*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 czerwca 2015

Plany na wakacje po raz... trzeci! :D z wyjaśnieniem

No dobrze, skoro się już namieszało, to niech będzie... :) 
Przenoszę archiwum, robię to już od dłuższego czasu (choć z przerwami), ale bardzo powoli, bo dziennie przenoszę jedną, dwie notki. Nie wiem, jak to się stało, że akurat ta notka wyświetliła się Wam jako aktualna. To znaczy wczoraj mogłam się rzeczywiście pomylić - bo w dodatku tak się złożyło, że ma taki sam tytuł, jak notka napisana przeze mnie wczoraj (czego wcześniej nie zauważyłam ;)), ale szybko naprawiłam swój błąd i upewniłam się, że data publikacji wyznaczona jest na czerwiec przed sześcioma laty. Nie mam pojęcia, dlaczego dzisiaj nadal niektóre z Was trafiają na ten stary post, a inne na nowy :)

Ale skoro już pojawiły się pod tą notką komentarze, postanowiłam, że ją opublikuję normalnie i dodam jeszcze na koniec swój komentarz :)
 
 ***
 16.06.2009
 

Tak właśnie wyglądają moje plany wakacyjne. A właściwie duża ich część :)Właściwie ja do czytania wakacji nie potrzebuję, ale jak mam wolne, to przynajmniej mogę się pogrążać w lekturze bez wyrzutów sumienia. Generalnie czytam w każdej sytuacji. Czytam od samego rana, bo już na przystanku tramwajowym, kiedy jadę do pracy. Czytam w tramwaju, w poczekalniach różnego rodzaju, w podróży, na ławce, w ogródku, w przerwie na reklamy podczas oglądania filmu, przed snem itd. Ciągle chodzę po bibliotekach i wypożyczam nowe pozycje, mimo, że poprzednich jeszcze nie przeczytałam. Mam też kilka swoich książek, które zawsze odkładam na później. Staram się za dużo nie kupować, bo wtedy własne książki zawsze spycham na koniec kolejki. Można powiedzieć  „na wieczne nieprzeczytanie” :) Poza tym czytam zawsze kilka książek naraz. Nie wiem dlaczego, po prostu nie mogę się na żadną zdecydować. Czasem żałuję, że nie da się czytać dosłownie jednocześnie kilku książek ;) I zawsze mam książkę przy sobie, przez co wszyscy posądzają mnie o noszenie kamieni w torebce. Nigdy nie wiem kiedy może mi się przydać. Zdarzało mi się nawet czytać w samochodzie, kiedy stałam w korku:) Kiedy z jakiegoś dziwnego powodu nie mam przy sobie nic do czytania, to na bank będę tego żałować, bo okaże się, że miałam okazję do zagłębienia się w lekturze. Co się dzieje, kiedy książki nie mam w takiej sytuacji wiadomo – wystarczy przeczytać notkę „Burza” :) Co ciekawe, jak byłam mała myślałam, że czytanie jest tylko dla dzieci. Jakoś sobie nie mogłam wyobrazić, co niby ciekawego może być w książkach dla dorosłych, bo przecież na bajki są za starzy:) Myślałam, że dorośli do czytania mają tylko lektury szkolne. A moja przygoda z książkami zaczęła się bardzo szybko. Kiedy miałam jakieś trzy lata moi rodzice już mieli dość czytania mi w kółko tych samych bajek i rzucili „nauczyłabyś się czytać”. No to się nauczyłam. W przedszkolu panie wykorzystywały mnie żebym czytała pozostałym dzieciakom, a one szły na kawę. Pamiętam też jak odkryłam bibliotekę. Kiedy miałam pięć lat śmigałam sobie dookoła bloku na moim rowerku. I zginęłam. Rodzice zaniepokojeni, że nie widać mnie przez okno zaczęli mnie szukać. I zobaczyli rowerek pod biblioteką, która znajduje się u nas na podwórku. A ja sobie jakby nigdy nic siedziałam w czytelni i czytałam:) Nie mieli wyjścia, musieli mnie zapisać. A właściwie tata musiał się zapisać do oddziału dziecięcego, bo byłam jeszcze za mała:) I tak czytam do dziś. Tyle, że zapisana jestem do tylu różnych bibliotek, że teraz to tata na moją kartę wypożycza sobie lektury:)Wiem, że nie które z Was nie lubią czytać. Macie do tego prawo oczywiście, ale wybaczcie, nie rozumiem:) No nie umiem zrozumieć, jak można nie lubić czytać. Może któraś z Was nielubiących mnie oświeci :) Jakie są Wasze powody? No, to koniec notki i bomba, kto nie czytał, ten trąba*:)


***
Od tamtego czasu niewiele się zmieniło ;) Nadal uwielbiam czytać! I nawet pojawienie się Wikinga na świecie mi w tym nie przeszkodziło. Wręcz przeciwnie - na początku czytałam bardzo dużo podczas karmienia lub usypiania go. Teraz jest trochę gorzej, bo zarówno je, jak i zasypia szybko, ale i tak zawsze znajdę czas na czytanie pomiędzy jedną a drugą czynnością. Czytanie jest po prostu dobre na każdy "międzyczas" :)
Ale zmieniło się to, że już praktycznie nie mam zaległości w czytaniu swoich własnych książek. W którymś momencie się zawzięłam i postanowiłam omijać biblioteki szerokim łukiem, dopóki nie przeczytam tego, co jest na moich półkach. I wreszcie mi się to udało. W maju już nawet zaliczyłam jedną wizytę w bibliotece, wypożyczyłam pięć książek i się z nimi rozprawiłam. Teraz mam do przeczytania jeszcze cztery, które przywiozłam sobie z Miasteczka. Więc moje czytelnicze plany na te wakacje prezentują się tak:


Zdecydowanie bardziej ubogo, ale to dlatego, że ten plan obejmuje raptem najbliższy czas. Po cichu liczę na jakąś nową lekturę w prezencie urodzinowym.  A jeśli będę utrzymywać dotychczasowe tempo czytania jednej książki na tydzień, to akurat, jak znowu pojadę do Miasteczka będę mogła coś ciekawego wypożyczyć :)

*W tym momencie czuję się w obowiązku przypomnieć tę notkę, którą wzbudziłam sporo emocji (jeszcze jej nie przeniosłam tutaj) ;) Ale zdania nie zmieniłam! 

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Plany na wakacje

Ojej, chyba się za bardzo w to blogowanie wciągnęłam w ostatnich tygodniach, pisząc notki codziennie bądź co drugi dzień, bo teraz nie było mnie tu pięć dni i mam wrażenie, że wieki całe minęły :) Co dziwniejsze - wybiło mnie to z rytmu i teraz muszę się trochę pozbierać.
Przyczyna mojej nieobecności jest bardzo zwyczajna - wkręciłam się w robienie pewnych porządków, a już tak mam, że w takich wypadkach zależy mi, żeby uporać się ze wszystkim jak najszybciej (co zazwyczaj i tak oznacza długo ;)), więc każdą wolną chwilę poświęcam właśnie temu. A że wolnych chwil za wiele nie mam, no to... wiadomo.

A tak poza tym, to przyjechali do nas w ten weekend rodzice Franka i chociaż zajęli się Wikingiem, to z komputerem mi było nie po drodze - jak to u mnie zwykle bywa, kiedy mamy gości. Bardzo możliwe, że w lipcu będę blogować mniej, właśnie ze względu na gości. Tylko kiedy ja wreszcie napiszę o tym wszystkim, o czym ciąglę planuję? ;)
W każdym razie, już się nie mogę doczekać wakacji! Nie będą to oczywiście dla mnie takie typowe wakacje, ale z drugiej strony, skoro nie pracuję, to chociaż trochę sobie skorzystam. Nie pisałam jeszcze o moich planach wakacyjnych, prawda?
Jeden "gościnny" weekend już za nami. Teściowie byli nad morzem i wracając wstąpili do nas, mimo, że nie bardzo im było po drodze :) Teraz czekamy na Dorotę! Przyjedzie w piątek, ale niestety zostanie tylko na weekend, w poniedziałek rano będzie musiała już wyjeżdżać. Nie udało się zaplanować na razie dłuższych odwiedzin, bo jeszcze w czwartek musi być w Szczecinie na obronach, a z kolei w następnym tygodniu leci na wycieczkę do Moskwy. 
Ale już parę dni później przyjedzie do nas mój wujek i zostanie niecały tydzień. Następna w kolejce jest Ala. Chociaż dopóki już u nas nie będzie, to nie uwierzę, że dojedzie ;)) Tak naprawdę to już ostatni dzwonek na jej przyjazd, bo później nie będzie mi za bardzo pasowało, a we wrześniu to już się nie będzie się raczej na takie wycieczki wybierała tuż przed porodem. Plan jest taki, żeby przyjechała z R., ale taki pracoholik z niego, że nie wiadomo, czy się uda. A co gorsza, trudno cokolwiek z nim zaplanować (o tak, tak, pamiętam doskonale, jak to było, kiedy z nim pracowałam!). Dwa terminy już nam nie wyszły, więc ostatecznie jesteśmy umówione tak, że najwyżej przyjedzie około 15go sama na dzień lub dwa. Zobaczymy. 
Później przyjeżdżają moi rodzice i zaczynamy urlop właściwy! To znaczy ja i Wiking, bo Franek swój urlop miał już w maju... A my z rodzicami chcemy się wybrać na parę dni na jakieś wczasy - niedaleko i żeby nie było za dużo ludzi. Chodzi nam po głowie Kampinos, bo przy okazji moglibyśmy podjechać na rehabilitację, którą Wiking będzie akurat miał. Tylko muszę znaleźć jakąś kwaterę, która się będzie nadawała dla półrocznego dziecka. Potem pojedziemy do Miasteczka i zostaniemy tam prawie dwa tygodnie. Stamtąd w weekend trzeba będzie pojechać do Poznania, bo jesteśmy zaproszeni na wesele. 
Później wrócimy już do Podwarszawia, gdzie pewnie będę zmagać się z syndromem przedszkolaka... Niestety. Ale może na pocieszenie znowu wpadnie do nas jeszcze wujek, któremu będą się kończyć wakacje, a potem jeszcze Dorota. 
I tak upłyną nam dwa miesiące i nadejdzie wrzesień. Co będzie wtedy, jeszcze nie planuję. Wiem tylko, że będziemy mieć już w domu ośmiomiesięcznego brzdąca. To się dopiero okaże, jakich rozrywek będzie nam dostarczał :)

