*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 30 maja 2009

Traumatyczne przeżycie.

Cierpię na syndrom białego fartucha. No boję się lekarzy jak nic. Nawet nie wiem dlaczego. Franek się ze mnie śmieje zawsze (bo oczywiście ciągam go po wszystkich lekarzach razem ze mną, kiedy już muszę iść), bo przed wejściem do gabinetu, zaczynam się cała trząść, serce wali mi jak oszalałe, robi mi się niedobrze i czuję mrowienie w brzuchu. Uchh, straszne…
Jednym z moich obowiązków w pracy jest pilnowanie, żeby wszyscy mieli aktualne badania i wypisywanie skierowań. Ale jak wiadomo szewc bez butów chodzi i ja takich badań nie miałam. Moim koronnym argumentem było to, że przecież ja bez śniadania nie wychodzę z domu a do badania krwi trzeba być na czczo. A przecież ja bym padła bez jedzenia. Ale ostatnio wstałam rano i okazało się, że zapomniałam zaopatrzyć się w cokolwiek, co nadawałoby się do zjedzenia. Skoro już byłam na czczo, decyzja zapadła. Pójdę wreszcie do lekarza. I poszłam. Zrobiłam badania laboratoryjne (żeby nie było, lekarzy się boję, ale kłucia wcale :) mogą mi pobierać tej krwi ile chcą;)) a potem wysłali mnie do okulisty. Potwierdzili tylko, że średnio widzę na prawe oko i dodali od siebie, że okularów mam używać nie tylko w samochodzie jak dotychczas, ale także do dłuższej pracy przy komputerze. Zmartwiło mnie tylko, że dostałam skierowanie na pole widzenia… Jak doczytałam, badanie takie robi się u osób z podejrzeniem uszkodzonego nerwu wzrokowego, siatkówki albo z jaskrą. Pierwszy termin, uwaga, uwaga, 11 września :) No co, zapisałam się, mimo, że nie wiem, czy dożyję. I tak, po trzech godzinach wynurzyłam się z przychodni, ściskając w ręce papierek potwierdzający moją zdolność do pracy. Teraz będę świecić przykładem, a co!
 
Żeby było śmieszniej jakiś miesiąc temu zarejestrowałam się do lekarza na Gie. I termin przypadał akurat w ten sam dzień. Więc wieczorem znowu wylądowałam w przychodni :) Tym razem już z Frankiem, co by mnie za rękę potrzymał ;) Przeżyłam, a nawet było całkiem sympatycznie, ale o lekarzu na Gie, to kiedyś będę musiała chyba osobną notkę napisać.
No, to generalny przegląd techniczny mam za sobą. Uffff. Następny najwcześniej za rok :) Całe szczęście, bo każda taka wizyta kosztuje mnie naprawdę sporo nerwów. Naprawdę nie wiem dlaczego tak reaguję na białe fartuchy ;)

czwartek, 28 maja 2009

Jestem Batman. Margolka Batman.

