odszykowałam, bo chciałam sobie dyskretnie stanąć gdzieś na chórze, żeby mieć dobry widok na ołtarz, a koleżanka mnie zgarnęła i kazała siedzieć z chrzestnymi w pierwszej ławce. Przynajmniej się nie wyróżniałam :P No i sobie poćwiczyłam, bo w kolejną niedzielę szykują nam się chrzciny bratanicy Franka i on będzie chrzestnym. Ale kto się zatroszczył o świecę, telegram i prezent w postaci biblii dla dzieci (tak, wiem, że ona jeszcze nie umie czytac, ale to ma być pamiątka przecież:))?? No przecież, że nie chrzestny, tylko jego przyszła żona :P

Przyszła żona wróciła w ramiona stęsknionego przyszłego męża w niedzielny wieczór. A w poniedziałek wróciła i do pracy, choć może już nie w roli przyszlej żony :) I o dziwo, trochę zaległości się zrobiło w ten jeden dzień. Miałam ręce pełne roboty przez całe osiem godzin, a potem pośpiesznie wracałam do domu, gdyż... mieliśmy wczoraj swoją pierwszą lekcję tańca :D Przyszła do nas Daga i zaczęliśmy od walczyka. Po pierwszych pięciu minutach myślałam, że będzie masakra i Franek w życiu nie załapie, o co w tym chodzi... O ja niewierna :) Po kolejnych pięciu Franek nagle..: raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy i wszedł idealnie w muzykę. A obroty to idą mu lepiej niż mnie :P Dzisiaj będziemy ćwiczyć, a jutro Daga znowu przyjdzie i zobaczymy, co fajnego wymyśli :) Naszym głównym celem jest trochę się rozruszać. No i żeby Franek się nauczył kroków podstawowych tańców :) Chyba będzie dobrze.

No więc, jak same widzicie - nic ciekawego się przez te cztery dni nie działo ;)

czwartek, 16 sierpnia 2012

Aktywnie musi być!

Obiecałam w czerwcu, że jak już mi się skończy ten najtrudniejszy okres zamykania roku finansowego to się wreszcie odkuję - blogowo i nie tylko. Jak widać, groźbę spełniłam :) Bo niektóre z Was twierdzą, że nie nadążają z czytaniem. A ja się cieszę, bo nareszcie mogę pisać tyle, ile chcę i wtedy (no prawie), kiedy chcę. Oczywiście w związku ze ślubem jest i więcej tematów do poruszenia, więc aura mi sprzyja :) Aż się zaczęłam bać, czy nie wyjdę z wprawy pisania o czymś innym i nagle zabraknie mi weny w drugiej połowie września :)

Ale wracając do tego zabieganego czerwca - czułam się już nieco zmęczona, bo jak wiele razy powtarzałam, lubię mieć nad wszystkim jako taką kontrolę, a bywało, że traciłam ją chwilami nad moim czasem. Nie lubię momentów, gdy muszę ciągle doganiać rzeczywistość.
A potem czerwiec się skończył i... jak nożem uciął. Zrobiło się spokojnie. W pracy zrobiło się luźniej - dużo luźniej. Do tego stopnia, że nie przyzwyczajona do takiej swobody dysponowania czasem, zaczęłam się nudzić.
Nie było żadnych aktualnych spraw do załatwienia prywatnie, żadnych zaległych spotkań. A że lipiec to okres wakacyjny w większości miejsc to i grafik aerobikowy się zmienił. Nagle któregoś dnia przyszłam po pracy do domu, na popołudnie żadnych planów, cisza, luz i spokój. Teoretycznie na to czekałam.

I co się okazało? Dołek mnie złapał :/ Na początku nie bardzo wiedziałam, z czego on wynika. A potem dotarło do mnie, że ja po prostu nie lubię, gdy się nic nie dzieje. Potrzebuję aktywności, muszę mieć możliwość poukładania sobie wszystkiego w czasie, bo w przeciwnym razie wszystko mi się rozłazi.
Nie jestem typem pracoholika - rzadko zostaję w pracy po godzinach, z zasady nie zabieram biura do domu, gdy mam mieć wolne. Dbam o to, żeby zawsze znaleźć chociaż chwilę na odpoczynek. Odpoczywać potrafię i doceniam chwile spędzone na błogim lenistwie. Nie jestem chora, gdy wiem, ze coś jest jeszcze do zrobienia - pod warunkiem, że mam ściśle określone kiedy daną rzecz zrobię (bez odkładania na święte nigdy). Ale ten czas wolny też muszę mieć zorganizowany no i muszę czuć, że na niego zasłużyłam :)

Bardzo lubię, gdy mój dzień toczy się ustalonym rytmem - chwila na obowiązki rano/chwila dla siebie - praca - chwila dla siebie - aerobik - obowiązki - wieczór dla siebie. Może się zdarzyć, że mam całe popołudnie wolne, ale to musi być tak, że pozostałe dni mam zaplanowane. Wtedy ten jeden wolny dzień jest dla mnie wisienką na torcie. Mogę się nim cieszyć i w pełni go wykorzystać - tak, jak lubię.
Gdybym wiedziała, że mam wolne codziennie, zwariowałabym i popadła w depresję. Ja nie potrafię nic nie robić! Leniuchować - owszem, ale dla mnie leniuchowanie polega na czytaniu książek, czasopism lub oglądaniu seriali, słowem na robieniu czegoś, co jest może mało pożyteczne, ale za to baardzo przyjemne :) Muszę mieć czas wypełniony po brzegi aerobikami, spotkaniami, korepetycjami, załatwianiem różnych spraw. Ja to wszystko po prostu lubię, w ten sposób również odpoczywam. A pomiędzy tymi wszystkimi sprawami jest jeszcze czas, który potrafię wycisnąć jak cytrynę, wykorzystać na maksa i czuć się naprawdę spełniona i wypoczęta :)

Wszystko musi mieć odpowiednie proporcje - gdy wolnego czasu mam za dużo, mam poczucie, że go marnuję, czuję się bezradna, niepotrzebna i łapię doła. Gdy te przerwy między moimi zajęciami się kurczą albo wręcz okazuje się, że muszę zrezygnować z czegoś, co wcześniej zaplanowałam ze względu na brak czasu, czuję się sfrustrowana, zmęczona i tracę poczucie kontroli. Dlatego najlepiej jest kiedy... mam czas na wszystko po prostu :P Tak jak teraz na przykład...
I kocham moją aktywność :)

A jak poradziłam sobie z obniżonym nastrojem tamtego dnia? Cóż, zadzwoniłam do Doroty, która była akurat kontuzjowana i też nigdzie nie wychodziła i umówiłam się na spotkanie :) A następnego dnia pobiegłam na aerobik. Od razu zrobiło mi się lepiej - a i ta wieczorna godzinka przed komputerem lepiej smakowała.