A tymczasem Wikuś się nam trochę przeziębił niestety i od sobotniej nocy męczy go lekki katarek. Mam nadzieję, że szybko mu przejdzie, bo kto lubi mieć katar? A takiemu maluszkowi, który oddycha wyłącznie przez nos to już w ogóle bardzo przeszkadza. Ale na szczęście i tak wydaje mi się, że nie jest aż tak bardzo marudny, jak mógłby być. Odpukać! ;)

środa, 24 czerwca 2015

Dobre czarne dni :)

Byliśmy wczoraj z Wikingiem w odwiedzinach u Leosia i jego mamy. Z mamą Leosia poznałam się w szpitalu, leżałyśmy razem na patologii, tyle, że ona była wtedy w 33 tygodniu ciąży i leżała na podtrzymaniu. Nie udało się, Leoś urodził się jako wcześniak, pięć godzin po naszym Wikusiu.
Ależ urósł! Masę urodzeniową miał 2470, a Wiking 2670. Teraz Leoś już waży 7kg, Wiking o kilogram mniej. Ten nasz Wiking to jednak kruszynka jest ;) Na co dzień oczywiście tego nie widzę, bo cały czas mam w pamięci to, jak wyglądał po urodzeniu i widzę, jak bardzo urósł, ale przy innych dzieciach naprawdę jest malutki. Niemal każde dziecko przy nim jest duże. Ostatnio na basenie instruktorka myślała, że Wikuś ma dopiero trzy miesiące :)
Za to dzisiaj na zajęciach jedna mama z kolei myślała, że Wiking jest starszy i ma już około 7 miesięcy. Ona sama przyszła z dzieckiem urodzonym 1 stycznia. Ale nie chodziło jej o wygląd, tylko o to, że Wiking cały czas na brzuszek się przewraca, a w dodatku ciągle się ustawia jak do raczkowania. Rzeczywiście Wikinga ulubiona pozycja ostatnio to klęk podparty i kiwa się w nim w przód i w tył. Pełzanie opanował perfekcyjnie, ale z czworaków jeszcze wystartować nie potrafi. Jednak rzeczywiście dzieci, które również urodziły się w styczniu, z którymi się spotykamy, nie są jeszcze na tym etapie jeśli chodzi o ruch. Nie mówię o Leosiu, bo to wcześniak, więc może to miało jakieś znaczenie, ale w ogóle jeszcze nie widzieliśmy pięciomiesięczniaka, który się tak swobodnie porusza. Strasznie śpieszno Wikingowi do tego raczkowania. Ale przecież już u mnie w brzuchu był bardzo ruchliwy. Za to zębów jeszcze ciągle nie ma ;) Ale dziś słyszałam teorię, że to dobrze, bo im później wychodzą zęby, tym są mocniejsze (?)
No, ale w sumie to nie o tym miałam, tylko o tej naszej wizycie wczorajszej :) Zawiązałam Wikinga w chustę i poszłam na przystanek. Pojechaliśmy kawałek autobusem, potem jeszcze parę przystanków tramwajem i już byliśmy na miejscu. Chłopaki poleżeli razem na macie, podali sobie ręce, powspominali stare dobre czasy z porodówki. My zresztą też. To znaczy zamiast leżenia na macie wybrałyśmy siedzenie przy stole... :) Potem nam maluchy zrobiły stereo, bo się zmęczone zrobiły. Miałam zamiar wyjść, ale Paula zaproponowała, żebym spróbowała Wikinga uśpić w wózku. Udało się, więc obaj ucięli sobie drzemkę. Całkiem dobrze się zgrali, bo obudzili się też mniej więcej w tym samym czasie :) Spędziliśmy bardzo przyjemny dzień. 
A późnym popołudniem miałam umówioną wizytę, więc to Franek miał się Wikingiem zająć, wykąpać go (choć to akurat właśnie Franek robi codziennie), nakarmić i położyć spać. Trochę się bałam tego ostatniego, bo to moje zadanie, gdyż Franek ma na to mało cierpliwości, ale kiedy wróciłam do domu o 20:00, było już po wszystkim a mąż właśnie kończył robić kolację dla mnie :) Powiedział, że Wiking był wybitnie spokojny i nawet nie stęknął przy ubieraniu po kąpieli!

Dzisiaj też było fajnie. I nie wiedzieć czemu Dzieciak znalazł sobie nową rozrywkę. Śmieje się do rozpuku ze mnie, kiedy jem. No doprawdy, zabawne bardzo, że matka szczęką rusza... Chichrał się jak szalony.
 
No, wygląda na to, że mamy całkiem dobre dni w tym czarnym okresie, oby tylko tak dalej ;) Tylko znając życie, a raczej Wikinga, skoro to napisałam, to się zepsuje :P Przekora to jego druga natura - po mamusi!

poniedziałek, 22 czerwca 2015

"Czarny" czas z dopiskiem

Zajrzyjcie tu i przeczytajcie aktualizację na samym dole. Pliisss, pomóżcie! :)

***

 Tak, wygląda na to, że mamy, a konkretnie Wiking ma "czarny" czas. Tak nazywam okresy, w które Wikuś wchodzi zgodnie z tym wykresem (źródło: internet), obrazującym skoki rozwojowe.
Jasne, że granice zawsze są płynne, ale przyznać muszę, że u Wikinga mocno się to pokrywa. I to żadna autosugestia, bo zwykle jest tak, że zauważam, że jest bardziej marudny i wymagający, zastanawiam się, który tydzień życia właśnie skończył i potem sprawdzam ten wykres. Prawie zawsze okazuje się, że rzeczywiście wkroczyliśmy w strefę cienia... Tak też było ostatnio. Mniej więcej od tygodnia Dzieciak trochę więcej marudzi - i proszę bardzo, za dwa dni skończy 24 tygodnie...

Na szczęście nie zawsze jest tak, że ta ciemność trwa ciurkiem przez sześć tygodni na przykład. Bo ostatnio Wiking miał też przebłyski lepszego humoru ;) A potem faktycznie przez prawie miesiąc był cudownym dzieckiem. Biorę więc głęboki oddech i po pierwsze czekam na nieco jaśniejsze chmury, a po drugie na słoneczne dni, które nadejdą w okolicy 12 lipca.

Czym właściwie się ten nasz czarny czas charakteryzuje? Ogólnym zmęczeniem materiału można by powiedzieć :) Materiału w postaci dziecka i matki :D Dziecko jest zmęczone codziennością - a przynajmniej tak to wygląda, bo trudniej przychodzi mu wszystko to, co dotychczas sobie wypracował. Szybciej się wszystkim nudzi, szybciej się denerwuje, szybciej płacze. Sporo marudzi. Nie zajmuje się sobą aż tak chętnie - a przynajmniej nie przez tak długi czas, jak potrafi (choć teraz nie narzekam - właśnie posadziłam młodego w krzesełku do karmienia przed lustrem; siedzi i się na siebie gapi, Narcyz jeden :D). Przestaje marudzić, kiedy weźmie się go na ręce, kiedy zacznie się do niego gadać, weźmie na kolana, pokaże plastikową butelkę... Ale nie zawsze. Czasami marudzi - bo tak! I nie wiadomo właściwie, dlaczego. Nie wiadomo też, jak temu zaradzić. Poza tym, niestety - i to jest chyba najtrudniejsze w tym wszystkim - to, co zazwyczaj szło gładko, już tak gładko nie idzie.
Zmęczenie materiału w postaci matki polega na tym, że chwilami jej się po prostu nie chce. A musi. Matka zagaduje, stroi miny, śpiewa, skacze, wygłupia się i przytula. Ale w pewnym momencie ma ochotę sobie po prostu usiąść i oklapnąć, tego niestety plan dnia nie przewiduje. Matka ma ochotę na coś innego, na jakieś przełamanie schematu i dlatego znowu zaczyna odliczać do... do przyjazdu Ali, do przyjazdu Doroty, do wizyty u lekarza, do spotkania z koleżanką ze szpitala, do spaceru z nową koleżanką z Podwarszawia, do wakacji i tak dalej.
Ostatnie dni tak przyjemnie mi upływały, tak dobrze mi się z Wikingiem żyło, że w ogóle nie odliczałam. Skoro zaczęłam, to zdecydowanie świadczy o zmęczeniu materiału :)
Materiał jest też czasami zmęczony fizycznie - bolą ręce, bolą plecy, bolą nogi - po co materiałowi jakikolwiek fitness? :D Bywa, że boli całe ciało - od napinania się. Bo jak dziecko płacze, to się matka nieświadomie napina, i dopiero wieczorem, gdy dziecko już śpi, matka się tak odpina na całego i czuje wtedy jaka była spięta.

