*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 czerwca 2009

Koślawe dialogi

Nie wierzę. Normalnie nie wierzę. Napisałam taaką długą notkę. Klikam” publikuj” i wyświetla mi się „pracujesz w trybie offline” czy jakieś inne cholerstwo. I notkę wcięło. Nosz…. Ale nie poddam się. Jestem wykończona, więc nie będę pisać jeszcze raz. Tylko relacja w skrócie – z Frankiem doszliśmy wczoraj do porozumienia. Odbyliśmy bardzo miłą rozmowę, ale jesteśmy niewyspani, bo zarwaliśmy trochę nocy. Odbija nam trochę ze zmęczenia. Oto próbka naszych ambitnych rozmów:

Franek chce się napić mojej wody:
- Mogę się napić?
- Ale nie z butelki.
- To przynieś mi szklankę.
- … Dobra, napij się z tej butelki
- Przecież ty nieraz pijesz moją colę z butelki.
- To co innego, ty palisz a ja nie…


W łazience Franek mnie pyta:
- To Twoja szczotka?
- Już moja
- ???
- Była Doroty, ale wyciągnęłam ze śmietnika i już jest moja.

(Ze szczotką to było tak:
- Dorota, gdzie twoja okrągła szczotka?
- Yyyy, wyrzuciłam, a co?
- Oooo, szkoda, używałam jej.
- Kurczę, nie wiedziałam. Ale wyrzuciłam do kosza w łazience, nie w kuchni.
- Aa, czyli do odratowania.
I odratowałam :))

Franek leży na łóżku i się wygłupia. Zaczął wydawać z siebie jakieś dziwne odgłosy
- Przestań, bo napiszę na blogu, że chrumkasz.
- Aha, to teraz mnie będziesz szantażować?! To ja też założę bloga! A w ogóle co ty tam tak piszesz? Piszesz i piszesz.
- A takie tam.
- O mnie?
- Może ze dwa zdania…
- A o czym? O wczoraj? O przedwczoraj, że byłem niedobry? A może o dzisiaj?
- A dzisiaj co zrobiłeś?
- Kupę w majtki.   <Franek nalegał, żebym napisała, że to żart :))>

Rozmowa zeszła na hipotetyczny ślub. Nie wyobrażam sobie, że miałby być w Poznaniu. Tylko w Miasteczku, nie ma innej opcji.
- Małgosiu, ja rozumiem, tak tylko powiedziałem. Bo moja rodzina jest na miejscu, a twoja i tak będzie musiała dojechać, czy to do Poznania, czy do Miasteczka.
- To się twoja ruszy z Pyrlandii. W Miasteczku wszystkim gały muszą wyjść z orbit, jak zobaczą, że wychodzę za kogoś z wielkiego miasta.
- No dobrze, dobrze, ale…
- Ani słowa. Jak się nie podoba to możemy pójść na kompromis. Ty weźmiesz ślub w Poznaniu, ja w Miasteczku.
Chyba najwyższa pora iść spać. Nie sądzicie? :D

niedziela, 28 czerwca 2009

Chcecie poczytać o niczym?

Pewnie będę niezwykle oryginalna pisząc: jak to dobrze, że ten weekend się wreszcie skończył. Tak. Bo dawno nie miałam tak beznadziejnego, rozlazłego weekendu. Nic mi się nie układało tak jakbym chciała, a do tego nic mi się nie chciało Przeleciały mi te dwa dni i naprawdę nie wiem co robiła. I jeszcze z Frankiem się pokłóciłam. Niby nic poważnego, ale jestem na niego zła. A on się zachowuje jakby nigdy nic i to mnie wkurza jeszcze bardziej. Ok, niby dobrze, że nie mamy takich głupich kłótni trwających kilka dni, które kosztowałyby mnie pewnie dużo nerwów, ale z drugiej strony mam do niego o coś pretensję i wiem, że przejdzie mi pewnie za chwilę, ale jeśli o tym nie pogadam z nim, to sprawa i tak wróci za jakiś czas. 

Ale nieważne, bo miałam pisać o czymś innym. A mianowicie o beznadziejnym weekendzie. Przemilczę pogodę. Ale miałam wczoraj oddać indeksy do dziekanatu. Nigdy w sobotę mnie nie ma w Poznaniu, więc pomyślałam, że w końcu będzie okazja. Bo chciałam Was uświadomić, że nasz dziekanat dla studentów zaocznych jest tak genialnie obmyślony, że jest czynny od poniedziałku do piątku w godzinach 9-14, czyli wtedy, gdy studenci zaoczni pracują. Jakoś nikt nie wpadł na to, że przeważnie wybiera się zaoczne studia magisterskie uzupełniające, kiedy chce się iść do pracy. A w sobotę dziekanat jest czynny o godzinę krócej. No i pochrzaniło mi się. Przypomniałam sobie o tym fakcie za przysłowiowe pięć dwunasta. W tym przypadku za pięć pierwsza. I tak pojechałam do miasta, posnułam się i myślałam, że trochę czas zabiję, ale po czterdziestu minutach byłam już z powrotem. Czas między czternastą a dziewiętnastą to dla mnie czarna dziura. Nie wiem co robiłam, trochę podrzemałam, trochę poczytałam, trochę posprzątałam. Czyli generalnie nic nie zrobiłam. Postanowiłam sobie, że umilę sobie chociaż czas wieczorkiem. Zamówiłam sobie pizzę, otworzyłam winko jeszcze z paczki bożonarodzeniowej i włączyłam telewizor. 

Pizza okazała się z czarnymi oliwkami (jak mogłam nie powiedzieć, że chcę bez oliwek??) blee , wino miałam wypić całe, ale w połowie drogi przypomniało mi się, że po czerwonym winie nie mogę zasnąć, a film okazał się nudny jak flaki z olejem i jak się skończył, nie wiedziałam o co właściwie w nim chodziło. To tyle jeśli chodzi o mój milutki wieczór. 
Dzisiejszy dzień też cały przebimbałam. Nawet do Was nie pozaglądałam, bo byłam taka do niczego. W końcu po południu przyjechała z domu Dorota, wreszcie nie jestem sama :) Na kolację zjadłam dwa lody i popiłam Reddsem. Zaraz się położę i wreszcie wszystko wróci do normy. Nie, ja nie mogę mieć za dużo wolnego czasu.

piątek, 26 czerwca 2009

Ile dziecka w Tobie?