Nie znoszę kombinatorów. Na pewno nie raz miałyście z takimi do czynienia, czy to w szkole, czy na studiach, czy w pracy. To takie osoby, które palcem rzadko kiedy kiwną żeby coś zrobić, bo przecież jest tyle koleżanek i kolegów, którzy się uczą, systematycznie piszą wszystkie praca i robią prezentacje, że po co się wysilać? Wystarczy się do takiej koleżanki ładnie uśmiechnąć. Albo nawet i bez uśmiechu… Albo jeszcze inna wersja kombinatorów, która kłamie wykładowcom jak z nut, że nie mogli, że pilny wyjazd, że babcia chora, że dziecko chore albo lewe L4 załatwiają. A są i tacy, którzy na bezczela – po prostu nie chciało im sięi wcale się z tym nie kryją. Ci ostatni są najgorsi, bo jest to przeważnie forma kombinatorstwa, połączona w dodatku z niesamowitym fartem. Ja, jako osoba pracowita i ambitna, szczerze takich osób nie znoszę. Jestem za współpracą, ale jak sama nazwa wskazuje WSPÓŁpracą a nie że jedna strona haruje a druga tylko śmietankę spija. I aż trzęsie mnie, kiedy takiemu śmierdzącemu leniowi, pieprzonemu kombinatorowi w czepku urodzonemu się wszystko udaje.
Tyle tytułem wstępu. A oto sytuacja: Mam na studiach przykład takiego typowego bezczelnego kombinatora, który uważa, że wszystko mu się należy bez najmniejszego wysiłku. Nie lubiłam go od pierwszych zajęć, nie spodobało mi się coś w nim. Ale się nie odzywałam, a potem wyszło na jaw, że nie tylko ja nie trawię tego gościa. Większość z nas miała podobną opinię na jego temat. Ninja nigdy się nie wysilał, żeby się do zajęć przygotować a i tak mu się jakoś fuksło. Wydawało się, że szczeście odwróciło się od niego na jedynch zajęciach. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia miał przygotować prezentację. Zawalił ją totalnie. Błąd na błędzie, akcent beznadziejny. Zgroza, bo przecież on uczy w szkole!!! Nie zaliczył. Tego samego dnia prezentację miała Manga, która na zajęciach jest zawsze aktywna i ogólnie jest dobra. Niestety kac posylwestrowy zrobił swoje i też jej poszło gorzej niż zwykle. Aczkolwiek pecha miała, że zaliczyła. Bo Ninja „za karę” miał przygotować jedną prezentację dodatkowo. I okazało się teraz, kiedy przyszło do wystawiania ocen, że Manga ma za jedną prezentację 3 a za drugą 4. Średnia jak byk – 3,5. Natomiast Ninja oprócz tej jednej pały ma dwie czwórki. No i facet zaczął się głośno zastanawiać, co mu postawić. Jak zdecydował, ze jednak 4, nie wytrzymałam. Powiedziałam, że to jest nie w porządku, bo wszyscy wiemy, że Ninja się miga i totalnie zawalił jedną prezentację… Stanęło na tym, że Manga też dostała 4. Potem na przerwie Manga mi podziękowała, bo powiedziała, że myślała, że „ch.. ją strzeli” jak on będzie miał lepszą ocenę od niej… Potem podszedł Ninja. Rozmawialiśmy na temat zaliczenia z egzaminu a on do mnie z tekstem:
- Ale nie będziesz się oburzała jak się okaże, że ja będę miał zal+ a Manga tylko zal?
- ?????
- No nie będziesz się burzyć?
- Słuchaj, nie wiem o czym pier…lisz, ale to byłoby nie w porządku, gdybyś miał lepsza ocenę od Mangi!!
- No dobra, wisi mi ta ocena, ale co ty masz Batman na drugie??
- Jak mi się coś nie podoba, to mam w zwyczaju głośno o tym mówić. I uważam, że gdyby robili tak wszyscy, to świat byłby mądrzejszy i mniej zakłamany…

Nie żałuję, ze się odezwałam. W doopie mam co sobie Ninja o mnie pomyślał. O wiele ważniejsze jest dla mnie, że Manga mi podziękowała. Wkurza mnie nieziemsko to co obserwuję nie raz- że ludzie o czymś mówią, a potem jak przyjdzie co do czego, to się nigdy nie odezwą. Udają że to ich nie dotyczy. Szlag mnie trafia. Tym bardziej, że większość moich koleżanek jest taka. Już nie raz wychodziłam jak Zabłocki na mydle na tym, że w jakiejś sprawie się odezwałam. Ale wiecie co? Wisi mi to. Wolę komuś podpaść niż podpaść samej sobie jako osoba obłudna i tchórzliwa.
Tak więc mówcie mi Batman :P

wtorek, 26 maja 2009

Pokrzyżowane plany

No gupi Franek pokrzyżował mi plany. Od rana plan miałam taki, żeby się na niego obrazić. Oj naładowana byłam dzisiaj energią bardzo niepozytywną. Wczoraj co prawda przymilał się do mnie, ale wkurzył mnie wieczorem. Strsznie się nagle zaczął spieszyć. Miał posiedzieć u mnie, ale nagle jakby na mrowisku usiadł. Nie mogłam go zatrzymać. Pytałam o co chodzi, a bo zmęczony, a bo coś tam zostawił u siebie, a bo to, a bo tamto. I w ogóle nic mu się nie chce. Wstał i poszedł. Zawsze odprowadzam go do drzwi, buzi buzi na pożegnanie i takie tam. A wczoraj nawet się nie odwróciłam: „chodź na chwilę” „Nie chce mi się” – taka byłam. 
No ale po jakimś czasie sobie myślę, że nie będę taka, nie będę się obrażać o pierdoły. Dzwonię. I co słyszę? Że w domu to on bynajmniej nie jest! Taki zmęczony był no! „Później ci wytłumaczę…” Ha niedoczekanie Twoje… Nic nie dam tłumaczyć. Poszłam spać. Rano się obudziłam z taką wścieklizną w żyłach, że mało chałupy nie rozniosłam. A i tak się starałam kontrolować, bo dziewczyny spały. Cały ranek prowadziłam w głowie zacięty dialog z Frankiem. Uhhh, jaka ja byłam wściekła! Dlaczego on mi nigdy nie może po prostu powiedzieć, że się umówił z kumplem??? Najchętniej to bym do niego zadzwoniła i mu wszystko wygarnęła, ale wiedziałam, że o tej porze i tak nic do niego nie dotrze. No i siedziałam w robocie taka naładowana a tu nagle bladym świtem (dla niego, bo dla mnie to już prawie południe ;) dostaję smsa: „A ja Ci powiem, że Cię kocham, bo Ty jesteś moją śliczną Margolką z mojego świata kredek. Buziaki idę dalej spać. Ale i tak Cie kocham i lubię i całuje” Chyba przez sen to pisał, ale cóż… Nie mogłam się oprzeć. Że tak to określę, stopił serca mego lód. A w planie miałam obrazić się na amen! I jeszcze miała być notka o Batmanie. A tak musicie poczekać ;)