Niemniej jednak i tak nie jest najgorzej. Nawet te teraźniejsze czarne czasy nie są tak trudne jak nasze wspólne początki. Myślę, że przede wszystkim dlatego, że nauczyłam się jednego - wszystko mija! Dotyczy to niestety również tego, co dobre, moim mottem jako matki chyba powinno być: "Do niczego się nie przyzwyczajaj!". Ale teraz już wiem, że to co złe, trudne, męczące też minie, trzeba tylko poczekać...

Tak poza tym Wiking nadal jest fajny. Ale te chwile słabości chyba już na stałe wejdą w nasz codzienny krajobraz i trzeba się z nimi polubić. Bo wygląda na to, że czarne okresy będą pojawiać się jeszcze przez najbliższy rok. A jak się skończą to się pojawi bunt dwulatka, potem jakiś inny bunt i... tak już będzie zawsze. Jak dobrze pójdzie, to może za jakieś trzydzieści lat trochę odsapniemy...


dopisek 23.06
No i okazało się, że ten wczorajszy dzień był całkiem fajny. Na razie w aktualnym czarnym okresie tylko jeden dzień był taki, którego naprawdę miałam dość ;) Więc nie jest najgorzej, oby tak dalej!

sobota, 20 czerwca 2015

Sentymenty telefoniczne

Swego czasu chyba krążył po blogowisku "łańcuszek" dotyczący telefonów komórkowych. Zdaje się, że widziałam takie notki np. u Polly i Poli. I ja postanowiłam dziś takową popełnić, a to dlatego, że parę dni temu dokonał żywota mój telefonik ukochany! Był ze mną najdłużej ze wszystkich aparatów telefonicznych, bo aż sześć lat. Biorąc pod uwagę fakt, że na te urządzenia dają dwa lata gwarancji (zwykle akurat tyle, ile trwa umowa abonencka) i tuż po jej upływie zwykle coś się psuło, całkiem nieźle się trzymał!

Teraz już w zasadzie nie ma zwykłych telefonów, są tylko podręczne komputerki, czyli smartfony. Ja jednak trzymałam się cały czas swojej Nokii z guziczkami... W ogóle byłam wierna tej marce od pierwszego telefonu. 
A swój pierwszy telefon dostałam w roku 2001. Wcześnie, bo chyba przez pierwsze miesiące, tylko ja w klasie miałam telefon. Ale tak bardzo chciałam... Rodzice zgodzili się podpisać umowę (bo tak się najbardziej opłacało) pod warunkiem, że będę płacić połowę abonamentu (czyli 25 złotych) ze swojego kieszonkowego i że codziennie będę czesać Rokiego. Słowa dotrzymywałam. I miałam swój wymarzony model, Nokię 3310
https://uk.webuy.com/regional_images/masterbox_images/snok3310_l.jpg

Później przeszłam na bajerancką (bo z kolorowym wyświetlaczem i dzwonkami polifonicznymi) Nokię 3510i
 Moim kolejnym telefonem była Nokia 6610 albo 6610i, nie jestem pewna :)

A później Nokia z klapką, czyli model 6103
To był mój ulubiony aparat, ale wyjątkowo awaryjny. Kilka razy korzystałam z napraw gwarancyjnych, bo tak byłam do niego przywiązana, a kiedy skończyła mi się umowa, podpisałam nową na krócej i tańszą, bo bez telefonu. Zostawiłam sobie ten model. Ale niestety, jak tylko skończyła się gwarancja, telefon zaczął szwankować coraz bardziej. Ostatecznie jakoś przetrwaliśmy jeszcze jeden rok, choć klapka wisiała już niemal na włosku :) W 2009 roku podpisałam ostatnią umowę abonencką z telefonem, tym razem z Nokią xpressmusic 5320



Ten właśnie model towarzyszył mi przez ostatnie lata. Był już mocno sfatygowany, ale nie podobały mi się aparaty, które proponowano mi przy podpisywaniu kolejnych umów - chciałam telefonu do gadania i smsowania od czasu do czasu a nie małego laptopa. Nie potrzebowałam żadnych bajerów, chciałam tylko radia i budzika :) Wolałam więc zostawić sobie mojego staruszka i podpisać umowę na krócej i na korzystniejszych warunkach. Założenie było takie, że używam do oporu. I wygląda na to, że ten opór właśnie nadszedł - zepsuła mi się... hmm, nie wiem, jak to się fachowo nazywa, więc określę to jako dziurkę do wkładania ładowarki ;)) Coś tam się w środku po prostu ułamało i kiedy wkładam ładowarkę, to nic się nie dzieje. Wygląda na to, że to już się popsuło na amen.

Przez chwilę myślałam, że będę bez ręki (wszak bez komórki dziś to jak bez ręki), bo miałam co prawda mój służbowy aparat telefoniczny, który sobie za złotówkę wykupiłam, ale byłam przekonana, że ma simlocka (a może teraz już nie ma takiego czegoś?) - wydawało mi się, że kiedyś próbowałam przełożyć swoją kartę SIM i się nie udało. Na szczęście wpadłam na to, żeby spróbować jeszcze raz i działa :) Tyle, że nie mam żadnych kontaktów :( Zapisałam je niby na karcie SIM, ale w tym telefonie nie umiem znaleźć opcji korzystania z pamięci karty SIM. Muszę coś wykombinować - bateria w tamtym telefonie na wykończeniu, ale może uda się jeszcze na chwilę go włączyć, żeby ratować, co najważniejsze...
Tak, czy inaczej, aktualnie moim telefonem jest właśnie smartfon, model Sony Xperia Neo V, który sobie trzy lata temu wybrałam jako służbowy. Można więc powiedzieć, że wyszłam wreszcie z epoki kamienia (tudzież telefonu:)) łupanego. Bo przecież teraz to normalne, że się ma telefony dotykowe i z dostępem do internetu.

Ale jakoś mnie to nie przekonuje do końca. Bo, jak już wspomniałam, nie potrzebuję małego komputerka, tylko zwykły telefon. Najlepiej z guziczkami, bo się dobrze smsy na nim pisze - aż tak dużo nie smsuję, ale tym bardziej, jeśli już to robię, to chcę, żeby szło szybko i sprawnie. Mało teraz takich telefonów jest, ale można jakąś Nokię za 100, cz 200 zł zdaje się kupić. Tylko jak kiedyś coś oglądałam, to chyba radia nie miała a to duży minus...

Z drugiej strony od dwóch lat dostaję w gratisie 500 Mb internetu (od trzech lat abonament mam za 29,90 i w nim darmowe połączenia w obrębie sieci, 500 minut do innych i 100 smsów, w pełni mnie to satysfakcjonuje, więc koniecznie chcieli mnie czymś uszczęśliwić :)) i nigdy z tego nie korzystałam - może więc warto? Przez ten czas, kiedy miałam telefon prywatny i służbowy, trochę się przyzwyczaiłam do tego, że w razie potrzeby można skorzystać z internetu niemal w każdej chwili. Ale później się równie szybko od tego odzwyczaiłam (choć przyznaję, że były sytuacje, kiedy internet by się przydał). 

I teraz mam trochę dylemat :) Zastanawiam się, czy zrobić tak, jak zamierzałam, czyli kupić jakiś "guziczkowy" telefon i żyć dalej w tej epoce telefonu łupanego, czy może jednak zostać przy tym aparacie, który jest całkiem w porządku i lubię go, ale denerwują mnie trochę telefony dotykowe, a poza tym dołączyłabym do grona tych wszystkich wiecznie podpiętych do sieci :) Jakie są tego korzyści - wiadomo. Ale z drugiej strony lubiłam też te chwile, kiedy internetu nie miałam, musiałam się bez niego obejść i mogłam od sieci odpocząć :) A nie oszukujmy się, jak już będę miała ciągły dostęp do internetu, to na pewno będę z niego korzystać.

piątek, 19 czerwca 2015

Wspomnienie ciąg dalszy... - nazajutrz


W szkicach znalazłam jeszcze trzy notki, które napisałam tuż po tym, kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Zabawnie mi się teraz to czyta :) Niemal czuję te emocje, które zawładnęły mną wtedy. Przypominam sobie wszystko.. Gdyby nie te wpisy, to chyba nie potrafiłabym aż tak dobrze odtworzyć tamtych uczuć, były tak nietypowe dla mnie, że prędzej wydawałoby mi się, że ich nigdy nie doświadczyłam :) Ale proszę, oto dowód! (kontynuacja notki z 20 maja)