Czytam teraz książkę „Wyznania nie do końca dorosłej” Stephanie Calman. Chwilami mam wrażenie, jakbym czytała o sobie. Jest tam między innymi taka fajna refleksja, że dzieci często myślą sobie jak to będzie fajnie kiedy będą dorosłe i będą mogły robić wiele rzeczy, na które teraz sobie nie mogą pozwolić. A później, kiedy dorosną, zapominają, że tego chciały. Jak to napisała autorka: „Nie zawsze chce się tego, co kiedyś wydawało się atrakcyjne. Marzenia się spełniają. Tyle że spełnione przestają być marzeniami”

Tak ogólnie to uważam, że jestem osobą poważną. Bez przesady oczywiście, ale jak trzeba się zachować odpowiedzialnie, to się tak zachowam. Umiem myśleć perspektywicznie i logicznie. Jak przystało na osobę dorosłą. Ale siedzi też we mnie taki dzieciak, który chyba nigdy nie dorośnie. Franek próbuje się tego dzieciaka ze mnie pozbyć, sprowadzając mnie na ziemię. Kiedy płaczę z jakiegoś głupiego powodu upomina mnie, że co to będzie jak będę miała dzieci i one będą widzieć, że ja płaczę przez takie głupoty. Kiedy chciałam kolorowego balonika, spojrzał na mnie z naganą i rzekł: „Małgosiu, ile ty masz lat?” Jednak, mimo, że nie chciałabym znowu być dzieckiem, nie mam nic przeciwko, żeby jego cząstka we mnie siedziała. Ja myślę, że każdy z nas ma w sobie takiego dzieciaka. Tylko niektórzy dają mu dojść do głosu inni nie.
Po czym poznaję, że jestem dorosła?
- słucham polskiego radia, a konkretnie Jedynki
- chodzę wcześnie spać, chociaż nikt mi nie każe
- mogłabym imprezować codziennie i pić na umór, bo nikt mnie nie pilnuje, ale mi się nie chce
- denerwuje mnie jak dziewczyny zostawiają w kuchni okruszki na blacie
- cierpię na bóle krzyża
- nie wydaję całej wypłaty na słodycze
- kiedy się kładę, zasypiam od razu po przyłożeniu głowy do poduszki, zamiast snuć fantazje o księciu na białym koniu
- nie wstydzę się kupować podpasek
- łapię się na tym, że czasem mówię jak moja mama
- na plaży wolę leżeć plackiem niż pływać albo robić kotlety z piasku
- lubię większość gotowanych warzyw

A co mi zostało z dziecka?
- uwielbiam Mambę
- jak widzę poszewkę w kratkę albo z Kubusiem Puchatkiem wybieram tę drugą
- jak mam moje ukochane żelki, które trudno dostać, albo zielony groszek, który jest tylko w czerwcu nie mam ochoty się z nikim dzielić
- cierpię na syndrom przedszkolaka
- płaczę z byle powodu
- jak czegoś nie lubię, to dłubię w talerzu i zostawiam na brzegu na przykład wianuszek z zielonej pietruszki
- nie wyrosłam z reumatyzmu dziecięcego
- zawsze przy jedzeniu się upaćkam
- nie lubię zostawać sama na noc, bo boję się duchów (co ciekawe, nie wierzę w duchy:)))
- śpię z zabawkami

A jak to jest z Wami? :)

środa, 24 czerwca 2009

Test ciążowy.

Test zrobiłam w niedzielę. Wynik testu okazał się pozytywny.
Ale spokojnie, test został przeprowadzony na Franku, nie na mnie :) (Nabrała się któraś? :]]]) No to od początku. 

Uwielbiam hot dogi ze stacji benzynowych. Często jak wiem, że będę tankować, specjalnie nic nie jem, żeby sobie tego hot doga zjeść. Jak gdzieś jedziemy w dłuższą podróż to też się zatrzymujemy na konsumpcję. No i ostatnio, jak planowaliśmy podróż na wesele już od kilku dni się napaliłam na pomysł, że przed wyjazdem sobie zjemy po cieplutkim, chrupiącym hot dogu. Ale trochę nie wyszło, bo po pierwsze najedliśmy się na śniadanie, a po drugie wzięliśmy jeszcze coś do jedzenia na drogę. Po trzecie, wiadomo było, że na weselu się najemy. Aż taka pazerna nie jestem, żebym na siłę wciskała w siebie nawet najsmaczniejsze żarełko:) W każdym razie stwierdziliśmy, że co się odwlecze, to nie uciecze i hot dogami uraczymy się w drodze powrotnej. Taki był plan. Z powrotem prowadził Franek, więc przypomniałam mu tylko, że jak już będziemy pod Poznaniem, żeby zjechał na jakąś stację. Ale Franek jedną przegapił. Nic nie mówiłam, bo stwierdziłam, że nie jestem bardzo głodna. Przy drugiej pomyślałam sobie, że nadal głodna nie jestem, więc jak Franek się zorientuje, to zjemy a jak nie to nie będę nic mówić. Zauważył, ale odrobinę za późno, żeby zjechać. Ale powiedział, że zjedzie na następnej. Tak zrobił, ale okazało się, że tam akurat hot dogów nie ma. Przyjęłam to ze spokojem. Ale jak pięć minut później zajechaliśmy do domu, stwierdziłam, że jednak jestem głodna :) Rozpakowaliśmy się, a ja dalej marudziłam, że jestem głodna. W lodówce pusto – wyjedliśmy wszystko przed wyjazdem. Franek chciał mi coś tam przyrządzić z tego co znalazł, ale pogardziłam, bo miałam tak naprawdę ochotę tylko na tego hot doga. Zapytałam,czy chce mu się iść ze mną na stację niedaleko osiedla. Nie chciało mu się .No to poszłam się wykąpać. Była już 22:00, leżałam w łóżku i dalej mu o tym hot dogu smęcę.
W końcu Franek wstał i mówi „Idę!” I zaczął się ubierać. Ale go powstrzymałam, nie będę po nocy jadła przecież ;) Pewnie ze zmęczenia taka marudna byłam :) Ale jakby nie było Franek przeszedł test – jak będę miała zachcianki w ciąży będę mogła na niego liczyć:) W końcu jeśli już teraz jest w stanie mi późnym wieczorem pójść po parówkę w bułce, to co dopiero będzie jak będę w ciąży ;) 
 