Aktualizacja:
Franek mnie nie okłamał. Nie dałam mu wytłumaczyć wieczorem jak to było. A było tak, że on rzeczywiście poszedł do domu. Po czym zadzwonił do niego kolega, z którym swata swoją koleżankę z pracy. Poprosił o radę, Franek doradził (dobrze zresztą, bo zdaje się, że romans kwitnie;) a pech chciał, że akurat wtedy zadzwoniłam… Nie był umówiony. Mogę się czepić o to, że wyszedł z domu i mi o tym nie napisał, ale to tępi we mnie Dorota i mi powtarza, że jakby od niej facet wymagał, żeby go informowała o każdym kroku, to by zwariowała.

niedziela, 24 maja 2009

Niech żyją wakacje...

Wakacje jak wakacje – bo do pracy trzeba chodzić, ale weekendy i popołudnia będę miała wolne. Tak w skrócie – prawdopodobnie zaliczyłam piąty rok studiów. Prawdopodobnie, bo jeśli chodzi o wczorajszy egzamin, to babka dawała wpisy hurtowo i jak dostałam indeks to nie byłam pewna, czy te bazgroły to „zal” czy „nd”. Ale jak potem z ludźmi z grupy porównywaliśmy to doszliśmy do wniosku, że chyba jednak „zal” :))
Dziękuję za kciuki. Możecie popuścić:) To prawda, panikowałam, ale naprawdę w czwartek wieczorem, po tygodniu nauki wszystko mi się mieszało! W piątek siedziałam nad tym dziesięć godzin, szło trochę lepiej, ale zagadnienia były tak do siebie podobne, że nie czułam się wiele mądrzejsza… Egzamin składał się z około pięćdziesięciu pytań opisowych, w większości zamkniętych. Na szczęście większą część sobie przypomniałam. A potem, jako że zostało jeszcze trochę czasu, nawiązałam współpracę z koleżankami z rzędu:) Nie ściągałam od czasów liceum, fajnie było sobie przypomnieć ten dreszczyk emocji ;)
Dzisiaj wywalczyłam wszystkie oceny i wpisy. Nawet vidematy dostałam. No to mogę odpoczywać ;) Co prawda mam zamiar w czasie „wakacji” pracę pisać, ale dam radę. Czuję się trochę poszkodowana, bo większość znajomych w moim wieku jest magistrem albo będzie za dwa miesiące. A u nas wymyślili sobie, że sobie zarobią i przedłużyli nam studia o pół roku. W ostatnim semestrze będę miała tylko dwa wykłady i konsultacje z  promotorem. Bzdura… Chociaż z drugiej strony mogę się jeszcze przez pół roku mianować studentką ;)
No dobra a teraz idę się zakopać. Pod kołdrę. Wykończona jestem. Chyba spływa ze mnie zmęczenie i napięcie z ostatnich trzech tygodni… A od jutra nadrabiam zaległości u Was:) Teraz będę miała trochę więcej czasu. Błogo mi;)

O kurczę, piąty rok studiów skończyłam. Dorosła się robię :P

piątek, 22 maja 2009

Komunikat

Wpadłam tylko powiedzieć, że na razie mnie nie ma. Sytuacja jest krytyczna:( Egzamin jest jutro o 12:00 a ja naprawdę niewiele umiem. Uczę się od zeszłego piątku i i tak się nie wyrabiam. A najgorsze, że nie pamiętam nawet tego, czego (rzekomo) nauczyłam się wczoraj!! Podobno to jest egzamin, który wszyscy zdają… To dopiero będzie jeśli go nie zdam. Zwolniłam się nawet dzisiaj z pracy, żeby zrobić sobie maraton z applied linguistics… Czarno to widzę :( No kurczę, nie umiem się już uczyć na pamięć i tyle. A tego nie da się inaczej – same regułki, cechy itd. A wyniki mają być już w niedzielę…
Jak się nie pojawię, to znaczy, że naprawdę się poszłam gdzieś zakopać z powodu zawalonego ostatniego prawdopodobnie egzaminu przed obroną, który na dodatek z obroną nie ma nic wspólnego…