środa, 15 sierpnia 2012

Odliczanie: jeden! /Niedziela w środku tygodnia

Już to na pewno kiedyś pisałam, ale bardzo lubię takie wolne dni w ciągu tygodnia :) A najlepiej, jeśli to są w dodatku święta kościelne, bo wtedy to już totalnie mam wrażenie, że to niedziela. Idę potem sobie w "poniedziałek" do pracy, po czym okazuje się, że za dwa dni znowu mamy weekend! :) A w tym konkretnym przypadku - za jeden dzień, bo w piątek mam urlop.

Franek szedł dzisiaj do pracy dopiero na 16, więc mieliśmy trochę czasu żeby porozmawiać. Omówiliśmy kilka kolejnych kwestii - jakżeby inaczej? ;) - ślubnych. Bo nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę z tego, że nasz ślub odbędzie się dokładnie za miesiąc!!! :) A teraz do tych, które mają już dość mojej monotematyczności: jeszcze tylko miesiąc. Muszę teraz to wszystko opisać, bo mogę nie mieć już w życiu takiej okazji :) Wybaczcie więc! :)

Całkiem przyjemną niedzielę w środku tygodnia na miesiąc przed ślubem spędziłam w domu. Sama nie wiem jak to się stało, ze już mamy wieczór, ale na pewno nie był to dzień stracony, bo poświęciłam go na wszelkie czynności, które lubię :) A więc: poczytałam, poserialowałam i poszydełkowałam. Do tego porozmawiałam z Frankiem. I nawet poprasowałam - tak, wiem, dzień święty trzeba święcić, ale na mszy byłam, a prasowanie traktuję bardziej jako relaks niż przykry obowiązek :)

To na pewno nie jest mój ostatni post przedślubny, ale (raczej) na pewno ostatni odliczający miesiące :) Podsumowanie więc musi być, ale trudno określić co już mamy załatwione - bo to większość. Łatwiej będzie więc wymienić, co nam jeszcze pozostało. Zawiadomienia już mamy - teraz trzeba je wysłać. W piątek jedziemy do Miasteczka. Jesteśmy umówieni z managerem restauracji - potwierdzimy menu, dogadamy się co do ciasta i tortu, omówimy ogólny wystrój sali. Umówieni jesteśmy też z kwiaciarką/florystką :) - na podpisanie umowy. Niby też mamy omówić szczegóły bukietu i dekoracji kościoła, ale cóż ja poradzę, jak te szczegóły mam... ekhm, gdzieś :P Powiem po prostu, że chcę białe storczyki i ma być ładnie. Ona będzie najlepiej wiedziała, jak to zrobić. Jeśli zdążymy, przejedziemy się też do Opola, bo tam namierzyliśmy coś, co chcemy wręczyć rodzicom w podziękowaniu i od razu zamówimy sobie część zawieszek na wódkę. No i kupimy pudełko na ciasto. A właściwie ciastka (wspominałam już, ze jednak będzie?)

Zapowiedzi już wiszą w obu parafiach, o czym poinformował mnie smsowo mój tato a ustnie rodzice Franka :) Ja już zaliczyłam pierwszą spowiedź przedślubną (na wspaniałego księdza trafiłam - nie ma to jak u Dominikanów), Franek się dopiero przejdzie. Teraz jeszcze tylko ostatnie spotkanie z księdzem w celu ustalenia szczegółów ceremonii, ale to już tuż przed ślubem. Trzeba też omówić z organistą parę detali, ale to już problem mojej siostry :P

Jeśli chodzi o naszą garderobę - Frankowi trzeba kupić muszkę, a przede mną zakup tych nieszczęsnych :P pończoch i części bielizny. Suknia prawie gotowa, tylko się jeszcze muszę kopsnąć po welon, bo odebrałam buty a o nim zapomniałam, a będzie mi potrzebny na próbne czesanie we wrześniu.
Winietki nadal się robią. Juska się tym zajęła a poza tym razem ze swoją mamą zrobią nam dekorację "stanowiska" pary młodej na sali. Wieczór panieński też się robi, co potwierdziła mi dzisiaj Karolina2 (nie hiszpańska), która się zajmuje jego organizacją.

Najbardziej martwią mnie tańce :P Po pierwsze - nie zdecydowaliśmy się ostatecznie na piosenkę na pierwszy taniec. Po drugie - wspominałam chyba, ze będziemy mieć indywidualny kurs z córką chrzestnej Franka (którą zresztą też zapraszamy na wesele). Ale trochę się pokomplikowało - z obu stron i się przesunęło. Mamy zacząć dopiero w poniedziałek i boję się, czy zdążymy (zaznaczam, ze nie chodzi o konkretny układ, tylko Franka trzeba tak generalnie podszkolić). Ale i Franek i Daga zapewniają mnie, że tak, więc wierzę na słowo...

No i co jeszcze? Wybór zdjęć, które przekażemy kamerzyście do wykorzystania w filmie, spotkanie z zespołem, opłata do US w Miasteczku... Aaa i musimy się zacząć dowiadywać co z naszą podróżą poślubną sponsorowaną przez moich rodziców.
To by było na tyle :P Więcej pozycji na liście nie ma (na razie)
Nie mam pojęcia, jak to się stało, ze zostało już tylko 30 dni!!!



wtorek, 14 sierpnia 2012

Jadą goście, jadą!

Wstępną listę gości - póki co w naszych głowach - opracowaliśmy już kilka godzin po zaręczynach, siedząc w jednym z grzybowskich pubów przy piwie. Dokładnie rok temu, na spotkaniu z naszymi rodzicami lista przybrała już konkretny kształt.

Jasne było dla nas, że zapraszamy najbliższą rodzinę - a ta dla nas oznacza rodziców, rodzeństwo, dziadków oraz rodzeństwo rodziców z dziećmi, które zresztą są już w większości dorosłe i mają swoje rodziny :) Dlatego trochę tego wyszło.
Z rodziny dalszej zdecydowaliśmy się zaprosić kuzynkę taty i jej córkę z rodziną - bo jakoś tak ich lubimy, mają stosunkowo niedaleko no i my też byliśmy na weselu córki - znaczy się mojej kuzynki. Poza tym zaprosiliśmy też mojego stryjka z żoną oraz jego dwie córki, a więc kuzynki mojej mamy, z mężami. Nie utrzymujemy z nimi bieżących kontaktów, mimo, że mieszkają prawie w Miasteczku. Niegdyś jednak spędzaliśmy ze sobą wakacje i wszystkie święta, pomyśleliśmy, że będzie to dobra okazja, żeby się wreszcie spotkać - zwłaszcza, że ze strony mamy zapraszaliśmy tylko mojego wujka i dziadka.
Zaprosiliśmy też sporo znajomych... Ostatecznie wyszło nam około 90 osób, więc to było zdecydowanie za dużo. Wykreśliłam dwie koleżanki. Na tym etapie pozostało nam powysyłać zaproszenia i czekać na potwierdzenie przybycia :)