A tak nawiasem mówiąc, hotdoga się doczekałam. Franek kupił mi go we wtorek… na śniadanie :) Wstał jeszcze przede mną i przyniósł mi potem siateczkę z hot dogiem i kanapeczką ;)

poniedziałek, 22 czerwca 2009

No jestem, jestem z tą relacją :)

To było takie prawdziwe wiejskie wesele. To znaczy ja zawsze bywałam tylko na weselach w miastach, więc trudno mi powiedzieć jak wyglądają wesela na wsi, ale właśnie tak je sobie wyobrażałam:) Klimat niepowtarzalny, nie umiem nawet tego opisać. Zabawa była w remizie. A remiza była na zupełnym odludziu, wokół tylko żyto… Pięknie było, trzeba to przyznać. Przyznać również trzeba, że pod względem organizacyjnym to było najlepsze wesele na jakim byłam. Widać było, że się Młodzi postarali. Miałam wrażenie, że wszystko zostało zapięte na ostatni guzik. Dopilnowali najmniejszych szczegółów.Pozazdrościć, naprawdę, bo też chciałabym, żeby do mojego wesela nikt nie mógł się o nic przyczepić ;)
Jadąc tam baliśmy się z Frankiem, że nie będziemy się dobrze bawić, bo byliśmy od strony ojca Pana Młodego jedyną rodziną, reszta nie mogła dojechać. Znaliśmy tylko jego rodzeństwo a cała reszta była nam obca. A jednak mile się zaskoczyliśmy i bawiliśmy się bardzo dobrze. I straszliwie się objedliśmy. Jedzenie też było nieco inne niż na weselach, na których byłam do tej pory. Było bardzo dużo mięsa. Chociaż to pewnie jest raczej cecha regionu, ale zwróciliśmy na to uwagę, bo u nas w Pyrlandii jak sama nazwa wskazuje często najważniejszą częścią dania są ziemniaki i wyroby ziemniakopodobne :), reszta to dodatki. A tam właściwie mięso podawane było bez niczego. Ogólnie było bardzo dobre, ale od północy nie byłam w stanie nic więcej w siebie wcisnąć – ani jedzenia ani picia. Pewnie dzięki temu poszłam spać zupełnie trzeźwa i nie cierpiałam w ogóle z powodu bólu głowy:) Pogoda również dopisała, bo zarówno sobota jak i niedziela były słoneczne i ciepłe.Myślę, że Młodzi mają powody do tego, żeby uznać ten dzień za jak najbardziej udany. Zabawa trwała do 7:30. A my oraz moi rodzice wyszliśmy jako pierwsi już po trzeciej.  Bawiliśmy się bardzo dobrze, ale jednak zmęczenie podróżą dało nam się we znaki. A poza tym musieliśmy wziąć pod uwagę, że w niedzielę czeka nas powrót i trzeba było się wyspać, zwłaszcza Franek. No cóż, nawet dzieci czteroletnie były bardziej wytrzymałe od nas :)
Życzenia Wasze musiały być szczere, bo się wszystkospełniło :) Droga była spokojna i bezpieczna.Zabawa świetna. Główki nie bolały. Nawet Franka, który wypił sporo więcej odemnie, a jednak obudził się wypoczęty i rześki. Buty w ogóle mnie nie poobcierały,rajstopy miałam w takim kolorze, że chodziłam z oczkiem nad kolanem i nie byłogo w ogóle widać. A fryzura się do dziś trzyma – spałamw niej dwie noce a dzisiaj zaspałam do pracy więc na szybko ją tylko uklepałam i nikt się nie zorientował ;) Tak więc widzicie wszystko wyszło perfekcyjnie ;) Aha, i złapałam welon. Pragnę zwrócić uwagę na fakt, ze był to już drugi raz.  Nie ma co, na następnym weselu podczas oczepin uciekam do kibelka!

sobota, 20 czerwca 2009

Weselimy się ;)

No to wyruszamy. Kierunek Włocławek. (Szczególne pozdrowienia dla Moniki w tym momencie;) Pierwszy raz z Frankiem jedziemy razem sami. Zawsze albo wesele było w Poznaniu (jego rodzina) albo jechaliśmy do mnie i razem z moimi rodzicami pakowaliśmy się do jednego auta i jechaliśmy razem gdzieś w Polskę (moja rodzina). Ale teraz będziemy jechać z zupełnie innych stron, więc nie ma sensu żebyśmy gdzieś się po drodze z moimi rodzicami spotykali. No i jedziemy sami. Wreszcie rozwiązaliśmy problem, który zawsze się pojawia w takich sytuacjach:) Zawsze się kłócimy o to, kto ma prowadzić, bo oboje chcemy ;) Ostatecznie stanęło na tym, że ja jadę tam a on z powrotem. Podział obowiązków wyszedł nam bardzo sprawnie – ja brałam długą kąpiel, on pojechał umyć samochód, ja malowałam paznokcie, on pastował buty, ja sobie siedzę i piszę on robi śniadanko;) Ale żeby nie było – prasowanie i pakowanie należy do mnie, więc też się narobiłam, zwłaszcza, że tego nie znoszę ;)Znaczy się pakowania, bo prasować to lubię.
No to podnieść tyłek, bo czas goni. Jeszcze po drodze o fryzjera musimy zahaczyć. Życzcie nam spokojnej podróży przede wszystkim i do napisania po weselu ;)