środa, 20 maja 2009

Żeby było sprawiedliwie

Jak pamiętacie parę dni temu miałam przypływ myśli feministycznej:) Rozwinięcia tematu dzisiaj jeszcze nie będzie, ale za to zaprezentuję, jak się Franek błyskotliwie odciął na jeden z moich komentarzy:) Siedzimy sobie i oglądamy „Na dobre i na złe”:
Ja: Faceci też powinni rodzić dzieci!
Franek: A kobiety służyć w wojsku.
Ktoś to może załatwić? :P

poniedziałek, 18 maja 2009

Kujonowo

Wpadłam w ciąg. Jak już się zaczęłam uczyć, to się uczę dalej:) A tak serio, to jeszcze w sobotę mam egzamin na uczelni i próbuję się do niego przygotowywać. Niestety kiepsko mi idzie. Oduczyłam się już uczyć teorii, nie umiem już tak wkuwać na pamięć, a niestety wiele rzeczy tak trzeba. Oczywiście słówka też trzeba wkuwać na pamięć, ale jakoś to jest sama przyjemność dla mnie i idzie mi to bardzo szybko. Ale mam nadzieję, że jakoś mi się uda do soboty ogarnąć cały materiał.
Jeśli chodzi o egzamin ustny w sobotę, właściwie jestem zadowolona. Trafiłam na taki temat, że mogłam się wykazać trochę wodolejstwem, a mianowicie „młodzi dzisiaj”. Lubię takie tematy, bo wtedy mam coś do powiedzenia (drugi jaki wylosowałam dotyczył medycyny alternatywnej :P) Weszłam na luzie i kontrolowałam się cały czas, więc nie popełniłam żadnych błędów, o których bym wiedziała. Starałam się kontrolować rodzajniki, akcenty i czasy…
Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie! Za to, że trzymałyście kciuki. I poproszę o jeszcze:) Chociaż przez najbliższy tydzień.
Podsumowując, poza tą nieszczęsną częścią słuchaną, poszło mi całkiem nieźle. Wszystkie części na pewno zaliczyłam. Tylko czy to wystarczy w połączeniu ze słuchaniem?? Cóż, dowiem się za jakieś dwa, trzy miesiące, bo tyle to trwa zanim egzaminy trafią do Hiszpanii a potem sprawdzone z powrotem… Z jednej strony dobrze, bo emocje już opadną.
Ale teraz łyso mi trochę bez tych testów:) A jeszcze bardziej mi łyso, kiedy pomyślę, że skończyły mi się zajęcia z hiszpańskiego. Za tydzień skończą mi się też zajęcia na uczelni a te pozostałe pół roku to taka ściema – mamy kilka wykładów i pisanie pracy. Żadnych zajęć praktycznych. Nie umiem sobie tego wyobrazić – jak to, nie będę się słówek uczyć? Gramatyki?? Nie, no będę musiała coś wykombinować, bo języki to moje hobby i dzień bez jednego słówka więcej to dzień stracony :P
A tymczasem wracam do „Kujonowa”. Przede mną Applied Linguistics, czyli językoznawstwo. Połączone z metodyką na domiar złego:)

piątek, 15 maja 2009

Diplomas de Espanol como Lengua Extranjera

No to nadeszła godzina zero. Pierwsza godzina zero, bo jeszcze ich będzie trochę:) A tymczasem proszę trzymać za mnie kciuki zwłaszcza między 9 a 13. Pozdrawiam
Godz. 13:20.
Dziękuję za trzymanie kciuków. Częściowo pomogło. Ale niestety schrzaniłam totalnie część słuchaną. Zresztą chyba nie tylko ja, bo dużo osób miało z tym problemy. Jestem po prostu załamana, bo na 12 odpowiedzi, tylko 7 usłyszałam i byłam w stanie zaznaczyć. A z tego jedną na karcie odpowiedzi zaznaczyłam w pośpiechu źle:(  Pozostałe odpowiedzi zwyczajnie strzeliłam. Żeby zaliczyć trzeba mieć 70% łącznie z części słuchanej i gramatyki. Grama była ok, myślę, że w granicach 80-90 % Ale to słuchanie to po prostu porażka:( Jestem wściekła i do tego smutno mi. Miałam się uczyć do egzaminu za tydzień, ale teraz to się chyba pójdę zakopać :( A ustny jutro o 12:00

czwartek, 14 maja 2009

Teza

Jakąś zatwardziałą, nawiedzoną feministką to ja nie jestem. Jednak pozwolę sobie wygłosić tezę, że faceci bez nas nie daliby sobie rady. Albo zamieniliby świat w totalny bałagan. Natomiast gdyby nie było facetów, my, babki,całkiem nieźle umiałybyśmy sobie radzić, nawet pokuszę się o stwierdzenie, że może byłoby nam i łatwiej i przyjemniej. Niestety, jako że teraz faceci istnieją, nie umiemy sobie wyobrazić bez nich życia…
Być może kiedyś nastąpi rozwinięcie tezy :P