W zasadzie z góry założyliśmy, że odmówi nam około piętnastu osób i wiele się nie pomyliliśmy :) Wiedzieliśmy, kto nie przyjedzie ze strony Franka i tu w zasadzie nam się wszystko potwierdziło. Jeśli chodzi o moją rodzinę, byłam przekonana, że nie przyjedzie kuzyn z żoną i kuzynka z rodziną, którzy mieszkają w Walii. Przede wszystkim jednak byłam pewna, że nie przybędą, bo w czerwcu byliśmy na weselu tegoż kuzyna - nie sądziłam, że w przeciągu trzech miesięcy dadzą radę przylecieć drugi raz do Polski. Cóż, potwierdza się, że dla chcącego nic trudnego :)
Za zaproszenie podziękowali nam dość niespodziewanie stryjek i jego rodzina - ale nie poczułam się urażona. To naprawdę były osoby, z którymi nie czuję się teraz mocno związana i choć absolutnie nie zapraszaliśmy ich "bo tak wypadało" (na pewno by się nie obrazili, gdyby zaproszenia nie dostali), to ostatecznie pomyślałam sobie, że dobrze się stało.
Nie będzie też jednego mojego kuzyna z rodziną - ale w zasadzie zapowiadało się na to od samego początku. Oni nie odwiedzają nawet brata, który mieszka parę kilometrów od nich, więc nie mogliśmy się spodziewać, że ruszą ponad 300km w Polskę :D

Przede wszystkim lista gości w tym ostatecznym kształcie wzbudza w nas wiele pozytywnych emocji! Przyznaję, ze trochę się bałam jak to będzie, martwiłam się, że sporo osób nam odmówi (zwłaszcza ze względu na czerwcowe wesele), a nie ukrywam, że chyba po części traktowałam to jako sprawdzian lojalności... Oczywiście są sytuacje, kiedy ktoś naprawdę nie może przyjechać, ale bałam się, że ktoś odmówi bez konkretnego powodu. A tu taka niespodzianka - potwierdzili nawet ci, których "spisaliśmy na straty". Tak naprawdę osoby, które będziemy gościć we wrześniu to wszyscy, którzy są nam najbliżsi i z którymi utrzymujemy w miarę regularny kontakt (wiadomo, z niektórymi widujemy się raz na pół roku, z innymi co tydzień, ale jednak relacje są dość bliskie).

A teraz goście w liczbach :)

Chociaż do ostatniej chwili nie będziemy wiedzieli, czy przyjedzie jedna ciocia z rodziną (oni sami tego nie będą wiedzieli do ostatniej chwili), liczymy już wszystkich
i listę uznajemy za zamkniętą. Kilka osób przyjedzie bez dzieci lub bez osób towarzyszących i ostatecznie wychodzi nam łącznie z nami 68 osób oraz 5 osób z "obsługi" (zespół, fotograf itp), czyli 73 osoby. Jak dla nas wyszło wręcz idealnie!

Z mojej rodziny będzie 29 osób, z rodziny Franka 18, znajomych będzie 19 (o znajomych będzie osobna notka).
Przewidujemy czworo dzieci (z tego dwójka poniżej roczku, więc ich nie liczymy) i dwie nastolatki. Ciekawe jest to, że będzie tylko 20 osób powyżej czterdziestki. Cała reszta to ludzie w wieku 20-39, mamy więc nadzieje, że będą chęci na zabawę, bo to stosunkowo młode wesele :P
Oprócz moich rodziców, tylko pięć osób będzie z Miasteczka i okolic.
Tym bardziej cieszy, że wszyscy chcą przybyć! Dla mnie jednak o czymś to świadczy - przede wszystkim o tym, że te osoby chcą być z nami w tym dniu i że zależy im na nas.

Najbardziej obawialiśmy się, czy damy radę wszystkich przenocować - okazało się to jednak łatwiejsze niż się spodziewaliśmy i nie musimy nikogo umieszczać w domu. W restauracji, w której będzie wesele (5km od Miasteczka) jest osiem pokoi, które zmieszczą od 2 do 4 osób. Ja z Frankiem mamy pokój gratis :P. W pensjonacie obok wynajęliśmy cztery trzyosobowe pokoje. A całą moją przyjezdną rodzinę umieściliśmy w hoteliku w Miasteczku. Wszyscy się zmieścili a w razie czego będziemy mieli rezerwowe miejsca w domach.

Wiemy już mniej więcej kto gdzie będzie siedział. Pozostaje nam jeszcze obmyślenie kto z kim będzie jechał z kościoła do domu weselnego.

Generalnie muszę powiedzieć, że to "zarządzanie" gośćmi jest przyjemniejsze i łatwiejsze niż się spodziewałam :) Ale przede wszystkim patrzymy na tą listę i wiemy, że zaprosiliśmy właściwe osoby! Wszyscy bliscy, przy których będziemy sie czuć swobodnie, z którymi będziemy chcieli się bawić, z których obecności będziemy czerpać radość. Już nie mogę się doczekać!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Sprawa najwyższej wagi :)

Mam trochę inaczej niż tak zwany "ogół społeczeństwa" :P, który podobno odkłada sobie tkankę tłuszczową w zimie a wiosną i latem gubi zbędne kilogramy i znowu jest młody i piękny :) Dla mnie najlepszy okres na chudnięcie to zima, za to kiedy nadchodzi wiosna, mogę być pewna, że przybędzie mi paru kilogramów. To trochę paradoksalne, bo przecież wiosną nareszcie mamy świeże warzywa i owoce, możemy pożegnać się więc ze smalcem, pasztetami, zupami z wkładką i tłustymi wędlinami na rzecz pysznych kanapek z sałatą i pomidorem, mizerii oraz fasolki szparagowej. To wszystko prawda. Tyle, że wiosną tyle jest tych pyszności, że jem bez umiaru :) Bo oczywiście, że fasolka szparagowa kaloryczna nie jest, ale przecież najlepiej smakuje z masłem i bułką tartą :) Od jedzenia truskawek człowiek pewnie nie przytyje, ale jak już sobie do nich dorzuci dwie łyżki śmietany kremówki, noo...
A ponieważ jeść naprawdę lubię, to sobie nie żałuję tych przysmaków :) Zajadam się też warzywami "niewskazanymi" - a więc zielonym groszkiem i bobem. Wspomniane kolorowe kanapeczki z sałatą, pomidorkiem, rzodkiewką i szczypiorkiem też nie zaszkodzą, wszak jedna kromka to zaledwie jakieś 100 kcal (nie używam żadnego smarowidła) - no, ale przecież trudno poprzestać na jednej :)
Później nadchodzi lato, a więc lody, kawy mrożone z bitą śmietaną i inne pyszne desery... A najgorzej jak się człowiek na wakacje wybierze. Dochodzą do tego gofry, fast foody i piwko :) No i arbuzy... pochłaniam je wręcz kilogramami :)
Więc się ani trochę nie dziwię, że w okresie od maja do września przybywa mi kilogramów a oponka rośnie :) A przecież na aerobik chodzę z taką samą częstotliwością - albo częściej. Do tego jeżdżę na rowerze i więcej spaceruję. Ale taka już moja uroda.