piątek, 19 czerwca 2009

Prezent

Jestem zaskoczona, że aż tyle z Was miało podobne zdanie do mojego odnośnie czytania. Spodziewałam się większej ilości przeciwników:) Ale zdaje się, że teraz nadrobię, bo wygłoszę tu chyba dość niepopularną opinię na temat prezentów ślubnych, z która większość z Was pewnie się nie zgodzi:) Temat już był ostatnio u Anowi, ale tak się zdarzyło, że jest on dla mnie jak najbardziej aktualny, bo właśnie wczoraj wróciłam ze sklepu z prezentem dla młodej pary.
Powiem tak, nie mam absolutnie nic przeciwko dawaniu pieniędzy w prezencie ślubnym. Pieniądze, wiadomo, zawsze się przydadzą. Ale nie do końca chyba jest tak, że każda sumę można dać. Oczywiście, przez grzeczność mówi się, że nie ważna jest ilość. Ale rozmawiałam z wieloma osobami i jednak często uważa się, że nie wypada wręczać stu, czy dwustu złotych. I mogę to zrozumieć, bo przecież nawet przy organizacji wesela liczy się na osobę około 150 złotych. Fajnie byłoby, żeby z takiego pieniężnego prezentu coś się zwróciło. Tak, ja wiem, nie po to się gości zaprasza, ale jednak ja sama nie czułabym się dobrze wręczając kopertę z taką zawartością.
Przyznaję też, że nie zawsze prezent jest dobrym rozwiązaniem. Na przykład za dwa miesiące idziemy na wesele do brata Franka. Brat z Narzeczoną mieszkają ze sobąjuż pięć lat, mają już w miarę poukładane życie i wyposażone mieszkanie. Nie ma sensu uszczęśliwianie ich na siłę i mamy zamiar dać im pieniądze w prezencie. Ale na przykład para, do której idziemy teraz na wesele, dopiero po ślubie zamieszka ze sobą, dopiero mają zamiar razem wynająć a potem kupić mieszkanie, więc kuzyn z wdzięcznością przyjął moją propozycję, że zamiast pieniędzy damy im prezent. Doroty koleżanka, która bierze ślub w przyszłym miesiącu także powiedziała, co jest jej potrzebne. Wygląda na to, że sporo osób jest zainteresowana taką formą prezentu.
Prawdę mówiąc ja chyba też zamiast stu złotych w kopercie wolałabym dostać jakiś fajny prezent o tej wartości. Na przykład coś z wyposażenia kuchni -  szklanki, zastawę itp. Rozmawiałam też z kilkoma osobami, które wspomniały, że dostały wprezencie ślubnym wiele fajnych rzeczy, których nigdy by sobie same nie kupiły, a które są bardzo pożyteczne. Wiadomo, że jak sobie młodzi układają życie to mają dużo wydatków, więc zawsze się znajdzie coś ważniejszego niż komplet talerzy:) A to są rzeczy, z których się korzysta latami.
Chciałabym też dodać, że prezent jest według mnie po prostu sympatyczniejszy. Może nie każdy tak to odbiera, ale dla mnie jest to wyraz serdeczności, taki symbol bliższej zażyłości. Dlatego unikałabym kupowania prezentu parze, której nie znam bardzo dobrze. I już nawet nie chodzi o gust, bo w to zawsze ciężko trafić (dlatego kupiliśmy rzeczy uniwersalne, a nie talerze w bordowym kolorze, albo filiżanki w ciapki).
Na koniec chc pokreślić, że moja notka miała na celu tylko i wyłącznie wyrażenie mojej opinii na temat prezentów ślubnych. Mnie podoba się pomysł z prezentami, chociaz zgadzam się, ze nie zawsze jest wskazany. Ale nie mam zamiaru nikogo tu przekonywać do swojego zdania. Ja chciałabym oprócz pięniędzy dostać jakieś prezenty, ale rozumiem, że są osoby, które się przed tym wzbraniają i chcą tylko pieniędzy. Mają do tego prawo i nie zamierzam ich krytykować. To chyba trochę jest tak, jak z każdym innym prezentem – jedni lubią niespodziankę, inni wolą złożyć zamówienie, a jeszcze inni zadowolą się sumką, za którą będą mogli sobie kupić coś fajnego :)

wtorek, 16 czerwca 2009

Plany na wakacje

 

Tak właśnie wyglądają moje plany wakacyjne. A właściwie duża ich część :) Właściwie ja do czytania wakacji nie potrzebuję, ale jak mam wolne, to przynajmniej mogę się pogrążać w lekturze bez wyrzutów sumienia.
Generalnie czytam w każdej sytuacji. Czytam od samego rana, bo już na przystanku tramwajowym, kiedy jadę do pracy. Czytam w tramwaju, w poczekalniach różnego rodzaju, w podróży, na ławce, w ogródku, w przerwie na reklamy podczas oglądania filmu, przed snem itd. Ciągle chodzę po bibliotekach i wypożyczam nowe pozycje, mimo, że poprzednich jeszcze nie przeczytałam. Mam też kilka swoich książek, które zawsze odkładam na później. Staram się za dużo nie kupować, bo wtedy własne książki zawsze spycham na koniec kolejki. Można powiedzieć  „na wieczne nieprzeczytanie” :) Poza tym czytam zawsze kilka książek naraz. Nie wiem dlaczego, po prostu nie mogę się na żadną zdecydować. Czasem żałuję, że nie da się czytać dosłownie jednocześnie kilku książek ;) I zawsze mam książkę przy sobie, przez co wszyscy posądzają mnie o noszenie kamieni w torebce. Nigdy nie wiem kiedy może mi się przydać. Zdarzało mi się nawet czytać w samochodzie, kiedy stałam w korku:) Kiedy z jakiegoś dziwnego powodu nie mam przy sobie nic do czytania, to na bank będę tego żałować, bo okaże się, że miałam okazję do zagłębienia się w lekturze. Co się dzieje, kiedy książki nie mam w takiej sytuacji wiadomo – wystarczy przeczytać notkę „Burza:)
Co ciekawe, jak byłam mała myślałam, że czytanie jest tylko dla dzieci. Jakoś sobie nie mogłam wyobrazić, co niby ciekawego może być w książkach dla dorosłych, bo przecież na bajki są za starzy:) Myślałam, że dorośli do czytania mają tylko lektury szkolne.
A moja przygoda z książkami zaczęła się bardzo szybko. Kiedy miałam jakieś trzy lata moi rodzice już mieli dość czytania mi w kółko tych samych bajek i rzucili „nauczyłabyś się czytać”. No to się nauczyłam. W przedszkolu panie wykorzystywały mnie żebym czytała pozostałym dzieciakom, a one szły na kawę.
Pamiętam też jak odkryłam bibliotekę. Kiedy miałam pięć lat śmigałam sobie dookoła bloku na moim rowerku. I zginęłam. Rodzice zaniepokojeni, że nie widać mnie przez okno zaczęli mnie szukać. I zobaczyli rowerek pod biblioteką, która znajduje się u nas na podwórku. A ja sobie jakby nigdy nic siedziałam w czytelni i czytałam :) Nie mieli wyjścia, musieli mnie zapisać. A właściwie tata musiał się zapisać do oddziału dziecięcego, bo byłam jeszcze za mała:) I tak czytam do dziś. Tyle, że zapisana jestem do tylu różnych bibliotek, że teraz to tata na moją kartę wypożycza sobie lektury:)
Wiem, że nie które z Was nie lubią czytać. Macie do tego prawo oczywiście, ale wybaczcie, nie rozumiem:) No nie umiem zrozumieć, jak można nie lubić czytać. Może któraś z Was nielubiących mnie oświeci :) Jakie są Wasze powody?
No, to koniec notki i bomba, kto nie czytał, ten trąba :P