środa, 13 maja 2009

Franek uczy

Oto jak Franek przepytuje mnie ze słówek:

- Frenar
- Yyy, nie pamiętam
- No jak jedziesz samochodem to to robisz
- Prowadzę?
- Nie, no jedziesz, jedziesz i nagle Ci jakis idiota  ładuje się przed maskę, co robisz?
- … yy przeklinam
- Nie
- Ochrzaniam go?
- Nie no, hamujesz! Frenar to hamować

- Desgastar
- ….
- Jak idziesz do kibelka..
- Spuszczać
- Nie, daj mi dokończyć! Jak idziesz do kibelka to co robisz?
- Siku.
- Ale jak robisz to drugie to potem co robisz?… Z papierem?
- Używam
- No blisko no i jak tak wszyscy używają i używają to co?
- To trzeba zacząć wydzielać…
- Ehhh, no ale jak już się skończy to co?
- To idę do Biedronki po nowy.
- (poirytowany) No dobra, ale jak go tak wszyscy używają to co się z nim dzieje?
- No kończy się.
- No to co to znaczy desgastar?
- Kończyć się?
- Nie, zużywać!

- Fracasar
- Zaliczyć porażkę, nie udać się.
- Nie
- Jak to nie???
- Nie zaliczam, tu jest napisane „nie powieść się”
- To jest to samo!
- Nie zaliczam. Jestem służbistą.

- Arrodillarse. Podpowiedź: robisz to jak chcesz włączyć lampkę.
- Zapalać?
- Nie.
- Włączać? Wtykać?
- Nie. Klękać.
- ???
- No żeby włączyć do kontaktu musisz klęknąć i wleźć pod stół.

To tylko próbka jego umiejętności pedagogiczno-metodycznych. Trzeba było go widzieć jak demonstruje mi słówka reventar, encoger, resbalar (pękać, kurczyć się, pośliząć się). Na półsiedząco, bo plecy nadal go bolą. Gwarantuję Wam skuteczność metody, jak słyszę „Pudrirse” od razu mam przed oczami Franka usiłującego pokazać znudzenie i gnicie :P

wtorek, 12 maja 2009

Koniec kary

Franek mnie wziął na litość. A konkretnie na chorobę :) Zadzwonił w niedzielę (miał być w pracy), żebym przyszła do niego. Powiedziałam, żeby on przyszedł do mnie. A tu się okazało, że on unieruchomiony, bo coś mu w plecach strzeliło, jak się schylał w pracy po 30 kg mięcha i ledwo się rusza. Odpowiedziałam, że się zastanowię. Wstąpiłam do niego po drodze do kościoła. Posiedziałam trochę, żeby stwierdzić, czy nie zmyśla. Ale nie zmyślał, wyglądało, że naprawdę go boli. Prosił mnie, żebym przyszła jeszcze później, ale odmówiłam. Jeszcze mi nie przeszło. W ogóle mało się do niego odzywałam, wzięłam ze sobą testy z hiszpańskiego i się uczyłam. Wczoraj dzwonił do mnie od rana i strasznie mi słodził. Był milutki jak nigdy. Uświadomiłam go, że nadal jestem zła i że czekam na przeprosiny. No to mnie przeprosił :) Cały czas się łasił i namawiał mnie, żebym przyszła do niego po pracy. W końcu zadzwoniłam po 18 i powiedziałam łaskawie: „Przyjdę do Ciebie na chwilę i będziesz mógł mnie przepytać ze słówek” :P No nie miał wyjścia, zgodził się. Przepytywał mnie ze dwie godziny. A ponieważ nadal był bardzo miły i cały czas miałczał, jak to się mało widzieliśmy, że on tak czekał na mnie aż ja przyjdę i żebym jeszcze nie wychodziła, że stwierdziłam, że ewentualnie mogę zawiesić karę ;)

sobota, 9 maja 2009

Na wojennej ścieżce...