Na szczęście nadmiar kilogramów nigdy nie jest szczególnie dokuczliwy. A przynajmniej nie na tyle, żebym musiała z czegoś rezygnować. Wolę korzystać z sezonowych przysmaków a potem trochę zacisnąć pasa - dosłownie :) Zwracam uwagę na to co jem i na kilka tygodni wprowadzam moją sprawdzoną niskokaloryczną dietę. Zazwyczaj w ciągu miesiąca tracę nadwyżkę i gdy staję na wadze, odzyskuję czwóreczkę z przodu. Póki co jeszcze nie musiałam wymieniać garderoby :)

W tym roku jednak postanowiłam się poświęcić :) Co prawda wraz z początkiem wiosny sobie folgowałam, ale po powrocie z nad morza postanowiłam się nieco ograniczyć. Nie żeby sobie czegoś odmawiać, ale jeśli jadłam hot-doga, to nie tego samego dnia, co lody z bitą śmietaną :) Chciałam po prostu, żeby moje wymiary między pierwszą a drugą przymiarką sukni nie uległy zbyt dużym wahaniom. Cóż, nie wzięłam pod uwagę jednego... Tak bardzo bałam się, że przytyję, że w ciągu trzech tygodni schudłam trzy kilogramy - i zapewniam, że nie stosowałam głodówki. Mimo wszystko, nie sądziłam, że to będzie miało aż taki wpływ na moje ciało - byłam przekonana, że jak to zwykle bywa, pozbyłam się tylko trochę wody z organizmu. A jednak suknia okazała się nieco za duża. Krawcowa była trochę zaskoczona, ale jej się nie przyznałam, więc uznała, że pewnie po prostu ostatnim razem (bo już wtedy suknia była lekko za szeroka) za mało materiału zebrała. Biodra i talię zostawiłyśmy w spokoju, bo będzie można to w razie czego regulować wiązaniem, a tylko w biuście jeszcze suknia będzie zwężona.

W sumie to jestem zadowolona, bo zniknęła moja letnia oponka :) Tylko Franek stęka, że nie lubi jak jestem taka chuda (bez przesady! on chyba chudego nie widział!) i mówi, że jestem "chuda glista".
Przestraszyłam się jednak wczoraj, że jak tak dalej pójdzie to za miesiąc suknia znowu będzie za szeroka a moje obojczyki zbyt wystające (to mi się dzieje zawsze przy 47kg). Zaraz po przymiarce wybrałyśmy się więc z Alą na obiad i deser. Ona z pierwszego zrezygnowała i zaczęła od razu od lodów. Ja zamówiłam sobie sałatkę z kurczakiem i bekonem. Pyszna była! Ale porcja ogromniasta, ledwo ją zmęczyłam i na lody już miejsca nie wystarczyło :( (pocieszyłam się dziś Big Milkiem w czekoladzie) Najadłam się tak bardzo, że do końca dnia już nic nie tknęłam tylko litrami piłam herbatę (zawsze jak się objem, piję herbatę, zazwyczaj czerwoną, bo mam wrażenie, że mnie przepłukuje :P). To by było na tyle jeśli chodzi o pilnowanie obojczyków :)

Jest jednak jedna rzecz, z której w tym roku zrezygnowałam (nie bez bólu :P)... Normalnie o tej porze roku objadam się przecież słonecznikiem! Nad morzem "zdzióbałam" chyba cztery, a potem sobie zabroniłam. Twarda jestem i nie ruszają mnie piękne słoneczniki, które uśmiechają się do mnie z warzywniaków. Chociaż jak sobie pomyślę, że następna okazja dopiero za rok, to ślinka mi cieknie. Ale cóż, człowiek raz tylko bierze ślub, więc jak człowiek chce być na nim piękny, to musi poznać smak wyrzeczenia ;D To się chociaż tego jednego wyrzekę.
Bo już pal licho, że to sam tłuszcz - mogłabym przecież zrezygnować z obiadu :)) Ale przede wszystkim słonecznik oznacza katastrofę dla moich paznokci, które robią się czarne, a od ciągłego szorowania rozdwajają się i łamią. Muszę więc cierpieć do ślubu :) Chociaż Franek powiedział, że może jak będzie miał jakiś wolny dzień to się wybierze na targ i jakiś jeden ładny słonecznik dla mnie wybierze (chyba naprawdę się boi moich żeber i chce mnie utuczyć :P).
Noo, jeden to chyba moim paznokciom aż tak bardzo nie zaszkodzi... :)

sobota, 11 sierpnia 2012

Aaaaaaa....

....aaaaa!!!!
Właśnie się dowiedziałam, że Karolina kupiła bilety! Karolina, czyli jedna z Hiszpańskich Dziewczyn! Co prawda potwierdzała mi w dzień moich urodzin, że będzie, ale we wtorek dowiedziałam się, że to nie taka prosta sprawa :( Ania będzie bez problemu, bo ma urlop od 8 do 20 września i przyleci do Polski. Ale Karolina jest nauczycielką w prywatnej szkole językowej - i zaczynają rok szkolny akurat 17 września! Miała ogromny problem z biletem powrotnym.
Zmartwiłam się, bo byłam przekonana, że się spotkamy a tu taki klops. Sama szukałam dla niej połączeń i jakieś były, ale wcale nie takie tanie i z przesiadkami. Przyznaję, że zwątpiłam, nie sądziłam, że ktoś mógłby iść na coś takiego tylko po to, żeby przylecieć na wesele koleżanki ze studiów.
Ależ się myliłam! Wczoraj od rana wymieniałyśmy się informacjami na FB i dziś dostałam informację, że: KUPIŁA! Przyleci w czwartek ("mna się nie przejmuj dam se rade sama bez problemu!! Bede się relaksowac przed weselem i cwiczyc tance wygibance!!!" rzekła, gdy zmartwiłam się, że nie będziemy się mogli nią w piątek zająć tak jak byśmy chcieli z racji różnych obowiązków przedweselnych).
Będzie lecieć z Sewilli do Rzymu a z Rzymu do Krakowa (calutki dzień w podróży, bo z tego co widziałam w Rzymie będzie musiała czekać parę godzin). Stamtąd albo przyjedzie z moją siostrą albo ją pokierujemy i wyjdziemy po nią na dworzec w Miasteczku. No a powrót... Wracać będzie z Poznania przez Londyn do Sewilli. Wylot z Poznania o 15:55 a to oznacza, że przynajmniej półtorej godziny wcześniej musi być w Poznaniu. Co z kolei oznacza, że z Miasteczka będzie musiała jechać pociągiem o 7:50. Po weselu!
Jest jeszcze opcja, żeby ktoś ją zawiózł do Miasta Pośredniego skąd miałaby pociąg o 11 i w Poznaniu byłaby i 13:20 - dzięki temu z Miasteczka wystarczyłoby wyjechać po 9tej. No ale wiadomo jak po weselu trudno o kierowcę :) Ale wstępnie rozmawiałam z moim wujkiem, może się uda.