Nie mogliśmy wczoraj z Frankiem zasnąć. Te emocje i myśli nas przytłoczyły. Położyliśmy się z obietnicą, że idziemy spać i nie będziemy rozmawiać ani rozmyślać. Ale się nie dało. Najpierw rozmyślaliśmy każde w swojej głowie, a później rozmawialiśmy... Po 1:00 Franka oddech się zmienił, więc chyba wreszcie udało mu się zasnąć. Ja miałam gonitwę myśli jeszcze przynajmniej do 2:00, kiedy to ostatni raz spojrzałam na zegarek :)
Nie ogarniam tego, co się dzieje, naprawdę :) Czy w ogóle da się uwierzyć w to wszystko? Czy można do tego po prostu przywyknąć i ot tak przyjąć, że oto rozpoczęła się dla nas nowa rzeczywistość? Bo jak na razie to jest dla mnie niewyobrażalne. Choć na razie przecież teoretycznie nic się nie zmieniło, to tak naprawdę zmieniło się wszystko i jakoś nie potrafię sobie miejsca znaleźć.
Pewnie wydaję się Wam jakimś dziwadłem, że to właśnie takie emocje mi towarzyszą :) Ale ja zawsze powtarzałam, że jeśli chodzi o dzieci, to mam podejście zdecydowanie bardziej racjonalne niż emocjonalne. Chciałam dzieci, ale ich nie planowałam - być może dla kogoś zabrzmi to jak sprzeczność, ale tak nie jest :) Ja po prostu czekałam, wiedziałam, że ten moment pewnie po prostu przyjdzie.I przyszedł.
Jednak to racjonalne "chcenie" nie stało się nigdy u mnie emocjonalną tęsknotą. Na dzieci obcych ludzi spoglądałam bez większego zainteresowania, na dzieci w rodzinie patrzyłam z uśmiechem i lubiłam się z nimi pobawić. Ale to nie były moje dzieci, więc nie miałam w stosunku do nich jakichś głębszych uczuć.
Dlatego też teraz nie jestem w euforii, moja radość jest - znowu - racjonalna :) Przede wszystkim jestem nadal oszołomiona i nie dociera do mnie, że to już :) A poza tym jestem strasznie podekscytowana! Myślę, że to słowo chyba najtrafniej odzwierciedla to, co się dzieje wewnątrz mnie.

Jakbym nie kombinowała, nie potrafię tego opisać... Chyba muszę poczekać, aż emocje opadną i wtedy będę mogła odnaleźć tę radość, którą znam :) Nie tę szaloną, której nie potrafię ogarnąć - której nie rozumiem, która mnie męczy biegając po moim ciele w te i we wte. Ale tę wyważoną, rozsądną, niosącą nadzieję, dającą pozytywną energię... :) Czekam na nią, bo te aktualne emocje mnie po prostu rozerwą na strzępy. Ja tego nie wytrzymam jeśli to będzie trwało przez kolejne osiem miesięcy :P No i dobrze by było jednak się wyspać przez ten czas ;)

c.d.n.

środa, 17 czerwca 2015

Odważna ;)

Jakieś dwa tygodnie temu, w niedzielę, pisałam Wam, że wybieram się na basen. No i się wybrałam. Pojechaliśmy we trójkę, ale plan był taki, że ja idę popływać a Franek pospaceruje trochę z Wikingiem w okolicy. Rozdzieliliśmy się więc. Weszłam na pływalnie, wykupiłam bilet (a dokładniej - z mojego karnetu została pobrana opłata) i poszłam do przebieralni. Zaskoczyło mnie trochę, że było w niej sporo dzieciaków, również małych chłopców, ale stwierdziłam, że w przededniu Dnia Dziecka zorganizowano dla nich jakąś imprezę na małym basenie. 
W pełni przygotowana do pływania, wyszłam z przebieralni pod prysznice i wtedy usłyszałam, że na basenie (ale dużym) rzeczywiście odbywa się jakaś impreza. Głos prowadzącego ogłaszał właśnie, kto otrzymał jaką nagrodę za przebycie jakiego dystansu. Stwierdziłam więc, że pewnie odbywały się tam jakieś zawody, które dobiegły końca i rozdają nagrody. Ale kiedy weszłam już na basen, okazało się, że... nikt w nim nie pływa. Wszystkie tory są puste. Za to dookoła jest pełno ludzi - głównie młodych pływaków (sądząc po zapowiedziach, głównie z roczników 2004-2006) a także ich trenerów i rodziców. Widownia pełna, a i dookoła torów całe mnóstwo kibiców. Postałam tak chwilę, zastanawiając się co robić... Nikt nie pływa... Ja przebrana, w końcu się nadarzyła okazja, żeby przyjechać, Franek z małym spaceruje.. Co robić?
Akurat przechodził ratownik. Zaczepiłam go i zapytałam, czy dzisiaj nie ma pływania. Odpowiedział, że tylko na pierwszych dwóch torach. 

Podziękowałam. Wzięłam głęboki oddech, podrapałam się po głowie i... skierowałam się w stronę drabinek, po których zeszłam do wody. Ignorowałam fakt, że zapewne zwracam na siebie uwagę (może tylko rodzice dzieci, które właśnie otrzymywały medale, byli skupieni na kimś innym :)), skoro w tym momencie nie pływa absolutnie nikt i jestem jedyną pluskającą się osobą, zwłaszcza, że wyborowym pływakiem nie jestem ;) Nie lubię nawet za bardzo moczyć głowy i zazwyczaj moja basenowa aktywność ogranicza się do pływania w tę i z powrotem żabką (żadną tam krytą :)) Ale skoro się wreszcie na ten wyczekany basen wybrałam, nie zamierzałam dopuścić do tego, żeby jakieś zawody pokrzyżowały mi plany! :) O dziwo, kiedy weszłam do wody, chwilę po mnie wszedł jeszcze jeden facet, którego przyuważyłam chowającego się za filarem, kiedy zmierzałam w kierunku wody :) Widocznie samemu było mu głupio pływać - w przeciwieństwie do mnie ;))

Jak się okazało, zawody trwały w najlepsze, bo kiedy rozdano nagrody, to rozpoczęły się kolejne starty. Musiałam zabawnie wyglądać na tym pierwszym torze, pomykająca żabką, w porównaniu do tych świetnych małoletnich pływaków ;) Ale co tam! Nie wykurzyli mnie nawet dwaj nastolatkowie (to już pewnie jakiś rocznik 2000 albo nawet wcześniej), którzy sobie urządzili trening na "moim" torze i wskakiwali do wody albo ścigali się obok mnie, chlapiąc niemiłosiernie. Chwilami miałam wrażenie, że robią to specjalnie, ale niezrażona pływałam dalej, więc im się znudziło. 
Przez większość czasu pływałam jednak sama i olewając tłumy na widowni i wokół basenu, robiłam swoje :) Przynajmniej miałam dla siebie dużo miejsca! :) Później przyszło jeszcze trochę zagubionych pływaków, więc się zrobiło bardziej tłoczno, ale ja i tak planowałam wychodzić po 40 minutach i tak też zrobiłam.
Najważniejsze, że moja wyprawa na basen ostatecznie się powiodła! Być może nie każdy by się odważył wejść do wody, wiedząc, że obserwuje go kilkadziesiąt (może więcej? aż tak się nie przyglądałam) par oczu, zwłaszcza nie będąc pływakiem doskonałym. Ja pewnie nie zdobyłabym się na to na przykład w Miasteczku, ale skoro tu mnie nikt nie znał, to nie miałam nic do stracenia.
Pomyślałam sobie, że człowiek czuje się naprawdę wolny, kiedy nie martwi się tym, co sobie inni pomyślą i nie ograniczają go ewentualne spojrzenia innych. Jasne, bywam wstydliwa albo nieśmiała w niektórych sytuacjach (choć chyba z biegiem lat coraz mniej), ale z reguły nie przejmuję się obcymi. Nie wiem, czy to jest kwestia jakiegoś rodzaju odwagi, czy pewności siebie, a może po prostu kompleksów, których raczej nie mam (a w każdym razie nie utrudniają mi życia), ale dobrze mi z tym, że potrafię być sobą w każdej sytuacji.

***
A co do pływania wikingowego, to na razie jeszcze nam nie powiedział, czy mu się podoba, czy nie ;) Na basenie wyglądał przede wszystkim na zainteresowanego - jak zawsze, gdy gdzieś jesteśmy. Rozglądał się na wszystkie strony, uważnie słuchał. W wodzie wyglądał pociesznie (Franek z nim wszedł, moja kolej będzie następnym razem), ale raczej nie robiła na nim większego wrażenia :) Nie spodobało mu się na razie za bardzo moczenie uszu i pływanie na plecach, ale nie miał nic przeciwko zamaczaniu główki i pływaniu na brzuchu. Pierwsze koty za płoty, zobaczymy co będzie dalej. Może za dziesięć lat i on wystartuje w takich zawodach :D

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Karmienie, czyli Wikingowa rutyna dla zainteresowanych część 1

Dziś pierwsza notka, z zapowiadanego wcześniej cyklu "dla zainteresowanych" :) Chodzi o to, że doskonale rozumiem, że nie każdego może ciekawić tematyka, którą będę poruszać. Chciałabym się bowiem skupić na pewnych aspektach życia niemowlaka - w ogóle i w szczególe (czyli opisując, jak to wygląda u nas). 
Dzisiaj będzie o karmieniu. Notka wyszła mi (nic nowego :/) oczywiście długa, dlatego najpierw jej konspekt:)

1. Karmienie w teorii.
2. Pierwsze "wspólne posiłki"
3. SSS, czyli stopniowa stabilizacja ssania ;)
4. Sentymenty
5. Problemy laktacyjne w teorii i praktyce
6. Dokarmianie
7. Karmienie dziś
8.  Podsumowanie

 1. Karmienie w teorii.

Pamiętam, co sobie pomyślałam, kiedy w szkole rodzenia mieliśmy zajęcia na temat karmienia piersią. Pomyślałam sobie - masakra!!! Obliczyłam sobie, że przynajmniej osiem razy na dobę oznacza karmienie co trzy godziny, do tego każde karmienie trwa około 30 minut, więc ze zgrozą stwierdziłam, że non stop będę miała dziecko uwieszone na sobie!
Do samego karmienia piersią nastawiona byłam nijako. Nie zależało mi szczególnie, nie wiedziałam nawet, czy będę miała pokarm, czy będę umiała karmić itp. Denerwowało mnie nawet trochę, że teraz jest taka presja na karmienie piersią. Nie ze strony moich bliskich, bo akurat wśród tych osób nie było tak, ze wszyscy karmili tylko piersią i twierdzili, że ja też muszę, tylko tak ogólnie.