Zimna wojna między mną i Frankiem. Od piątku. Nie było awantury, krzyków, nic. Tylko się nie widzimy i komunikujemy się jedynie przez smsy, no, raz telefonicznie. Można powiedzieć, że wojnę wypowiedziałam ja, ale wkurzyłam się na niego i straciłam cierpliwość.
Zaczęło się przedwczoraj wieczorem. Pracowaliśmy oboje dość długo. Przez telefon wstępnie umówiliśmy się, że wieczór spędzimy razem. Wieczorem zdzwoniliśmy się. Franek właśnie wracał z pracy i powiedział, że idzie do domu. Nie zapytał mnie czy przyjdę do niego, ale „co dalej”. Ponieważ w piątki wieczorem zazwyczaj nic mi się nie chce, a zwłaszcza myśleć, odpowiedziałam apatycznie, że nie wiem. Nasza rozmowa w ogóle była apatyczna i polegała na podkreślaniu jak bardzo nam się nic nie chce a ponieważ Franek był w drodze, szybko ją skończyliśmy. Ale właściwie byłam skłonna ruszyć tyłek i się przytulić do Franka u niego na wyrku. Zadzwoniłam dosłownie za momencik i powiedziałam, że idę. A on mi na to, że się już umówił !!!!! Strasznie mi się przykro zrobiło, ale przede wszystkim byłam wściekła. Wyglądało mi tak, jakby on tylko czekał na to, żeby się z kumplem umówić. Taki zmęczony cholera, że nie chciało mu się do mnie przyjść, ale odwiedzić kumpla, albo jeszcze lepiej, stać gdzieś na osiedlu z browarem w łapie to ma siłę. Co za dzieciak z niego! Napisałam mu tylko, że oczywiście zawsze się znajdzie coś ważniejszego ode mnie. Więcej się nie odezwał. Ani ja do niego.
Napisał do mnie dopiero wczoraj popołudniu. Żebym przyszła do niego. Ja na to, że jest ładna pogoda i nie będę się kisić w domu. Jak chce to może wyjść ze mną posiedzieć do parku. Nie. Będzie siedział w domu. No to niech sobie siedzi. Pożegnałam się i tyle. Pewnie ma kaca giganta. To niech sam siedzi w tej swojej norze (bo oczywiście żaluzji nawet nie podciągnął, światłoczuły, cholercia)
Jestem na niego cały czas wściekła. A jak mi przechodzi, to przywołuję sobie w głowie moment, jak mi powiedział, że umówił się z kumplem. Grrr. A poza tym, nie powiem, trochę mi smutno. Ale tym razem nie ustąpię. Uważam, że mnie olał i to sikiem prostym. A poza tym nie będzie tak, że on mi napisze: przyjdź, a ja lecę. Niech pokaże, że mu też zależy. A gdyby naprawdę chciał się spotkać, to nie stawiałby warunków, że u niego albo nigdzie.
Może i jestem za bardzo zawzięta, ale chcę widzieć, że on naprawdę chce się ze mną spotkać, a nie dzwoni, bo tak wypada, albo nie ma akurat nic innego do roboty. Tak ma wyglądać dojrzały związek??
No dobra, a teraz idę rozprawić się z dwoma zaliczeniami ;) Życzcie mi powodzenia.

piątek, 8 maja 2009

Apel do współblogowiczów :)

Tak naprawdę przecież można powiedzieć, że się nie znamy. Wiecie o mnie tylko tyle, ile napiszę, ja wiem o Was tyle ile przeczytam na Waszych blogach. Więc skąd ta więź, która nas łączy? Skąd to przywiązanie? Chęć dzielenia się z Czytelnikami bloga smutkami, radościami, spostrzeżeniami? Może i jest to jakaś forma ekshibicjonizmu, ale skoro jest nas aż tyle w tym wirtualnym świecie, to widocznie potrzebujemy się czasem obnażyć psychicznie:) Poza ewentualnymi podobnymi doświadczeniami lub podejściem do życia i ciekawością, łączą nas tylko światłowody. Więc dlaczego, kiedy jakiś regularny współblogowicz odchodzi odczuwamy taką dziwną pustkę? 

Rożne bywają okresy na blogach. Ja co prawda jeszcze nie jestem tak starym wyjadaczem, jak niektórzy na onetowym blogowisku, ale przez rok coś niecoś już zaobserwowałam. Kilka razy zdarzały się przestoje na kilku blogach na raz. Albo ludzie masowo rezygnowali ze swoich blogów, milkli zupełnie, albo nawet usuwali swój kawałek sieci. Ja rozumiem, że czasami nadchodzi taki czas, że w życiu niewiele się dzieje i może nie ma o czym pisać. Czasami wręcz odwrotnie – dzieje się tak wiele, że nie jesteśmy w stanie poświęcić nawet chwili na pisanie o tym. Innym razem czujemy się, nie wiem, wypaleni? Tracimy chęć do tego, aby pisać, przestaje nas to bawić. Czasem może ktoś przechodzi przez trudne chwile w życiu i nie chce jeszcze dodatkowo tego roztrząsać. Myślę, że ile blogów, tyle ewentualnych powodów do porzucania pisania. Ale Kochani, dlaczego znikacie nagle? Bez pożegnania. Nagle klikam na link, a tu komunikat, że blog nie istnieje. 