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Wrócił.

Myślałam, że już nie wróci. Że się od niego uwolniłam. Już tak długo mnie nie odwiedzał. Cieszyłam się, bo było mi bez niego fajnie. Już prawie zapomniałam, że istnieje a tu znowu mnie dopadł :( Syndrom przedszkolaka. Chyba za długo siedziałam w domu i za dobrze mi się zrobiło. Wczoraj siedziałam sobie z rodzinką na działce przy grillu i się wygrzewałam na słoneczku. A parę godzin później już siedziałam w samochodzie z twarzą skierowaną na północny zachód. I już mi się jakoś nijako robiło. Dojechałam w średnim humorze. Z Frankiem widziałam się wczoraj tylko przez dziesięć minut. Dzisiaj się nie zobaczymy, bo jak ja wracam, on wychodzi. Może jutro się uda.

No i tak jakoś nie podoba mi się tu znowu :) Do pracy musiałam wstać. Lubię swoją pracę, ale rano z takim dołkiem jechałam. Eeeh. Ale muszę powiedzieć, że wczoraj w te 10 minut Franuś postarał się o chociaż chwilową poprawę mojego nastroju. Przyszedł z różyczką. Tak bez okazji. A jeszcze bardziej bez okazji przyniósł mi prezent. I to jaki! Otóż mój Franek kupił mi zestaw kosmetyków do makijażu:) I to nie jakieś badziewie tylko naprawdę fajne kosmetyki, których na pewno będę używać, chociaż za dużo się nie maluję. Ale to akurat na moje potrzeby. A do tego wszystko jest w takim fajnym kuferku. Ale najbardziej miło mi się zrobiło przez sam fakt, że o mnie pomyślał. To był przypadek. Po prostu miał okazję, zobaczył i nie olał, że to przecież jakieś malowidła, które jego nie dotyczą, tylko pomyślał o mnie :)

Troszkę mi osłodził ten syndrom. Ale nie do końca. Nie wiem jak się go pozbyć.

sobota, 13 czerwca 2009

Dwa Zet.

Jak się z Frankiem poznałam, to on myślał, że ma na mnie wyłączność. Ale z błędu go szybko wyprowadziłam. Po jakichś dwóch tygodniach znajomości oświadczyłam jakby nigdy nic, że jadę do domu. On zrobił wielkie oczy i się nie zgodził. A ja mu na to, że jego zgoda obchodzi mnie tyle co…no już nie pamiętam co, ale ogólnie rzecz biorąc mało ;) I już wiedział, że lekko nie będzie. Myślał chyba, że jak jesteśmy razem to ja się bez niego nigdzie nie ruszam. Przestał marudzić, że jeżdżę do Miasteczka.
W Miasteczku spotykałam się z Piórkiem, Popielatym i Asystentem. Z kumplami jednym słowem. Franek wydzwaniał i robił mi jakieś wymówki. To powiedziałam, żeby sobie z nimi przez telefon pogadał. Rozśmieszyli go. Polubili się. Przestał marudzić, że spotykam się z kolegami.
Franek był zazdrosny również o Kuzyna, któremu się ze wszystkiego zwierzałam przez telefon. Zaprosiłam Kuzyna do Poznania.Wypili razem piwko. Franek przestał marudzić, że rozmawiam za dużo z Kuzynem.
Franek nie jest zadowolony, kiedy wychodzę na imprezę bez niego, ale nie zabrania mi. Jeszcze mu się zdarza czasami jakieś wybuchy zazdrości, ale rzadko. Ostatnio jakieś pół roku temu. Ale przyznaję, że go sprowokowałam, bo wyszłam sobie na piwo z jego kolegą, żeby mu na złość zrobić, jak leżał z kacem w domu i nie chciał nigdzie wyjść ;) Pracuję z samymi facetami, Franek mógłby być zazdrosny. Ale opowiadam mu o każdym miłym słówku, każdym komplemencie jaki słyszę od chłopaków. Dzięki temu Franek wie, że mówię mu o wszystkim i nie ma powodów do zazdrości.
Franek natomiast pracuje z samymi dziewczynami. Nie jestem zazdrosna.  Bardziej mnie denerwuje jak się z kolegami umawia niż z koleżankami. Oczywiście czasem mu coś tam dogadam, jak się ładnie uśmiechnie do swojej koleżanki to mu to wypomnę, ale to bardziej dla zasady niż dlatego, że się czegoś obawiam.
I nie kumam związków, w których partnerzy mają na siebie wyłączność. Albo jeszcze gorzej, jak jedno ma wyłączność na drugie. Z Popielatym i Asystentem już się nie spotykam zbyt często. Ich dziewczyny/żony nie pozwalają im na takie spotkania z dawną najlepszą koleżanką. Nie rozumiem. Mogłyby przyjść na spotkanie razem z nimi i wszyscy spędzilibyśmy miło czas. Ale nie. Może wolą myśleć, że chcę im podstępnie odebrać faceta? :) Piórko się nie dał. Powiedział swojej dziewczynie, że umówił się ze mną. Nastąpiła taka oto wymiana zdań:
-Nie pójdziesz.
-Pójdę.
-To idę z Tobą.
-To chodź.
-Yyyy, nie, ja nie idę…
I odbyliśmy z Piórkiem miłą kilkugodzinną pogawędkę, po czym pojechał do swojej ukochanej. Można? Można.
Ale nie tylko dziewczyny takie są. Straciłam kilka koleżanek przez to, że nie mogły się nigdzie ruszyć bez swojego faceta. Chłopak mojej siostry potrafi się na nią obrazić nawet jak za długo zostawi go samego w pokoju i na przykład pójdzie pogadać ze mną i z mamą. Wolę nie myśleć co się dzieje jak dzwoni a ona nie odbierze telefonu. Zresztą ona zawsze odbiera, bo nigdzie, absolutnie nigdzie nie wychodzi.