2. Pierwsze "wspólne posiłki"

Kiedy urodziłam Wikinga, to położna zajęła się przystawieniem go do mojej piersi. Jeszcze leżałam na łóżku porodowym, kiedy ona przyłożyła mi Wikinga do piersi i stymulowała go, żeby zacząć ssać. Później podczas tych dni w szpitalu naprawdę nie mogłam narzekać na pomoc jeśli o to chodzi - położne były na każde nasze zawołanie (zwłaszcza na bloku porodowym, gdzie leżałam przez parę dni z braku miejsc). Wiking ssał ładnie, ale często przysypiał i trudno było go "zmusić" do tego, żeby chwycił pierś. Ale już 48 godzin później udało mi się nakarmić go zupełnie samodzielnie i bez żadnego problemu.

Przyznam, że te pierwsze dni zachowywałam się nieco zabawnie :) Sama się z tego śmieję (co nie znaczy, że Wy możecie się wyśmiewać ze mnie do woli :P pamiętajcie, że nie miałam doświadczenia!:)), ale nie wiedziałam co to znaczy karmić "na żądanie". Powiedzieli osiem godzin na dobę, powiedzieli co trzy godziny - no to karmiłam z zegarkiem w ręku! Przecież wiecie, jaka ja jestem rozpisana :) Kiedy Wiking płakał, to patrzyłam na zegarek i myślałam sobie - o co mu chodzi? Przecież jadł półtorej godziny temu :) W ogóle to muszę kiedyś napisać o tych moich pierwszych trzech dniach z Wikingiem, bo mam wrażenie, że byłam wtedy nieco przyćmiona :) Wiking zresztą też, więc chyba dlatego nie było dramatu, tylko się całkiem dobrze zgraliśmy :D Ale teraz nie będę odbiegać od tematu.

3. SSS, czyli stopniowa stabilizacja ssania ;)

 W trzeciej dobie życia Wikinga już się zorientowałam, że trzeba go karmić częściej i że on się zwyczajnie uspokaja przy ssaniu piersi. Na początku - jeszcze w szpitalu - trochę mi to doskwierało. Potem przyjechaliśmy z Wikingiem do domu i zupełnie zmieniłam mój pogląd na karmienie piersią :) W ogóle nie traktowałam tego jako uciążliwości! Wiking jadł bardzo długo (oczywiście często jedzenie przechodziło w ciamkanie) - minimum 30 minut, zwykle więcej. Ale wcale mi to nie przeszkadzało, bo wtedy miałam chwilę dla siebie - czytałam, przeglądałam blogi, robiłam to, co można było robić na siedząco, czasami drzemałam. Samego karmienia nie traktowałam jako czynności mistycznej, kiedy mogłam się godzinami wpatrywać w małego i nad nim rozczulać. Owszem, lubiłam na niego popatrzeć, ale skupiałam się nad tym szczególnie, a więc nie będę temu przypisywać większego znaczenia.

Mniej więcej około szóstego tygodnia życia Wikinga, karmienia stały się krótsze. Bardzo nad tym ubolewałam! Ale skróciły się do jakichś 15 minut, więc i tak nie było źle. Poza tym, Wiking nadal przy karmieniu zasypiał, co było dla mnie bardzo istotne, bo zdarzało się, że spał tak nawet trzy godziny. Czasami udawało mi się go przełożyć, a czasami nie, spał więc tak na moich kolanach :) Nie mogłam się co prawda za bardzo ruszyć, ale zazwyczaj byłam zapobiegliwa i wszystko, co było mi potrzebne, miałam w zasięgu ręki. A to było całkiem przyjemne, kiedy on tak sobie przy mnie słodko spał.
Im Wiking był starszy, tym krótsze były karmienia. A przede wszystkim - przystawienie go do piersi wcale nie gwarantowało, że się automatycznie uspokoi, jak to bywało przez pierwszy miesiąc. Jeszcze na chwilę wrócił do tego na przełomie marca i kwietnia, czyli u progu skończenia trzeciego miesiąca życia - znowu ciągle tylko jadł (a w zasadzie sobie ciamkał), a potem zasypiał przy piersi na parę godzin, żeby obudzić się na kolejną porcję mleka.
A potem się skończyło. I tak już zostało do dzisiaj. Wiking opróżnia pierś w jakieś pięć minut (maksymalnie). Skończyły się więc czasy, że mogę sobie cokolwiek przy karmieniu porobić, bo zanim się zastanowię, on już skończy jeść :) Poza tym teraz bardziej się przy jedzeniu wierci. Ostatnio jego rozrywką jest podszczypywanie mnie rączką, którą ma na dole w ramię. Drugą rączką głaszcze mnie po dekolcie :) Przyznam, że to nawet przyjemne (głaskanie, nie szczypanie ;)). Zdecydowanie jednak teraz karmienie ma tylko jedną funkcję i jest to - jak sama nazwa wskazuje - karmienie :)
Jedynie w nocy Wiking je trochę dłużej (bo i przerwy w jedzeniu ma dłuższe). Ale też już rzadko zasypia przy samym jedzeniu. Zwykle jest tak, że je, je, je i nagle z głośnym cmoknięciem się odrywa od piersi (w nocy zawsze karmię go na leżąco), odwraca na plecki albo na drugi boczek, głośno wzdycha i dopiero wtedy idzie spać.

4. Sentymenty

Kto by pomyślał w styczniu, że naprawdę to napiszę, ale pomimo tego, że ogromnie się cieszę, że Wiking jest już starszy, tęsknię za tymi czasami, kiedy wisiał przy piersi godzinę i sobie przy niej zasypiał :) Żałuję, że nie przystawiałam go absolutnie zawsze kiedy płakał (chociaż oczywiście robiłam to prawie zawsze) - a to przez idiotyczne rady, które gdzieś tam od czasu do czasu wyczytałam, że się dziecko przyzwyczai i bez piersi nie będzie mogło zasnąć albo że nie może być tak, że matka jest uwiązana. Co za bzdury!! Dziecko po prostu samo wyrasta z tego etapu - tylko o tym jakoś rzadko specjaliści od tresowania wychowywania dzieci piszą. Często było tak, że mały płakał (najczęściej popołudniami tak było), Franek próbował go uspokoić, w końcu mówił "weź go do piersi". Czasami byłam "asertywna" wobec Wikinga i mówiłam, ze musimy spróbować jakoś inaczej, ale częściej brałam (i słusznie!). I nie raz miałam wtedy poczucie porażki, że daję się "sterroryzować" dziecku, bo nie umiem go inaczej uspokoić. Teraz już jestem mądrzejsza, wiem, że to nie był żaden terror i że trzeba było robić tak, jak mi intuicja podpowiada, a nie martwić się, co będzie za pół roku, bo tak jakaś baba sobie gdzieś napisała. Pewnie i niektóre z Was pisały mi w komentarzach, że tak nie będzie wiecznie, ale ja i tak się bałam, że u nas będzie inaczej. Coś mi na mózg wtedy padło chyba :D Zresztą o tym też jeszcze kiedyś napiszę. Dzisiaj skupię się na tym jedzeniu.

Okazało się więc, że karmienie piersią nie tylko nie jest dla mnie uciążliwe, ale wręcz sprawia mi przyjemność i jest zwyczajnie dużo wygodniejsze. Jedzenie mam zawsze przy sobie, podgrzane, gotowe do podania. Nie trzeba niczego szykować, wyparzać butelek, podgrzewać wody itp, itd. Zwłaszcza w nocy jest to wprost nieoceniona wygoda. Cieszę się więc, że mogłam i mogę karmić piersią. Ale żeby było jasne - nie jestem zdecydowaną orędowniczką teorii głoszącą wyższość karmienia naturalnego nad karmieniem butelką. To znaczy zalety tego pierwszego są ogromne i faktycznie, jeśli można, to lepiej karmić w ten sposób. Ale potępianie matek karmiących inaczej - z jakiegokolwiek powodu to gruba przesada. Podobnie jak uznawanie ich za jakieś gorsze. Zwłaszcza, że różnie może być.