Tak się zdarzyło parę dni temu, kiedy chciałam odwiedzić Onkę, z którą odwiedzałam się prawie od początku przygody na Onecie. Dziwnie mi się zrobiło. Tak nagle odeszła i szukaj wiatru w polu… Droga Onko, jeśli jeszcze czasem wpadasz do nas i nas czytasz, odezwij się. Wszystko można zrozumieć. Widocznie miałaś powód, żeby odejść, ale gdyby była taka możliwość odezwij się, bo wiedz, że brakuje Ciebie tutaj:)
A teraz apel do reszty moich regularnych znajomych blogowych:) Dziewczyny, proszę, jak będziecie odchodzić dajcie chociaż jakiś znak, pozostawcie ostatnie słowo. Ja sama również nie wiem jak długo jeszcze będę pisać. Na razie bardzo mi się to podoba i czuję wewnętrzną potrzebę, żeby to robić. Ale kto wie, może jutro się obudzę i powiem „dość”. W każdym razie, jeśli tak będzie dam Wam znać:)
Dziwna sprawa z tą społecznością blogową. Niby obcy ludzie a tak się można do nich przywiązać…

środa, 6 maja 2009

Gimnastyka umysłu

Nie, to się nie nazywa brak weny. To się nazywa po prostu brak czasu:) Jestem aktualnie zajęta gimnastyką umysłu:) Gimnastykuję go niemal na wszystkich frontach. Najpierw rano w tramwaju czytam książki, więc nastawiam się na język polski i literaturę:) Potem w pracy to już głównie matematyka. Rozliczanie magazynu, analiza kosztów, zużycie surowców i takie tam. A poza tym rozwijam moje umiejętności interpersonalne, kłócąc się z dostawcami , krzycząc przez telefon na tych, którzy źle mi powystawiali faktury hihi:) Nie no, taka zła nie jestem. Tylko jak mnie ktoś zdenerwuje ;) Natomiast po pracy rozpoczynam maraton językowy. Uczę się na zmianę angielskiego i hiszpańskiego. Ale akurat słownictwa i gramatyki bardzo się lubię uczyć, więc to tylko przyjemność. No i rozwiązuję testy z egzaminów DELE z poprzednich lat. Muszę przyznać, że idzie mi całkiem nieźle, powinnam zdać. A Dorota nawet twierdzi, że zdam „z palcem w d…” :) I tylko ten brak czasu… Chociaż, żeby mój umysł za bardzo się nie zmęczył dziś wieczorem zapewnię mu małe odmóżdżanie. Oglądanie You Can Dance przy moim ulubionym żółtym Redsiku :)

poniedziałek, 4 maja 2009

Krótki długi weekend.

Chyba opuściła mnie wena. W drugiej połowie kwietnia byłam wyjątkowo “płodna” jeśli chodzi o posty a od paru dni jakoś pusto. Niby dużo chciałoby się powiedzieć, ale trudno w słowa ubrać. Może za ciężko się ostatnio zrobiło na moim blogu od tych trudnych tematów :) Więc będzie dzisiaj lekko.  Krótki długi weekend spędziłam w domu. Franek został w Poznaniu, bo pracował. A ja wręcz przeciwnie, wyleniłam się nieźle. W piątek spędziłam cały dzień z rodziną na działce grillując. Przegonił nas dopiero chłód, który zakradł się wieczorem. W sobotę spotkałam się z koleżanką z liceum , która przyjechała do mnie i kolejny dzień mi uciekł. A wczoraj to już tak wszystkiego po trochę aż do 16, kiedy wyjechałam do Poznania. Myślałam, że będzie się fatalnie jechało, ale całkiem sprawnie szło, wszyscy jechali równym tempem i na 19:30 już byłam pod domem. I weekend się skończył. Teraz muszę się zebrać w sobie i zabrać do roboty. W weekend dwa testy zaliczeniowe. Za niecałe dwa tygodnie DELE z hiszpańskiego. Bo się zapisałam ostatecznie na ten egzamin. No i na studiach za trzy tygodnie egzamin. Trzeba się sprężyć, bo ostatnio w ogóle nie chciało mi się uczyć, jak się tak luźno zrobiło. A poza tym początek miesiąca a pierwsze dziesięć dni to u mnie w pracy istny młyn. Inwentaryzacje, przesunięcia magazynowe, zamykanie miesiąca i umowy z pracownikami. Teraz mam to razy trzy. Koniec leniuchowania, przynajmniej na jakiś czas:)

piątek, 1 maja 2009

Przyjaźń.