Nie kumam. No po prostu nie rozumiem jak można traktować drugiego człowieka jak swoją własność. A jeszcze bardziej nie kumam jak można sobie na to pozwolić??! Jak można pozwolić na to, że ktoś decyduje o tym z kim się spotykam, gdzie i kiedy.
Zazdrość i Zaufanie muszą iść ze sobą w parze. Ale to nie ma być tak, że ja jestem Zazdrość a Ty jesteś Zaufanie…

czwartek, 11 czerwca 2009

Relaks potrzebny od zaraz.

Na wstępie muszę Was uspokoić:) PMS specjalnie mnie nie dotyczy a jeśli już to jestem bardziej smutna, niż nerwowa. Więc takich pokazów nie daję co miesiąc;) Po drugie nigdy żadna żywa istota nie ucierpiała podczas moich napadów. Nie czuję potrzeby, żeby się wyżywać na Franku na przykład:) Ale na torebkach, talerzach i takich tam czemu nie? Polecam, jak ktoś jest tak temperamentny, naprawdę pomaga – jak ręką odjął. Ja to lubię się tak podenerwować ekspresywnie  – poskakać, porzucać, pokopać powietrze, od razu mi przechodzi.
A tymczasem ostatnio dużo miałam na głowie. Pełno takich drobnych spraw do załatwienia i trochę do zmartwienia. Nie jakieś tam poważne, ale takie problemy dnia codziennego, które wymagały, żeby poświęcić im trochę myśli. Poza tym w pracy miałam dużo roboty. Siedziałam po parę godzin dłużej, było trochę skomplikowanych i czasochłonnych obliczeń i wychodziłam naprawdę zmęczona. Stwierdziłam, że trzeba odpocząć. Dosyć spontanicznie poprosiłam szefa o wolny piątek. Nadgodzin mam tyle, że nawet urlopu nie muszę brać. R. się zgodził. No to wyruszyłam do Miasteczka. Franek został w Poznaniu, bo pracuje. Trochę się gryzłam, bo paliwo znowu podrożało, a za tydzień na wesele. Ale Dorota przekonała mnie mówiąc, że zaoszczędzę na jedzeniu hehe ;) A tak serio, to stwierdziłam, że rzadko mam okazję pojechać na dłużej niż dwa dni. I oto jestem. A odpocząć naprawdę potrzebuję. Muszę się trochę odmóżdżyć a w Miasteczku dobrze mi to wychodzi. No i niech się Franek trochę stęskni ;)

środa, 10 czerwca 2009

Burza

Wczoraj siedziałam w pracy od 7 do 18. Wyszła nam taka awaryjna sytuacja i liczyłam, liczyłam i liczyłam… A jak już wyszłam z roboty to zobaczyłam, że niebo jakieś dziwne. Szaro granatowe i brzydkie. Ewidentnie zbierało się na burzę. Ale myślałam, że zdążę, w końcu przy normalnym ruchu jadę do domu średnio 13 minut. Niestety, w chwili gdy skręciłam na moje osiedle tak lunęło, że wycieraczki nie nadążały. Nie pozostało mi nic innego jak nie ruszać się z miejsca. Posiedziałam sobie w samochodzie pół godziny i szlag mnie coraz bardziej trafiał. Ja mam jakiś rodzaj ADHD i nie znoszę marnotrawienia czasu. Zawsze w torebce mam coś do czytania. No zawsze. A wczoraj nie miałam! To mnie już nieziemsko zdenerwowało. Przez burzę zasięgu nie miałam, więc nawet zadzwonić sobie nigdzie nie mogłam. No i się w końcu wkurzyłam i wysiadłam z tego auta, żeby przebiec 200 metrów do domu. Oczywiście zmokłam zupełnie, no ale ile można siedzieć bez sensu w samochodzie i czekać na zbawienie?
Dorota kiedyś powiedziała, że ona zanim mnie zobaczy, już wie jaki mam humor – poznaje to po tym w jaki sposób obchodzę się z drzwiami wejściowymi. No więc wczoraj tak trzasnęłam, że nie wiem jakim cudem wszystkie szyby w oknach nadal są:) Weszłam do pokoju z jednym słowem: KU..WA! Rzuciłam torebką, kluczykami i czym tam jeszcze, a mokre buty skopałam z nóg aż po sufit i dopiero mi ulżyło. Oczyściłam się. Burza się skończyła ;)
Taka jestem. Wściekać się to ja potrafię ;)