5. Problemy laktacyjne w teorii i praktyce

U nas wcale nie było różowo. Miewamy od czasu do czasu problemy i zaliczyliśmy kilka wizyt w poradni laktacyjnej. Pierwsza była zanim Wiking skończył dwa miesiące. Po prostu nagle zaczął jeść niespokojnie, szarpał się przy piersi i samo jej podanie nie uspokajało go tak jak wcześniej (jeśli chodzi o to ostatnie, to teraz już wiem, że po prostu z tego wyrósł i że zwyczajnie nie musiał już jeść tak często). Już Meg podpowiedziała mi, że powodem może być bolący brzuszek, a pani doktor w poradni laktacyjnej to potwierdziła. Ale poza tym stwierdziła, że mam po prostu za duży wypływ pokarmu i Wiking się krztusi albo boi się, że się zakrztusi. Przez jakiś czas, tuż przed karmieniem odciągałam jakieś 10-20 ml pokarmu (co czasami było katorgą, bo Wikuś chciał "już, teraz, natychmiast"i domagał się tego wrzaskiem, nie interesowało go, że to raptem dwie minuty czekania). Trochę pomogło. 
A potem znowu zaczął się problem - tym razem miałam wrażenie, że Wiking się nie najada i że mam mało pokarmu. Podobno nie ma takiej opcji, żeby matce zabrakło pokarmu albo żeby był on mało wartościowy. Jeszcze dwa miesiące temu święcie w to wierzyłam, bo po pierwszym kryzysie laktacyjnym (tak, uważam, że coś takiego naprawdę istnieje, bo przez to przechodziliśmy) pokarm faktycznie znowu się pojawił w dużych ilościach. Ale potem Wiking sprawiał wrażenie wiecznie głodnego, przy piersi się denerwował już po chwili (tak, jakby za szybko się skończyło), a i ja przy odciąganiu pokarmu zauważyłam, że ilości są dużo mniejsze. Pani doktor w poradni mówiła, że może być tak, że po prostu piersi się już przyzwyczaiły do wikingowego ssania i dlatego jest mi trudniej odciągać laktatorem albo ręcznie. Ale jednocześnie stwierdziła, ze tempo przyrostu masy ciała u Wikinga nie jest oszałamiające (choć cały czas idzie swoim torem) i doradziła nam, żeby próbować go jednak dokarmiać.


6. Dokarmianie

Wspominałam już kiedyś, że już w pierwszych dniach położna środowiskowa zdecydowanie nam doradzała dokarmianie. Zwłaszcza kiedy mówiliśmy, że mały dużo płacze. To kolejny problem - bardzo wiele osób ma jedną radę na płacz dziecka - nakarmić! Albo dokarmić, bo pewnie matka ma za mało pokarmu... Na początku jej nie posłuchaliśmy, później spróbowaliśmy, ale Wiking wypijał raptem 10/20 ml z tego co mu podaliśmy, więc wiedzieliśmy, że głodny nie jest. Przez pierwsze trzy i pół miesiąca prawie wcale nie podawaliśmy mu mleka modyfikowanego - zdarzyło się to nam może z pięć razy, kiedy np. zostawiliśmy go z moją mamą, kiedy nie mieliśmy pewności, czy się najadł, albo kiedy nie chciał jeść z piersi. No właśnie, bo Wiking był takim ciekawym przypadkiem (dawno mu się to nie zdarzyło, dlatego piszę w czasie przeszłym), że czasami, szczególnie kiedy był mocno zdenerwowany, nie chciał się przystawić do piersi! Strasznie wrzeszczał, a kiedy udawało mi się go uspokoić i znowu próbowałam go przystawić, znowu płakał (a wiedziałam, że jest głodny) Za to z butelki pił ładnie - na tę okoliczność miałam zwykle trochę swojego mleka odciągniętego, ale jak nie miałam albo jak byłam poza domem, to miałam ze sobą mieszankę. 
Pani doktor w poradni laktacyjnej podejrzewała u Wikinga dyschezję niemowlęcą i wiele rzeczy mogłoby faktycznie na nią wskazywać (oczywiście to wszystko ma też związek z tymi bólami brzuszka, które miewał).

Wracając jednak do dokarmiania - chodziło o to, żeby sprawdzić, czy po opróżnieniu piersi, Wiking będzie chciał wypić coś jeszcze. Najczęściej dokarmiałam go odciągniętym swoim mlekiem, ale czasami go nie miałam lub nie zdążyłam rozmrozić, więc podawaliśmy mu czasami mieszankę. W pewnym momencie, tak na początku piątego miesiąca, Wiking ewidentnie był głodny w nocy i nie najadał się tym, co miałam w piersi. Przez to męczyliśmy się oboje i od tamtej pory przed snem zaczęliśmy go karmić mlekiem modyfikowanym. Pomogło. 
Oczywiście znam doskonale prawa rządzące się laktacją i wiem, że samo dokarmianie prowadzi do tego, że mleka u matki jest jeszcze mniej. Ale ja za każdym razem, kiedy Wiking omijał jedzenie z piersi, odciągałam mleko. Czasami robiłam to nawet częściej, żeby pobudzić laktację. Wiele razy te sposoby poskutkowały i po jakimś czasie faktycznie mleka było trochę więcej. Nie sprawdzało się u nas natomiast za bardzo jak najczęstsze przystawianie dziecka w tym celu - po prostu Wiking się irytował.


7. Karmienie dziś

Później byliśmy jeszcze na wizycie kontrolnej i okazało się, że jak na swój wiek, Wikuś trochę za szybko zmniejszył tempo przyrostu masy ciała. Poza tym pani doktor stwierdziła, że synek jest wybitnie ruchliwy, przez co widocznie ma większe zapotrzebowanie kaloryczne. Dlatego też za jej radą, mniej więcej od 20go tygodnia powoli dajemy Wikingowi coś więcej do jedzenia niż mleko. Na początku zaczęliśmy wprowadzać gluten poprzez dodanie paru łyżeczek kaszki , potem podawaliśmy mu też raz na dwa dni porcję kaszki łyżeczką, a także od czasu do czasu wprowadzaliśmy jakieś warzywo. Przed wczoraj Wiking dostał pierwszy słoiczek (ale mu smakowało!)

Być może ktoś uzna, że to za wcześnie. W końcu powinno się karmić wyłącznie piersią przez pierwsze pół roku. Ale okazuje się, że naprawdę nie jest to takie łatwe. Przynajmniej nie w każdym przypadku. U nas zapotrzebowanie energetyczne Wikinga zdecydowanie wskazywało na to, że chyba czas na coś więcej. Jasne, że z jednej strony chciałabym faktycznie karmić cały czas tylko piersią. Ale z drugiej, wcale nie uważam, że robię coś złego i że to jakoś bardzo Wikingowi zaszkodzi. Tym bardziej właśnie irytuje mnie presja, jaką kładzie się na karmienie piersią. Rozumiem, że należy wyraźnie mówić o korzyściach z tego płynących, ale jednocześnie nie powinno się potępiać matek, które karmią inaczej. Ja na przykład czasami wolę nie mówić o tym, że powoli rozszerzamy Wikingowi dietę, bo spotyka się to z niezrozumieniem niektórych matek - z pewnością tych, które akurat żadnego problemu z karmieniem nie miały. 
Oczywiście każdy kij ma dwa końce i uważam, że z kolei są osoby, które zbyt szybko doradzają sztuczne dokarmianie. Dlatego też trzeba się zdać chyba na swój rozsądek i intuicję. Tak też zrobiliśmy zaprzestając dokarmiania za pierwszym razem i wprowadzając je niedawno.


8.  Podsumowanie

Podsumowując - karmienie piersią to naprawdę genialny wynalazek matki natury. Wygodny, łatwo dostępny, wcale nie uciążliwy, jak mi się wcześniej wydawało i na pewno tworzy jakąś wyjątkową więź między matką a dzieckiem. Niemniej jednak, wcale nie uważam, że karmiąc butelką tej więzi nie ma, bo moim zdaniem to bardzo dobrze, że jest jakaś alternatywa. 
Nie miałam żadnych większych problemów z laktacją (poza tymi kryzysami laktacyjnymi) - nie doskwierał mi nawał pokarmu, piersi mnie w ogóle nie bolały, nie miałam poranionych brodawek itp. Pod tym względem Wiking okazał się ssakiem doskonałym :) A ja karmicielką doskonałą :D Nie stosowałam też żadnych diet. Owszem, próbowałam odstawić nabiał, kiedy obawiałam się, że może bóle brzuszka są wynikiem alergii u Wikusia, ale po 10 dniach bez żadnej różnicy, odpuściłam.
 