Temat rzeka. Ale postaram się nad nim za bardzo nie rozwodzić, żeby się nie zapętlić. Wasze (bardzo miłe zresztą) komentarze pod ostatnim postem skłoniły mnie do napisania o tym paru słów. 

Z Dorotą znamy się od pierwszego dnia liceum, ale nie będę teraz pisać o szczegółach, bo pisałam już o tym  w poście „Współlokatorka” . Jednak nie myślałam nigdy o relacji między nami jako przyjaźni. Głównie z  jednego powodu - nie bardzo w nią wierzę. To znaczy, do tematu przyjaźni, podchodzę trochę jak do tematu duchów:) Tyle o nich się mówi, tyle było filmów, świadectw ludzi, którzy mieli jakieś z nimi doświadczenia… Niby w nie nie wierzę, ale zawsze pozostawiam sobie jakiś margines wątpliwości:) Ale generalnie, nie sądzę, żebym miała z nimi jakieś doświadczenia.
Kiedyś strasznie się przejmowałam, tym, co myślą o mnie koleżanki, czy mnie akceptują i czy będę jedną z nich. Były dla mnie najważniejsze. W ogóle nie przyjmowałam do wiadomości słów moich bliskich, którzy mi powtarzali, że koleżanka jednego dnia jest, drugiego już jej nie ma i że w swoim życiu jeszcze wiele razy będę poznawać nowych i rozstawać się ze starymi znajomymi. Tak naprawdę zmądrzałam dopiero w liceum. Rzeczywiście z większością koleżanek z podstawówki i liceum, na których tak mi kiedyś zależało, w ogóle nie utrzymuję kontaktu. Nasze drogi zupełnie się rozeszły, mamy inne priorytety, często nie mamy nawet wspólnych tematów.

Na osobach, które kiedyś traktowałam jak „przyjaciółki” strasznie się zawiodłam. I to nie jeden raz. Minęło sporo czasu, zanim zrozumiałam, że przyjaźń nie polega na jednostronnej wymianie informacji, na zasadzie ona mówi a ja tylko słucham. Albo wręcz odwrotnie – ja się zwierzałam, a „przyjaciółka” nie chciała powiedzieć słowa o sobie. Wiele wody upłynęło, zanim skojarzyłam, że skoro „przyjaciółka” obrabia przy mnie tyłek swojej innej „przyjaciółce”, to pewnie o mnie też ma dużo do powiedzenia. Cóż, lepiej późno niż wcale. Grunt, że zrozumiałam i od tamtej pory nie staram się szukać w każdej serdecznej znajomej przyjaciółki. Ludzie przychodzą i odchodzą, nigdy nie wiadomo, z kim Cię zetknie lub rozdzieli los. Nie powiem, czasami brakuje mi „Kogoś”, ale jest wiele osób, które (tak myślę) są mi życzliwe i o których myślę serdecznie, więc przeważnie mi to wystarcza. Mam też pewną „bratnią duszę”, z którą niestety widuję się bardzo rzadko (ostatnio chyba ponad 3 lata temu), ale utrzymujemy kontakt ze sobą i zawsze wydawało mi się, że łączy nas coś niezwykłego.

A Dorota? Dorota ma wiele bardzo serdecznych koleżanek. Poza tym ma dwie przyjaciółki, z którymi przyjaźni się od jakichś sześciu lat i mimo, że studiują każda w innym mieście, rozrzucone po całej Polsce, cały czas są ze sobą blisko. Nawet nie wiem, czy Dorota miałaby miejsce na taką przyjaciółkę jak ja:) Nie mam odwagi nazywać tej więzi między nami przyjaźnią. Na pewno jest to coś ważnego i szczególnego. Coś, co bardzo wpłynęło na nasze życie. Razem się śmiałyśmy i płakałyśmy. Uczyłyśmy się i bawiłyśmy. Wyznawałyśmy sobie nie raz miłość, ale nigdy przyjaźń :)  Czas pokaże jak się to wszystko potoczy dalej. Oby „to” nam przetrwało, cokolwiek to jest.Ostatnio mam skłonność do przydługawych notek :) Ale to jest taki temat, o którym można powiedzieć wiele, a jednoczenie ciężko ubrać go w słowa. 
Na zakończenie jedna taka moja myśl: czasem mi się wydaje, że przyjaźń ma to do siebie, że jak się ją nazwie po imieniu, to znika…