poniedziałek, 8 czerwca 2009

Nauka nie poszła w las

Mam za sobą bardzo, bardzo milutki weekend. A to wszystko za sprawą Franusia. W sobotę wieczorem poszliśmy sobie do pubu, tylko we dwójkę i posiedzieliśmy przy piwku parę godzin. A wczoraj zabrał mnie na kolację. Zawsze się dziwię przy takich okazjach, że widzimy się codziennie, rozmawiamy przez telefon przynajmniej pół godziny dziennie a jak wyjdziemy gdzieś na mieście posiedzieć to… i tak mamy o czym gadać :)
Ale właściwie to chciałam się pochwalić moim sukcesem pedagogicznym. Otóż, część z Was pewnie już wie, że ja też należę do tych wyzwolonych, niedobrych (według niektórych) kobiet, które uważają, że faceta trzeba sobie wychować. Może i nie wszystko się da zmienić, ale na pewno dużo. Miałam z Frankiem już miliony kłótni o to, że się spóźniał, a jeszcze więcej o to, że mówił, że wychodzi na godzinę a potem nie wracał, nie wracał i nie wracał. I na dodatek oczywiście nie odbierał ode mnie telefonów, bo przecież przy kolegach to niekulturalnie… Przeważnie rzecz działa się wieczorami i z nerwów tak mi się ciśnienie podnosiło, że o spokojnym śnie mogłam zapomnieć. A w sobotę wróciliśmy z miasta około 22 i Franek poszedł spotkać się jeszcze z kolegą, który miał poważnego dołka. Powiedział, że będzie najpóźniej o 23.
O 22:45 (15 minut przed czasem!) zadzwonił, że będzie później. No, to ja rozumiem :) Mało tego, dzwoniłam do niego dwa razy i za każdym razem odebrał. Tym sposobem, mogłam się spokojnie położyć, bo nie denerwowałam się, że nie odbiera i nie wiem gdzie jest. Oczywiście obudziłam się, jak przyszedł, bo się musiał poprzytulać i poprzymilać, ale to ewentualnie mogę mu wybaczyć ;)  Rano byłam w dobrym nastroju i bez focha na Franusia. I nawet pozwoliłam mu pospać do dziewiątej. Mam nadzieję, że Franek w końcu zrozumiał, że moim zamiarem nie jest kontrolowanie go i zabranianie mu czegokolwiek. Kiedy wiem gdzie jest, kiedy wróci i że jest pod telefonem, jestem po prostu spokojniejsza. A teraz idę odpukać, bo za bardzo go tu pochwaliłam ;)
A tak w ogóle, to chyba jeszcze o tym nie pisałam, ale kocham tego mojego Franka ;)

sobota, 6 czerwca 2009

Chwalę się...

Za dwa tygodnie jedziemy na wesele z Frankiem. Znowu się sezon zaczyna, chociaż w porównaniu do zeszłego roku to i tak mało, bo tylko dwa :) W każdym razie, właśnie skompletowałam garderobę ;) Tydzień temu byłam w Miasteczku i tam z mamą szukałam sukienki. Najpierw weszłyśmy do jednego sklepu, w którym się po prostu załamałam. Wszystkie te, które mnie interesowały i były niedrogie (założyłam sobie, że nie wydam więcej niż 150 złotych) były za małe! No szok! Normalnie noszę rozmiar 36 a tu nawet 38 była za ciasna. Nosz… Prawie w kompleksy wpadłam. Poszłyśmy do drugiego sklepu. Ja już z dołem, że nic na mnie nie pasuje i kiedy mama pokazała mi tę sukienkę, byłam pewna, że się w nią nie zmieszczę..
 
Ale okazało się, że leży całkiem dobrze. A każda inna była za duża:P A pani w sklepie powiedziała, że na takiej drobnej osobie to każda inna będzie jak worek wisiała. To już wpłynęło na mnie zdecydowanie bardziej pozytywnie niż w poprzednim sklepie. A sukienkę kupiłam.
Pozostał jeszcze zakup butów. W zeszłym roku miałam moje ukochane buty, w których byłam na półmetku, trzech studniówkach, Sylwestrze i na trzech weselach. I teraz też bym je ubrała, gdyby nie to, że złamał mi się obcas :( I szukałam podobnych. W poniedziałek łaziliśmy z Frankiem trzy godziny i nic :( Były ładne, ale ja mam wąską stopę i trudno mi trafić na dobre buty, zwłaszcza jeśli mam w nich tańczyć całą noc. Przede wszystkim muszą być zapinane na kostce, żeby mi trzymały nogę.
Dzisiaj zrobiliśmy drugie podejście. I nagle na wystawie: są! Takie jak chcę. Weszliśmy, przymierzyłam, ale obcas był trochę za niski. I wtedy Franuś, jak zwykle, bo to on mi zawsze najładniejsze buty wybrał:), pokazał mi inne. Przymierzyłam – idealne (no, dziurki trzeba będzie dorobić ;)). Dokładnie takie jak chciałam. A oto i one:
 
I tym sposobem ubrałam się na wesele. Za wszystko zapłaciłam 165 złotych :) Dobrze, że mam z kim chodzić na zakupy, bo sama rzadko umiem coś fajnego wypatrzeć. Najlepiej jak czekam w kabinie a mama, Franek lub Dorota mi donoszą co lepsze ciuszki:)
A oto kreacja na zainteresowanej:
  

piątek, 5 czerwca 2009

Tu i teraz

Często jest tak, że dopiero po jakimś czasie wspominamy przeszłość i myślimy sobie, jak to było fajnie… dopiero wtedy potrafimy coś docenić… A mnie się już wydaje, że jest fajnie. Właśnie tu i teraz czuję się szczęśliwa i za parę lat prawdopodobnie będę tęskniła do tego okresu. Jestem niezależna i młoda (chyba, bo pewnie dla kogoś młodszego dziesięć lat ode mnie to nie bardzo :P) wiele jeszcze przede mną. Jestem dorosła, więc nie muszę się już nikomu podporządkowywać. Z drugiej strony, nie mam jeszcze własnej rodziny, więc mogę być trochę egoistką i myśleć tylko o sobie. Co wcale nie znaczy, że nie myślę o tym, żeby w ciągu najbliższych lat to zmienić, wiem, że na dłuższą metę znudziłby mnie taki stan rzeczy.
Oczywiście całkiem różowo nie jest. Miewam teraz problemy, którymi nie musiałam sobie zawracać głowy parę lat temu. Nie mogę już być taka beztroska jak kiedyś. Mam obowiązki, z których muszę się codziennie wywiązywać. Nie mam wakacji, codziennie muszę wstawać, żeby na siódmą być w pracy. Czasami łapie mnie dołek, bo rodzinę mam daleko i nawet Franek obok mnie to za mało.
Ale życie jest po prostu kolorowe, ma wszystkie odcienie. Od różu bijącego po oczach, przez zieleń i nadzieję na dobre jutro, poprzez pełną emocji czerwień aż po szary smutek i czerń. Ale jestem zadowolona. Nie mam wszystkiego, ale to, co mam, wystarcza mi, żebym czuła się szczęśliwa. Fajna jest ta świadomość, że to dopiero początek. Chociaż wydaje mi się, że w życiu wiele takich początków mamy, a każdy z nich to szansa na to, żeby zacząć od nowa i żeby trochę inaczej ukształtować swój los. Tak naprawdę nie ma znaczenia w jakim wieku jesteśmy. Myślę, że najważniejsze to zaakceptować swój los, lub zmienić go, kiedy go nie akceptujemy. To takie banalne, że sami decydujemy o swoim życiu i szczęściu. Ale prawdziwe. Trochę trwało zanim zrozumiałam, że to prawda. Od kiedy jestem zadowolona z tego co mam, jakoś mi lepiej w tym życiu. Oby mnie to zadowolenie nie opuszczało. I Wam też tego życzę:) Wszystkim.
To mi się na filozofię zebrało:) Taki nastrój… Dzisiaj jestem pozytywnie nastawiona, mam ochotę powiedzieć „chwilo trwaj”! Kto wie, może jutro mnie dołek dopadnie, ale jak tak, to pomyślę o tym jutro ;) Miłego dnia wszystkim życzę.