Mimo wszystko Karolina będzie wymęczona - całodniowa podróż i to po weselu. Świeża to ona nie będzie. Do Sewilli przyleci przed północą, a na drugi dzień do pracy... Jak dla mnie jest to niesamowite poświęcenie! W dodatku zapłaciła za bilety chyba z 1000zł (
"spoko kochana.....jak nie bede miala na jedzenie to wezme wyprawke z wesela na tydzien i bedzie dobrze" odpowiedziała mi, kiedy się zauważyłam, ze mimo iż są to tanie linie to te konkretne bilety do najtańszych nie należą). Oboje z Frankiem prosimy ją, żeby sobie jakikolwiek prezent wybiła z głowy...

Do tematu gości w ogóle jeszcze wrócę, ale najpierw chciałam podzielić się tą radosną informacją. Tak sobie myślę - muszą nas chyba ci wszyscy znajomi lubić skoro taki kawał drogi (z Poznania to też jednak ponad 200 km) jadą na nasz ślub :)))

***
Ps. Ponieważ niektóre z Was skarżą się na problemy z komentowaniem, dodałam nowy "wątek" w zakładce "Pomoc techniczna"...

czwartek, 9 sierpnia 2012

Czuję to!

Naprawdę to czuję! :) Że już za pięć tygodni z malutkim okładem będzie miał miejsce TEN dzień :) Świadomość o tym, że nadchodzi oczywiście miałam codziennie przez ostatni rok, ale dopiero od niedawna czuję to po prostu całą sobą. W myślach widzę już siebie w tej białej sukni a Franka w czarnym garniturze. Widzę naszych gości i czuję motyle w brzuchu. Nie denerwuję się, ale ogromnie się cieszę! To musi być niesamowicie fajna sprawa, kiedy tak wszyscy przyjeżdżają tylko po to, żeby być z nami w tym ważnym dniu, żeby się z nami cieszyć. No i chyba już nigdy nie będziemy w samym centrum uwagi, to musi być fajne doświadczenie :)

Ale oczywiście nie tylko o to chodzi.Po prostu czuję to, jak się wszystko zmieni PO. Wiem, wiem, może się Wam wydawać, że głupoty piszę, bo przecież co niby miałoby się zmienić? A jednak :) Ta zmiana następuje przede wszystkim w naszych głowach, a że wszystko ma swoje źródło w psychice... same wiecie :) To tak, jak nasze zaręczyny zmieniły całkowicie wszystko - nasz związek, nasze relacje, nasz sposób myślenia. A przecież też się nic nie zmieniło w sensie fizycznym.

Właściwie to ja nawet nie potrafię opisać swoich uczuć :) Tej radości (śmieję się jak głupia - sama do siebie, gdy tylko o tym myślę, nie zważając na to, czy jestem w tramwaju, czy w sklepowej kolejce), tego podniecenia i mieszkanki niecierpliwości z... chęcią odsunięcia tego jeszcze o parę lat :) To ostatnie tylko z jednego powodu - żal mi później będzie tych odczuć, które od kilku dni mi towarzyszą, na co będziemy czekać? Kiedy skończyło się Euro, powiedziałam do Franka: "tyle czasu na to czekaliśmy, tyle lat, a tu już po wszystkim, na co teraz będziemy czekać?" A on mi na to: "jak to na co? Na nasz ślub!".
No tak, tylko na co będziemy czekać po ślubie? :))

Oczywiście mimo wszystko nie przesunęłabym tego dnia ani o chwilę, nie ma mowy. Za bardzo mi na tym zależy, jest to dla mnie zbyt istotne, za bardzo nie mogę się doczekać :)
Odczuwam to wszystko bardzo intensywnie ze świadomością, że odtąd zawsze będziemy razem, że obiecujemy sobie coś - przysięgamy, że oddajemy się sobie.
Ale jest też drugi aspekt - patrzę na to wszystko z perspektywy osoby, która zmienia swoje życie, wchodząc w jego nowy etap. Odczuwam to z punktu widzenia tej, która za chwilę włoży tę mityczną białą suknię, która będzie żoną, która dotarła w swoim życiu do tego punktu, nad którym zastanawiała się od dawna - gdy jeszcze jako romantyczna dziewczynka, a później nieco bardziej świadoma, ale jeszcze bardziej romantyczna nastolatka myślała o tym: jak to będzie? gdzie? z kim? kiedy?
Być może nie każda dziewczynka/nastolatka/kobieta tak ma. Ale dla mnie od zawsze oczywiste było, że wyjdę za mąż. Że będzie ślub i wesele. Ale to wszystko było jedynie w sferze marzeń - tak odległych i nierzeczywistych, że wydawało się, że to tylko jakaś kolejna powieść albo projekcja filmu ze mną w roli głównej. Niesamowite jest to uczucie, gdy uświadamiam sobie, że oto doszłam do tego punktu, który zawsze był dla mnie oczywisty. Wiedziałam, że nastąpi, ale nie wiedziałam kiedy. Dziś już wiem :)
To tak, jakbym wróciła z podróży, trwającej całe moje życie.

środa, 8 sierpnia 2012

Ukochane miejsce.