Teraz Wiking jada raczej nieregularnie - bo niby co trzy godziny, ale w rzeczywistości jest to częściej, często już po dwóch jest głodny. Nie wiem, może ma mały żołądek i musi jeść mało a częściej (podobnie jak ja). W dalszym ciągu jego głównym pożywieniem jest moje mleko, ale raz na dobę dostaje około 120ml mieszanki, jedną porcję mleka z kilkoma łyżeczkami kaszki a średnio raz na dwa dni dodatkowy posiłek w postaci kaszki lub jarzyn. W nocy Wiking nadal się budzi na jedzenie. Czytałam gdzieś, że dopóki dziecko nie osiągnie wagi 6,5kg (Wiking ma 6,1) to niemal pewne, że będzie robiło nocne pobudki, później różnie bywa. Ale jeśli chodzi o to nocne jedzenie, to różnie z naszym Wikusiem bywa, bo najczęściej budzi się około północy, potem między 2 a 3 i później między 5 a 6. Ale czasami jest głodny szybciej, a bywa, że budzi się tylko raz (np dzisiaj zrobił pobudkę tylko przed trzecią, a potem już o szóstej i nie zasnął z powrotem). 
Nie wiem, jak długo będę jeszcze karmić piersią. Na razie nie jest to dla mnie przeszkodą, więc nie myślę o zakończeniu laktacji. Nie wiem, na ile pozwoli mi na takie karmienie mój organizm. Bo nie wiem, jak to jest tak naprawdę, ale chyba to, jak przebiega laktacja jednak w dużej mierze zależy od organizmu kobiety? Zastanawiam się, czy to, że jestem taka chuda ma wpływ na to, że tego mleka nie produkuję tyle, ile inne kobiety. U mnie odciągnięcie 80 ml mleka to duży sukces (i to często na raty), chyba, że nie karmię dłużej niż 3 godziny. Jednocześnie Wiking wygląda na zadowolonego, kiedy tyle dostaje za jednym posiedzeniem, więc na pewno coś w tym jest, że organizm dostosowuje się do potrzeb dziecka. No i wydaje mi się to dość naturalne, że skoro jestem raczej drobna, to proporcjonalnie tego mleka będę miała mniej niż kobieta wysoka i tęższa. Może się mylę, ale grunt, że jakoś sobie z tym wszystkim radzimy i Wiking rośnie. Jest drobny, to prawda, no ale jakaś sprawiedliwość na tym świecie musi być - jak ja bym dźwigała takiego dziesięciokilogramowego klocka na przykład (którym to Wiking się oczywiście stanie, ale jest szansa, że już będzie wtedy przynajmniej próbował chodzić :P), nie mówiąc już o tym, jak ja bym go w ogóle urodziła :)?

sobota, 13 czerwca 2015

Wycieczka z małym człowieczkiem

Normalnie z dnia na dzień coraz bardziej widać, że mamy w domu małego człowieczka a nie jakieś tam kwilące zawiniątko w wózku. Zaczyna się interesować coraz większą ilością rzeczy - od jakiegoś już czasu wyciąga rączki w stronę butelek. Nie tylko swoich. Kiedy widzi naszą półtoralitrową butelkę z wodą to po nią sięga i doskonale wie, którą stroną trzeba ją włożyć do buzi.
Poza tym coraz trudniej mi się czyta, bo zaczyna się interesować moimi książkami. Najbardziej lubi zrzucać je ze stołu. Ewentualnie, kiedy czytam, trzymając go na kolana, próbuje przewracać mi strony. Oby mu to zainteresowanie książkami zostało, choć wolałabym, żeby nieco inaczej się z nimi obchodził ;)
Zdarzyło się już raz, że ściągnął ze stołu serwetę - ze wszystkim co na niej było oczywiście :)

Najfajniejsze jest to, że kiedy wychodzę, to nie mam już wrażenia, że wychodzę z wózkiem, tylko z kompanem :) Już się nie boję, że nagle Wiking włączy syrenę (oczywiście czasami włącza, tylko zwykle wiem, dlaczego). Kiedy mu się nudzi w wózku, to go wyciągam. Ostatnio na przykład siedziałam sobie przez dwadzieścia minut w parku a on siedział mi na kolanach i się rozglądał.
Dzisiaj urządziliśmy sobie we trójkę wycieczkę. Nie było nas w domu prawie pięć godzin - dla niemowlaka to dużo. Najpierw dość długo spał. Później obudził się, ale z uśmiechem na buzi. Siedzieliśmy trochę na ławce, Wikuś siedział trochę na moich, trochę na frankowych kolanach. Rozglądał się, trochę bawił się swoją grzechotką, a kiedy mu się znudziło, zawiązaliśmy go Frankowi na brzuchu w nosidle. I kontynuowaliśmy spacer.
Zaliczyliśmy dzisiaj podróż kolejką i metrem a także przekąskę w barze, lody i małe zakupy w drogerii. We wszystkim towarzyszył nam Wiking i nawet nie zastękał. No prawie, bo kiedy wracaliśmy pociągiem, to już go musieliśmy wyjąć z nosidełka, bo za mało widział :) Ale zadowoliła go znowu miejscówka na moich kolanach i grzechotka. 
Fajnie, kiedy można tak wyjść z domu i nie być zupełnie ograniczonym tym, że ma się dziecko.

A jutro jedziemy pierwszy raz na basen! Wiking będzie uczył się pływać :) Już dawno o tym myśleliśmy - jeszcze zanim się urodził i już w lutym dzwoniłam, żeby zapytać o kurs, ale na ten, który się rozpoczął w styczniu Wikuś był rzecz jasna za mały. Teraz za to załapał się na przyspieszony wakacyjny, więc to nam odpowiada jeszcze bardziej. Bardzo jestem ciekawa, jak mu się spodoba...

piątek, 12 czerwca 2015

Zakupy na odległość.

Zrobiliśmy to! :) Naprawdę kupiliśmy prezent, który będzie dopiero prezentem pod choinkę :D Pokazałam Frankowi, co mi ostatnio wpadło w oko i też stwierdził, że to dobry pomysł, a ponieważ jest to rzecz piknikowa, a więc mocno sezonowa, wiemy, że w grudniu byłoby o nią trudno. Dzięki temu mamy już prezenty dla rodziców - Franka i moich.
Bo stwierdziłam, że ten prezent będzie również trafiony w przypadku moich rodziców. Ale kiedy poszliśmy do sklepu (Home&You) okazało się, że została tylko jedna sztuka. Mogliśmy oczywiście pojeździć po Warszawie i poszukać, ale najpierw zadzwoniłam do siostry, do Krakowa. Akurat wybierała się w weekend na zakupy, więc poprosiłam, żeby zajrzała do sklepu i zobaczyła, czy jest ten produkt. Wysłałam jej na telefon linka, żeby dokładnie wiedziała, czego szukać. Udało się. W dodatku była promocja, więc drugą rzecz zakupiłyśmy za 10 zł :)
Śmiejcie się, ale ja naprawdę uwielbiam robić wszystko z wyprzedzeniem i mieć poczucie kontroli nad pewnymi sprawami, nie znoszę za to gorączkowej bieganiny po sklepach, w tłumie ludzi i zupełnie bez pomysłu :D

W dobie sieciówek, internetu i mmsów tego rodzaju zakupy są naprawdę proste i zakup czegokolwiek nie stanowi zwykle żadnego problemu. My w rodzinie często je praktykujemy :)
Pierwszy raz zdarzyło się to dość dawno - chyba pięć, czy nawet sześć lat temu. Szukałam płaszcza zimowego, ale ponieważ miałam sesję na studiach nie miałam zbyt wiele czasu na chodzenie po sklepach. Za to moja mama pojechała na zakupy do Wrocławia i kiedy szukała czegoś dla siebie, znalazła płaszcz, który mógłby mi odpowiadać. Zadzwoniła, żebym się przeszła do Orsaya i zobaczyła. Zobaczyłam, przymierzyłam - pasował i w dodatku mi się podobał ;) Kupiłam. I wysłałam mamie mmsa, żeby pokazać jak wyglądam. 
W ogóle to chyba już wspominałam, że nie lubię ubrań kupować sama, bo lubię, kiedy ktoś na mnie spojrzy obiektywnym okiem i obejrzy dookoła, żeby stwierdzić, czy rzeczywiście w czymś dobrze wyglądam, czy tylko lustro sklepowe tak pokazuje. Dlatego też, kiedy zdarzyło mi się, że byłam na zakupach przypadkiem sama i coś znalazłam, to robiłam sobie zdjęcie i wysyłałam do mamy albo Franka, żeby się poradzić ;)

A najlepszą akcję zrobiłyśmy kiedyś z moją siostrą :) To było jak jeszcze mieszkałam w Poznaniu, więc pewnie jakieś trzy lata temu.
Zadzwoniła do mnie, że widziała w Kapphalu świetne białe spodnie, przymierzała i pasowały, ale akurat nie miała ze sobą pieniędzy (nie pamiętam, dlaczego nie mogła zapłacić kartą*, no ale nie mogła), więc postanowiła wrócić następnego dnia. Niestety okazało się, że rozmiar 34 został już wykupiony. Poprosiła więc, żebym sprawdziła, czy w Poznaniu będzie dostępny ten rozmiar. Sprawdziłam szybko w internecie, gdzie w Poznaniu znajdują się sklepy tej sieci i wstąpiłam po drodze do jednego. Żeby mi ułatwić sprawę (bo białych spodni przecież może być całe mnóstwo) siostra podała mi numer tego konkretnego modelu. Weszłam więc do sklepu i po prostu spytałam o rozmiar 34. Nie było. Zostały mi jeszcze dwa sklepy, w oddalonych od siebie dość znacznie lokalizacjach. W domu zjadłam obiad i zastanawiałam się jak to zrobić, żeby stracić jak najmniej czasu i nie pojechać gdzieś niepotrzebnie. W końcu odszukałam sobie w internecie numery telefonu do tych sklepów, zadzwoniłam i po prostu zapytałam o dostępność. Po jakichś 30 minutach już sprawdzałam w przymierzalni - tak na wszelki wypadek - te spodnie (były trochę za ciasne**), a po godzinie byłam z powrotem w domu i dzwoniłam do siostry z informacją, że mam :) 
To się nazywają zakupy za pośrednictwem, czy też raczej za pomocą nowoczesnych technologii! :))

* swoją drogą płatność kartą to naprawdę udogodnienie, odkąd Biedronka wprowadziła w swoich sklepach terminale, to nie wiem, czy gdzieś jeszcze (rzecz jasna poza małymi sklepikami, gdzie się to nie opłaca) nie ma możliwości płatności kartą! W każdym razie ja prawie nigdy nie mam ze sobą gotówki i kiedy jest nagle potrzebna, to mam duży problem :) Swoją drogą to dobry sposób na różnego rodzaju "zaczepiaczy", którzy zbierają na fundacje albo piwo - mówię po prostu, że nie mam gotówki.