środa, 3 czerwca 2009

Małgośka, głupia ty...

Uhhh, ale zła jestem na siebie. Mało tego. Wściekła jestem. Z samego rana Frankowi przykrość zrobiłam:( A było tak, że wczoraj przez przypadek zostawiłam klucze od domu i biura w samochodzie, którym on pojechał na nockę do pracy. Umówiliśmy się, że rano go obudzę i zniesie mi te klucze. To nic nowego, bo często jest tak, że on jedzie na nockę do pracy, a ja rano jadę samochodem i musi mi dać kluczyki. Tylko, że wtedy nie spiszy mi się tak bardzo jak dzisiaj, kiedy jechałam tramwajem. A jak wiadomo, tramwaj nie poczeka. Zadzwoniłam, powiedział, że schodzi. Czekam, czekam… Dzwonię jeszcze raz… „No już idę!” A ja sie gotuję, bo tramwaj za trzy minuty. W końcu weszłam na górę. Ledwo otworzył ja do niego ze złością, że przecież tramwaj nie poczeka, a on mi na to daje pudełko z moim ulubionym ciastem. Żebym sobie na drugie śniadanie zjadła. A ja głupia, zdenerwowana tym tramwajem mówię mu, że nie mam gdzie schować i żeby torbę mi dał. Zamiast mu podziękować. Włożył mi to do wielkiej reklamówki. A ja durna, dalej mu nie podziękowałam, tylko powiedziałam, że chcę mniejszą, bo ja do pracy jade a nie na piknik… No to już Franek stracił cierpliwość i się wkurzył, zabrał pudełko. Ja już zobaczyłam, że na tramwaj i tak się spóźniłam, weszłam do niego i głupio mi sie zrobiło. Ale Franek już się nie chciał dac przeprosić i obrażony połozył się do łóżka. Obrażony, ale minkę miał trochę smutną. Nie chciał ze mną rozmawiać, to sobie poszłam. Za chwilę wróciłam, bo z tego wszystkiego kluczy nie wzięłam… I już się poryczałam przez to wszystko, bo byłam wściekła na siebie i było mi przykro, że on chciał dla mnie być miły, chciał mi przyjemność zrobić, a ja taka niewdzięczna… Złość mu przeszła, pogłaskał mnie i powiedział, żebym już poszła, bo następny tramwaj mi ucieknie…
Eh, Małgośka głupia ty, głupia… No nie wiem, wcześnie było, może się nie wyspałam, byłam w nerwach, bo się spieszyłam, ale przez tramwaj?? Nic mnie nie tłumaczy. Straszna jestem… 
Przepraszam Franuś.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Kochane chłopaki

Normalnie mam kochanych chłopaków w pracy. I pomyśleć, że ja się jeszcze wahałam czy odejść od J. Atmosfera teraz a wtedy to po prostu niebo a ziemia! Chyba pamiętacie jak mi się na płacz czasami zbierało przez robotę u J. Jak się męczyłam z Kapusiem. Zresztą poza jedną koleżanką tak naprawdę do nikogo nie byłam przywiązana. Ogólnie panowała tam atmosfera pracoholizmu i wyścigu szczurów. Mało było życzliwości. Pracowałam tam ponad dwa lata, ale zawsze wchodząc tam, czułam się lekko skrępowana. 
Zupełnie inaczej było pod Poznaniem i w lokalu nr 1. Tam od razu przywitali mnie, prawie dosłownie, z otwartymi ramionami. Czuję się tam szanowana i poważana. A co najważniejsze – doceniana. No i jeszcze jedno, wiadomo, że jak prawdziwa kobietka, lubię być adorowana. A jako że jestem jedyną osobą płci żeńskiej w przedziale wiekowym do 60 lat, chłopaki obsypują mnie codziennie tysiącem komplementów. Czasami się czuję jak taka ich maskotka ;) Ale to jest bardzo przyjemne, bo wiem, że w razie czego murem za mną staną. 

Ale jest jedna rzecz, która mnie niepokoi. Co chwilę chcą mnie dokarmiać. Co pięć minut wpadają do biura: „a może herbatki, a może czegoś zimnego, a jajecznicę zrobiliśmy, może zjesz” Albo wręcz przynoszą mi swoje własnoręcznie zrobione (oby! mam nadzieję że nie przez ich żony lub dziewczyny!) kanapki lub stawiają przede mną talerz gorącego obiadku zrobionego specjalnie dla mnie. Strasznie to miłe, ale jeszcze trochę i ja się będę kulać do tej roboty ;)
A dzisiaj dostałam od dwóch chłopaków śliczne bukieciki kwiatów. Oficjalnie z okazji Dnia Dziecka, nieoficjalnie, żebym była zawsze uśmiechnięta i zawsze jak się zacznę denerwować, że jakiś kontrahent nie przywiózł faktury, mam popatrzeć na te biedronki i się uśmiechnąć ;)
Kochane chłopaki, zaskoczyli mnie na całego.
Słodkie to było. A bukieciki śliczne, aż sobie musiałam sesję z nimi zrobić. Same zobaczcie:
 

Buźkę oszczędzę, co by nie przyćmiła urody bukiecików :P
   
Ps. Pamiętacie, mówiłam, że Franek mieszka blisko. Otóż siedzę na swoim łóżku a przez okno widać okna Franka ;)