Od tygodnia mieszkamy z Frankiem u jego rodziców, którzy wyjechali na wakacje i opiekujemy się psem. A to oznacza, że chwilowo wróciłam na stare śmieci - moje niegdyś ukochane ratajskie osiedle :)
Nadal uważam, że to najlepsze miejsce w Poznaniu - nie dość, że jest tu po prostu ładnie, to mam z tą okolicą związanych mnóstwo wspomnień. Ale przyznaję, że już nie wiążę z tym miejscem swojej przyszłości. Głównie dlatego, że nie byłoby to praktyczne. Jeśli mielibyśmy szukać mieszkania dla siebie -to raczej w innej części miasta. Po raz pierwszy nie mieszkałabym w centrum (teraz też wynajmujemy mieszkanie w centrum, ale niestety w brzydkiej okolicy) - ale zauważyłam, że coraz mniej mi to centrum jest potrzebne. Kiedyś jeździłam na uczelnię, do pracy.. Teraz bywam tam raz na kilka miesięcy.
W każdym razie piszę tutaj o przyszłości, która jak na razie jest bardzo mglista, więc to wszystko jest w sferze rozważań czysto teoretycznych, ot takie gdybanie, bo do konkretów nawet się nie przymierzamy.

I w ogóle nie o tym miałam, tylko o tym, że Rataje zawsze będę darzyć ogromnym sentymentem, bo to tutaj wszystko się zaczęło - i wcale nie mam na myśli tylko mojego związku z Frankiem. Pisząc "wszystko" dokładnie "wszystko" mam na myśli :)
Piękne to były czasy. Kocham ten park nad Wartą, kocham te nasze bloki. Uwielbiałam moje mieszkanie, na które teraz spoglądam - wystarczy bowiem, że siedząc przy biurku w dawnym pokoju Franka przechylę głowę lekko w prawo i widzę okna mojego dawnego pokoju... Zaglądam tam, kiedy jest otwarte okno. Widzę, że tapeta w kuchni się nie zmieniła i firanki cały czas te same... :) A kiedy znajoma, która teraz tam mieszka wrzuciła do internetu jakieś zdjęcia rozpoznałam także parkiet i wykładzinę...

Bardzo trudno było mi się rozstać z tym mieszkaniem, zapewne pamiętacie. Ale na co dzień w ogóle o tym nie myślę. Pisałam zresztą kiedyś notkę o tym, jak odwiedziłam to mieszkanie i dotarło do mnie, że to już koniec tamtego etapu, że symbolicznie się z nim pożegnałam... Kiedy czytam ją teraz, czuję się dokładnie tak samo... Ale najciekawsze jest to, że to tylko tutaj nawiedzają mnie te wszystkie wspomnienia i sentymenty. Albo nawet nie o to chodzi, że tutaj, ale, że w tych okolicznościach - kiedy jestem tu dłużej. Kiedy chwilowo tu mieszkam. Wszystko do mnie wraca. Nie pamiętam, kiedy ostatnio myślałam o moim dawnym mieszkaniu, w zasadzie wcale tego nie robię. Nigdy mi się nie śni. A odkąd jesteśmy tu, śniłam o tamtym mieszkaniu już cztery razy! Zastanawiam się, co to właściwie oznacza :) Zawsze śni mi się, że przychodzę tam w odwiedziny, nie że tam mieszkam... Pokój nie śni mi się w tej samej formie, w jakiej był "za moich czasów", ale śni mi się jako pokój koleżanki. Jednak dopiero po tych wszystkich przemyśleniach i po tych snach uświadamiam sobie, jak bardzo jestem z tamtym miejscem związana emocjonalnie.
Nie wiem, czy jest jeszcze jedno takie miejsce.. Pewnie mój dom rodzinny, ale mimo wszystko uczucia towarzyszące mi, gdy o nim myślę są zupełnie inne.
Nie sądziłam, że można aż takie uczucia żywić do czterech ścian. Do paru metrów kwadratowych :)


I chociaż życie toczy się dalej i bardzo lubię je w tej właśnie formie, to zawsze będę tęsknić do tamtego miejsca i do tamtych czasów :)

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Owocny weekend

Pojechaliśmy z Frankiem do Miasteczka, bo już dawno byliśmy umówieni z księdzem na dokończenie spisywania protokołu przedślubnego. Spotkanie było o dziewiątej, poszło nam sprawnie, dopełniliśmy wszelkich formalności i oto będziemy "wisieć" na zapowiedziach już od przyszłej niedzieli. Teraz pozostała nam jeszcze tylko spowiedź - bo zapowiedzi u Franka w parafii też już mamy załatwione. Na ostateczne spotkanie, na którym omówimy szczegóły ceremonii jesteśmy umówieni już tuż przed ślubem.

Główny cel naszej podróży do Miasteczka został więc osiągnięty, ale przy okazji udało nam się załatwić całe mnóstwo innych rzeczy! Poszliśmy do kwiaciarni, w której miałam na razie wstępną rezerwację i omówiliśmy kilka szczegółów. Wypożyczyłam do domu katalogi z bukietami i dekoracjami samochodów. Wcześniej wiedziałam tylko, że bukiet ma być z białych storczyków, teraz trochę bardziej mi się rozjaśniło w głowie i mam kilka typów. Wiemy już mniej więcej, co chcemy na samochodzie. Dzisiaj zadzwoniłam już do tej florystki, potwierdziłam też, że chcemy u niej dekorację kościoła, a za dwa tygodnie, kiedy znowu wybiorę się do Miasteczka, podpiszemy umowę.

Poza tym - kupiłam już sobie sukienkę na poprawiny! Ufff... Jeszcze miesiąc temu wydawało mi się, że to żaden problem i że mam jeszcze mnóstwo czasu, a tu nagle zleciało i byłam lekko spanikowana, bo to wcale nie tak łatwo kupić taką sukienkę. Ale poszłyśmy z mamą tylko do jednego sklepu i wyszłyśmy z trzema sukienkami (dwie dla mamy), bolerkiem i żakietem :)

Kolejna sprawa - zamknęliśmy listę gości! Rozpisaliśmy sobie wszystko w tabelce, a więc widzimy, ile będzie znajomych, ile osób z rodziny mojej, ile z Franka. Podliczyliśmy, ile potrzebujemy alkoholu i ciasta (jednak będziemy rozdawać ciasto, ale to dłuższa historia), a co najważniejsze - położyliśmy już wszystkich spać! :P Rozpisaliśmy, wszystkie noclegi i okazało się, że nie musimy nawet upychać nikogo po domach :) (a przecież praktycznie wszyscy są przyjezdni) - udało się wszystkich zmieścić i wyszło nam to całkiem dobrze.

Cóż jeszcze...? Aa, rozmawialiśmy już z organistą. Moja siostra dość dobrze go zna i podeszliśmy do niego wczoraj po mszy, przedstawiła mu nas i powiedziała, że będzie śpiewać na naszym ślubie. Umówili się już wstępnie na próbę.
Poza tym robią się już nam winietki (niezastąpiona świadkowa Juska! - ledwo jej o tym wspomniałam a ona już mi trzy wzory przysłała) i zawiadomienia dla osób, których nie zapraszamy (swoją drogą u mnie nie było tego zwyczaju, ale stwierdziłam, że faktycznie niektórym mogę wysłać takie zawiadomienie).