** byłyśmy z siostrą swego rodzaju fenomenem jeśli chodzi o rozmiary - spodnie mojej siostry zawsze były na mnie za ciasne, bo miałam szersze uda i biodra, za to moje spódnice nigdy się nie dopinały na niej, bo ona z kolei miała trochę więcej w pasie :P To brzmiało dość tajemniczo, że nie możemy się wymieniać ciuchami, bo obie jesteśmy "za grube" na ubrania tej drugiej, ale wynikało to po prostu z innej budowy ciała. (Piszę w czasie przeszłym, bo teraz niestety jestem chudsza zarówno od mojej mamy, jak i siostry, więc co najwyżej mogę im pooddawać swoje stare ubrania, z wymienianiem się jest gorzej.)

czwartek, 11 czerwca 2015

2015 rokiem urodzaju

Jakiś czas temu pisałam o wysypie ciężarówek i o tym, że cieszę się z tego, że jestem pierwsza "w kolejce" do rozpakowania. Tak się rzeczywiście stało - urodziłam pierwsza, w dodatku na początku roku, co mnie naprawdę bardzo cieszy, bo to jeszcze dodatkowy symbol początku. Żal mi tylko Wikinga, bo wszystkie prezenty dostanie na w ciągu dwóch-trzech miesięcy (bo imieniny chyba wypadają mu w lutym) :P
W każdym razie, jakieś dwa tygodnie po mnie, też przed terminem, urodziła siostra mojego szwagra. Następnie, 11 lutego (trochę ponad tydzień po terminie) urodził się synek mojego kuzyna, a Karola urodziła 18 lutego - cztery dni później, niż miała.

Różnica czasowa niewielka, bo to raptem półtora miesiąca od narodzin Wikinga, ale jednak czułam się bardzo zadowolona z faktu, że byłam pierwsza :) Cieszyłam się, że poród mam już za sobą, a później cieszyło mnie to, że ze wszystkim jesteśmy trochę do przodu. Poza tym miło było uchodzić za tą bardziej doświadczoną :P
Okazało się jednak, że ten prawdziwy wysyp to ma dopiero nastąpić!

Kiedy mój tata pochwalił się, że został dziadkiem, dostał smsa zwrotnego z informacją, że inna moja kuzynka jest w ciąży z trzecim dzieckiem i będzie rodzić w maju.
Gdy byłam w ciąży, moje koleżanki bardzo mi kibicowały. A najbardziej oczywiście Dorota oraz Ala. Obie były na bieżąco zarówno przed, jak i po porodzie. Ala dzwoniła do mnie regularnie, mniej więcej co dwa tygodnie. Zadzwoniła dwa dni po porodzie, później gdy Wiking był już jakiś czas z nami w domu, a potem, gdy skończył miesiąc. Rozmawiałyśmy wtedy prawie godzinę. Wypytywała mnie o wszystko ze szczegółami a pod koniec rozmowy powiedziała, że jest w ciąży i termin ma na koniec września.
Koleżankami, które również bardzo interesowały się Wikingiem były hiszpańska Ania i Karolina. Z tą pierwszą widziałam się w Poznaniu pod koniec grudnia - jakiś tydzień przed porodem. Później pisała do mnie maile, co słychać, ale nie mogłam się zebrać, żeby porządnie odpisać i poza zdawkowymi informacjami i zdjęciami, przez dłuższy czas nie doczekała się ode mnie wielu konkretów. I wreszcie w maju (dopiero! ale tylko siebie mogę za to winić, bo pewnie, gdybym odpowiedziała jej wcześniej, wcześniej bym się dowiedziała :)) napisała mi, że przeprowadzka do Madrytu, o której rozmawiałyśmy w grudniu hipotetycznie stała się faktem, bo tam właśnie mieszka tata jej córeczki, która urodzi się w połowie sierpnia!
Jakby tego było mało, w Miasteczku spotkałam się z moją koleżanką z podstawówki. Również zaskoczyła mnie swoją ciążą - termin na październik.
A na domiar tego wszystkiego okazało się, że Wiking za długo się nie będzie cieszył pozycją najmłodszego w rodzinie, bo w listopadzie ma się urodzić pierwsze dziecko Franka kuzyna!

Ten rok 2015 naprawdę będzie urodzajny jeśli chodzi o "nowe" dzieci. Bardzo się cieszę, że Wiking będzie miał tyle rówieśników. Choć o dziwo, głównie są to rówieśniczki - gdyby nie to, że jak wiecie, już nie tęsknię za córeczką - czułabym się bardzo rozczarowana, ale teraz tym bardziej sobie myślę, że skoro wokół tyle dziewczynek, to chyba był w tym jakiś cel, żebym akurat ja urodziła chłopca. 

 Przede wszystkim cieszę się, że będą to dzieci moich bliskich koleżanek - dzięki temu będziemy mogły się wymieniać doświadczeniami. A jednocześnie czuję lekki żal, że raczej nie będą nam dane wspólne spacery i domowe przedszkola... Najbardziej mi szkoda, że nie mam możliwości spotykać się częściej z Karolą, Alą i Asią (żoną kuzyna). Ale tak sobie myślę, że hiszpańska Ania jest w jeszcze gorszej sytuacji (chociaż oczywiście ona tak tego nie postrzega, gdyby tak było, to dawno wróciłaby do Polski:)). bo nie dość, że nie będzie miała blisko swojej rodziny, to jeszcze teraz, właśnie ze względu na ciążę opuści Sevillę, w której mieszkała od ośmiu lat, więc nie dość, że samo dziecko będzie rewolucją, to jeszcze nowe miasto... Ale cieszymy się bardzo, że Wiking będzie miał koleżankę w Hiszpanii - a martwiliśmy się, że teraz nie będziemy mogli za bardzo odwiedzać dziewczyn, bo przecież nie będziemy im Wikinga na głowę sprowadzać. Myślę, że teraz problem będzie mniejszy, zwłaszcza jeśli Wikuś będzie mógł się z Emmą zintegrować :P

Ale przy tym wszystkim naprawdę fajnie się czuję jako pionierka :D Zawsze już będę pierwsza w odniesieniu do tych koleżanek (a tak się złożyło, że wcześniej żadna z tych bliskich mi nie rodziła) i o ten mały krok do przodu. Nie chodzi oczywiście o żadną rywalizację, bo z moimi koleżankami nie rywalizuję, tylko o to, że będę miała za sobą to, co je dopiero będzie czekało, że będę mogła odpowiedzieć im na pytania (których już mają mnóstwo), że będę mogła służyć swoim doświadczeniem i dobrą radą - jeśli będą jej potrzebowały. Chociaż oczywiście mam też momenty, kiedy myślę sobie, że fajnie mają, że są dopiero w ciąży i wszystko jeszcze przed nimi :))
Oczywiście nie chodzi o to, że się czuję lepsza w jakikolwiek sposób :) Jedynie towarzyszy mi takie przyjemne uczucie, że już wiem z czym to się je i że w jakimś sensie jestem ważna. Paradoksalnie czuję się taka... doświadczona :P Cieszę się, że za chwilę ktoś będzie przeżywał to samo, co ja a jednocześnie odczuwam ulgę, że mam za sobą już ten trudny czas docierania się. Chyba rzecz w tym, że nigdy wcześniej nie byłam na takiej pozycji. A że jestem zbzikowana na punkcie symbolicznych początków, fakt, ze Wikuś urodził się na początku roku tylko dodaje temu wszystkiemu smaczku :)

Cóż, wygląda na to, że rok 2015 będzie należał do dzieci - a przynajmniej do dzieci bliskich mi osób :) Mam nadzieję, że ta tendencja się utrzyma i wkrótce dzieci doczekają się te osoby, które tak długo na nie czekają. Bardzo bym tego życzyła wszystkim oczekującym, szczególnie tym, które z ciężkim sercem czytają takie notki jak ta.

wtorek, 9 czerwca 2015

Przyłapany





Absolutna nowość u margolki na blogu :P Filmików jeszcze nie było! Oto mój debiut!
 
Przyłapałam Wikinga na zabawie :) A to nie taka prosta sprawa, bo on jak tylko widzi, że podchodzę do niego z aparatem, to przerywa to, czym się zajmował i patrzy w obiektyw.  Jakość trochę kiepska, ale coś mam nie tak z ustawieniami aparatu. 



Czasami się denerwuje - na przykład, że zabawka jest za wysoko i nie może jej do buzi wsadzić. Tu się pod koniec trochę udało to nagrać.


No i same zobaczcie, co on wyrabia ;)