I nagle zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wcale nie jesteśmy w takim lesie z tym wszystkim! Nawet powiedziałabym, że jesteśmy całkiem do przodu. Spoglądam na listę i zostały nam albo drobiazgi do szybkiego załatwienia, albo sprawy, których i tak przyspieszyć nie możemy. Gdzie ta gorączka? :P Pewnie, przeszło nam przez myśl, że tyyyle jeszcze jest do zrobienia, ale zazwyczaj okazuje się, że nie jest wcale tak źle i zanim zdążymy się zacząć martwić, kolejne pozycje na liście są odhaczone. Na razie się nie stresujemy :)

czwartek, 2 sierpnia 2012

Jeszcze parę pytań do...

Wiem, wiem, zabawa już dawno przeminęła z wiatrem, ale ciągle miałam tyle innych spraw do opisania, że zostawiałam to na później :) Ale, że mi się nawet podobała, prezentuję Wam tu moje odpowiedzi na pytania Akinom, Free Spirit, Polly, Poli oraz wybrałam kilka, które zaproponowała Tanya :)

1. Słodzenie czy prawda prosto w oczy?
Prawda prosto w oczy. Ale nie widzę powodu, żeby taką prawdę sypać każdemu jak piaskiem, żeby sprawić mu przykrość, pod przykrywką tego, że "przecież jestem tylko szczera". Życzliwość i empatia są zawsze dla mnie podstawą.
A słodzić nie umiem - umiem tylko mówić prawdziwe miłe rzeczy i nie mam przed tym oporów.
Przykład - ostatnio byliśmy na weselu, mój dość daleki kuzyn przyszedł ze swoją dziewczyną. Nie znałam jej wcześniej i pewnie się nie zobaczymy przez kolejnych ładnych parę lat. Ale podeszłam do niej i powiedziałam jej, że moim zdaniem jest śliczna.

2. Sms czy rozmowa telefoniczna?
Rozmowa telefoniczna (Iza, coś wiesz na ten temat? :P).

3. Strój kąpielowy jedno czy dwu częściowy?
Na basen jedno, na opalanie - dwu.

4. Ślub kościelny czy cywilny?
Absolutnie kościelny. Cywilny dla mnie akurat nie miałby znaczenia.

5. Żyję by jeść czy jem by żyć?
Prędzej to pierwsze :) Ale jedzenie nie stanowi sensu mojego życia, po prostu lubię smakować. Ale na pewno nie jem tylko po to, żeby zaspokoić głód.

6. Piwo czy wino?
Nie odpowiem na to pytanie :) Tak jak pisałam ostatnio - to są moje dwa ulubione trunki.

7. Solarium czy słońce?
W życiu nie byłam w solarium i nie wybieram się.

8. Urlop aktywy czy bierny?
Aktywny. Ale czasami trzeba też trochę poleżeć plackiem

9. Ognisko czy grill?
Nie wiem dlaczego, ale ognisko bardziej mi się kojarzy z komarami, niż grill, więc grill :P

10.Śmiać się z żartu, czy żartować?
W ogóle nie jestem typem śmieszki - ale to zależy od towarzystwa.

11. Telewizja, czy komputer?
Komputer.

1. Laptop czy komputer (?)
Laptop!

2. Schody czy winda (?)
Gdy jestem w jakimś wieżowcu, wsiadam do windy, ale tak ogólnie - zdecydowanie schody. Nie lubię wind i cieszę się, że nie muszę z nich korzystać.

3. Radio czy płyta (?)
Radio.

4. Program muzyczny czy program taneczny (?)
Yy, żaden :) To jeszcze zależy o jakiego typu programy chodzi :)

5. Słodkie czy słone (?)
Słone.

6. Pociąg czy autobus (?)
Pociąg

7. Kwiaty doniczkowe czy kwiaty cięte (?)
O matko, no i jak tu wybrać, skoro kocham kwiaty w ogóle? ;) Mam w domu kilka doniczek, ale jak już muszę zdecydować to chyba jednak cięte - chociaż ich wadą jest to, że szybko więdną.

8. Kierowca czy pasażer (?)
Pasażer, prowadzenie samochodu jest nudne :)

9. Buty płaskie czy na obcasie (?)
To zależy - na co dzień raczej na obcasie, choćby delikatnym. Na aerobik i spacer - płaskie.

10. Pomadka czy błyszczyk (?)
Pomadka.


1. Czy lubisz swoje imię ?
Bardzo :) Po szczegóły zapraszam do notki sprzed prawie trzech lat: Małgorzata niejedno ma imię

2.
Jaki jest Twój znak zodiaku ?
Rak

3.
Czy uważasz, że Twój znak zodiaku do Ciebie pasuje ?? uzasadnij
Tak, pod pewnymi względami myslę, że pasuje chociaż myślę, że w dużej mierze jak człowiek będzie chciał, to odnajdzie cechy swojego charakteru w każdym znaku zodiaku. Uzasadnienie może pozostawię na okazję jakiejś odrębnej notki. A teraz proponuję przeczytać tę charakterystykę. Zgadza się w 95% jeśli o mnie chodzi :)

4.
Jakiej lektury najbardziej nie lubiłaś ?
Kajtkowych przygód! Tragedia!!!

5.
Jakiej lektury/lektur nie przeczytałaś ?
Poza wspomnianą wyżej, Żeromskiego. Ani "szklanych domów", ani Ludzi Bezdomnych.

6.
Czy chodziłaś na wagary ?
Zdarzało się. Ale wolałam wagary indywidualne, a nie masowe.

7. Czy byłaś kujonem czy raczej wręcz odwrotnie ?
Byłam prymusem, ale nie kujonem. Kujon to dla mnie ktoś, kto uczy się wszystkiego bezmyślnie, byleby zdobyć najwyższą ocenę, w dodatku jest nielubianym odludkiem, który nie ma swojego życia osobistego. Taka nie byłam. Ale byłam w gronie pięciu najlepszych uczniów w klasie (na różnych pozycjach) i byłam/jestem z tego dumna.

8. Czy miałaś świadectwo z paskiem ?
Zawsze.

9. Czy wolisz mówić zawsze szczerą prawdę czy czasem stworzyć małe kłamstewko „dla dobra sprawy” ?
Trudne pytanie, bo bardzo trudno jest mi kłamać i nie potrafię tego zrobić nawet wtedy, gdy czasami by się przydało. Ale jednak wolę to pierwsze, bo konsekwencją kłamstewka dla dobra sprawy mogłoby na przykład być to, że co roku dostawałabym w prezencie perfumy o fatalnym zapachu :P

10. Wolisz spodnie czy spódnice ?
Sukienki lubie najbardziej :) A tak ogólnie to zależy. Wolę spódnicę, ale dla wygody częściej zakładam spodnie - przynajmniej zimą, bo latem różnie bywa.

11. Co wchodzi w skład Twojego codziennego makijażu ?
Tusz do rzęs i/lub kredka oraz pomadka.


1. Kanapa czy siłownia?
Siłownia, ale na kanapie też lubię poleżeć.

2. Słodki czy słony?
j.w.

3. Email czy list?
Teraz to już email, ale listy pisałam bardzo długo. I nadal wolę listy, ale taki już znak naszych czasów, trzeba się dostosować :) Co tu dużo mówić - szybciej jest :)

4. Cele czy marzenia?
Cele!

5. Uczucia czy rozsądek?
Hmm, chyba zależy kiedy. Generalnie wolę się kierować rozsądkiem, ale nie umiem całkowicie wyciszyć emocji.

6. Życie dla siebie czy dla innych?
A niech tam - egoistka ze mnie! Dla siebie! A to dlatego, że jeśli nie będę żyła dla siebie, to i życie dla innych nie będzie mi wychodziło. Nie znaczy to, że na innych jestem zamknięta. Po prostu samorealizacja, poczucie spełnienia, wewnętrzne poczucie harmonii, świadomość siebie i swoich potrzeb - to wszystko jest dla mnie warunkiem bycia szczęśliwym. A u
ważam, że najpierw trzeba uszczęśliwić siebie, żeby potrafić dawać szczęście innym.

7. Pies czy kot?
Do kotów nic nie mam, ale pies.

8. Paprotka na parapecie czy farma w internecie?
Parapet z paprotką ;)

9. Walc czy tango?
Walc.

10. Kumplowanie się z kobietami czy z mężczyznami?
Z ludźmi :)

11. Tajemniczy ogród czy otwarta księga?
Generalnie otwarta księga, ale jeśli nie chcę o czymś mówić, to taki tajemniczy ogród, o którym nikt nie ma pojęcia. Często w moim wypadku ogród jest pod przykrywką księgi.
Jeśli chodzi o innych ludzi, zdecydowanie wolę księgi. Ogrody mnie często irytują.

1. Amarantowy, czy fioletowy?
Amarantowy! Mam zimowy płaszcz w tym kolorze :)

2.
Mrówka czy konik polny?
Mrówka.

3.
Mickiewicz czy Sienkiewicz?
Sienkiewicz!

5. Czerń i biel czy szarości?
No jak to co???? Kolorowa pstrokacizna :P


5. Pieprz czy wanilia?

Do obiadu pieprz. W życiu wanilia :)



Ps. Antylko, dziękuję za płyty, dzisiaj poczciarz przyniósł :)


środa, 1 sierpnia 2012

Sny przedślubne (część druga, czy ostatnia? :)

Kiedy piszę codziennie to tak mi to mam mnóstwo pomysłów na notki i gdyby czas mi na to pozwolił to pewnie i kilka dziennie bym mogła publikować :) Ale jeśli tylko z jakiegoś powodu zwolnię i mam (niechże to nawet te dwa dni będą jak w tym wypadku :P) przerwę to jakoś gubię rytm i trudno mi sklecić cokolwiek. A przecież mam tyyyle do powiedzenia!

Ślub za 44 dni a więc czasu mało, żeby opisać wszystkie moje refleksje związane z tym wydarzeniem, więc muszę się spieszyć :) A przecież jest jeszcze reszta życia, niekoniecznie kręcąca się tylko wokół 15 września. No dobra, teraz już coraz bardziej wszystko się kręci właśnie wokół tego dnia, ale w zasadzie to dobrze, bo jak nie teraz, to kiedy? :))

Ależ wczoraj miałam sen! Pamiętacie może moją notkę o czarnych butach? (podałabym tu linka, ale niestety Onet twierdzi, że mój stary blog nie istnieje, albo że lista postów jest pusta, pora znaleźć trochę czasu na przeniesienie stamtąd notek zanim naprawdę znikną). W każdym razie już wtedy wiedziałam, że to pewnie tylko jeden z wielu snów przedślubnych, które mnie czekają. I miałam rację. Ale nie wszystkie sa warte opisania, natomiast wczorajszy mnie przeraził, bo znowu był niesamowicie realistyczny!

Otóż wszystko działo się w sobotę 15 września 2012. Od rana padało niestety i już wtedy pomyślałam sobie, że zawaliłam, bo zapomniałam odprawić czary mary zaklinające pogodę i nie wystawiłam butów na parapet :P Nic to jednak - dość spokojna poszłam do kosmetyczki i fryzjerki na upiększanie. Wtedy po raz pierwszy (nic że we śnie, odczucie było prawdziwe) poczułam podekscytowanie i motyle w brzuchu, kiedy zobaczyłam Franka bratową umalowaną i ubraną w sukienkę na wesele. Uświadomiłam sobie, że ubrała się tak na MOJE wesele :)
Czas gonił, z makijażu byłam zadowolona - z fryzury nieco mniej. Nie żeby mi się nie podobała, po prostu wydawało mi się, że wyglądam jak zawsze :) Ale nie lamentowałam i po prostu dalej przygotowywałam się do tego najważniejszego momentu. Po drodze miałam jeszcze kilka przygód, których jednak Wam oszczędzę (jakaś stłuczka, telefon, wypchane zwierzęta)...

Dwie godziny przed uświadomiłam sobie, że zapomniałam z Poznania obrączek! Szybki telefon do Franka, który miał dojechać i - uratował mnie, jak zwykle w takich sytuacjach, bo pamiętał :)
Godzinę przed - zaczynam się już coraz bardziej denerwować, a kiedy okazuje się, że zapomniałam kupić białych pończoch, albo chociaż rajstop, nie wspominając już o bieliźnie - stwierdzam, że psuję sobie ten dzień. I że szkoda, że nie będzie tak, jakbym chciała...
Ale kwadrans przed ślubem mam już dość - ryczę, bo nie wzięłam także rękawiczek, które kupiłam specjalnie do sukni. A najgorsze - że moje paznokcie są pomalowane na niebiesko! Zapomniałam ich zmyć! A więc ryczę i krzyczę do mamy, że odwołujemy ślub, że tak nie będzie. Moja mama równie zdenerwowana odkrzykuje, że nie da rady. Prawie się załamuję i... czuję, że się budzę! Niewiarygodne! Jak dobrze, że to tylko sen!

Na liście spraw do załatwienia dopisałam szybko obrączki, rękawiczki, pończochy :) Paznokci nie muszę, bo w ich sprawie jestem zapisana do kosmetyczki :)

Ps. Zdobyłam link dzięki chwilowej łaskawości Onetu --> TU :)