*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 30 października 2013

Cisza nocna.

Tym razem mamy problem dużo bardziej prozaiczny w porównaniu do tych innych, z którymi musimy się borykać od jakiegoś czasu i na które niewiele możemy poradzić, tylko musimy się uzbroić w cierpliwość i czekać na rozwój wypadków.

Prozaiczny, ale niestety nie taki błahy, bo bardzo uciążliwy. Problem z sąsiadami. Nigdy nie miałam problemów ze snem. Zasypiałam szybko, budziłam się po ośmiu godzinach wypoczęta. W nocy czasami się na chwilę przebudzałam, czasami nie. Tymczasem od tygodnia - a dokładnie od ubiegłego poniedziałku, kiedy to po raz pierwszy spaliśmy w nowym mieszkaniu, nie przespałam spokojnie, bez stresu i przebudzania się ani jednej nocy. Franek tak samo. Z dnia na dzień jestem coraz bardziej zmęczona i w sumie zmartwiona sytuacją, bo nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli przejść nad tym do porządku dziennego. 

Tydzień temu napisałam notkę, ale nie opublikowałam jej ostatatecznie bez konkretnego powodu. Oto jej fragment: 

(...)sąsiedzi za ścianą niestety mają włączony telewizor non stop w dodatku na tyle głośno, że go słyszymy. Rozumiem, że ściany są cienkie, ale na pewno głośność jest ustawiona wyżej niż normalnie. Ubolewaliśmy z Frankiem nad tym, że ciągle nie możemy trafić na jakichś normalnych ludzi, którzy zachowują się w miarę cicho po 22giej! Ok, ja rozumiem, że nie każdy chodzi spać tak, jak my. Nie ma przymusu. Ale czy naprawdę nie można zachowywać się w miarę cicho? Już nawet nie chodzi o imprezy (choć to też musieliśmy czasami przeboleć - ale jeśli zdarza się od czasu do czasu, to się nie czepiamy, bo każdemu się należy) - ale o głośne rozmowy, telewizję, muzykę. Czy nie można trochę tego ściszyć skoro trwa cisza nocna? Nie rozumiem tych ludzi.  Ja wstaję o szóstej - czyli wcześniej niż wiele osób. Cisza nocna akurat się kończy, ale to nie znaczy wcale, że włączam radio i telewizor na cały regulator albo wydzieram się zamiast mówić do Franka. Powiedzcie mi (bo przecież wiele z Was chodzi spać późno) czy naprawdę nie da się późnym wieczorem i w nocy funkcjonować ciszej z poszanowaniem tych, którzy chcą spać? Ktoś może uznać, że się czepiam, bo w końcu ktoś sobie tylko telewizję ogląda (to z boku, bo z góry płynęła jakaś muzyka - nie żadna rąbanka, spokojna, nawet przyjemna - ale nie w momencie, gdy miesza się z Polsatem i wtedy, gdy chcę spać). Nie chcę, naprawdę nie chcę wyjść na czepialską (...)

Tak pisałam po dwóch nocach przespanych (albo raczej nie do końca przespanych) w nowym miejscu. W zasadzie nie podchodziłam do tego jeszcze do końca serio, byłam pewna, że tak się po prostu zdarzyło i chociaż doskwierało mi to, to myślałam, że może trochę się czepiam. Generalnie myślałam, że to zwykła sytuacja - dzisiaj wkurzają mnie sąsiedzi, ale za chwilę o tym zapomnę, bo to jednorazowa sytuacja. Ale teraz już tak nie myślę.
Sąsiedzi codziennie wracają do domu w okolicach 22giej. Mniej więcej pół godziny później włączają telewizor a chwilę później radio. Mam wrażenie, że im głośniej on nastawia telewizję, tym głośniej ona słucha muzyki (tak, bo okazało się, że ta muzyka to nie z góry płynie, tylko z tego samego mieszkania). 
Telewizja jest tak głośno, że słyszę dokładnie każde słowo! I ściany na pewno są cienkie, ale dla porównania napiszę Wam, że w tym samym czasie Franek siedzi w drugim pokoju i nie ma zamkniętych drzwi. Też ogląda TV, ale ja nie słyszę jego programu, tylko ten za ścianą! Mało tego - Franek w tamtym pokoju, który jest narożny i jego ściany nie sąsiadują z innymi mieszkaniami,również słyszy telewizję i muzykę sąsiadów!

Wiecie, to jest naprawdę nie do wytrzymania, bo o ile jestem w stanie zasnąć, to budzę się po godzinie i nie mogę zasnąć, bo jest jeszcze głośniej. Od czasu do czasu słychać jeszcze, jak do siebie krzyczą - a jest już po północy. Przysypiamy na chwilę, budzimy się znowu na przykład o drugiej i z ulgą stwierdzamy, że telewizja chyba wyłączona (choć nie zawsze), ale jest to ulga krótkotrwała, bo okazuje się, że muzyka cały czas jest na tyle głośno, że słychać dokładnie jaki to utwór. Śpimy, ale w tle cały czas słyszymy, że jest głośno, więc nie jest to mocny sen. Przebudzamy się o czwartej, a sytuacja jest bez zmian.
Wczoraj uciszyło się o szóstej. Dziś parę minut po piątej. Czy to jest normalne??

Zawsze mieszkałam w bloku i zawsze to sobie chwaliłam. Nie marzę o własnym domu,   a to, że czasami słychać sąsiadów po prostu akceptowałam jako wadę, ale nie taką, żeby obrzydziła mi to mieszkanie (piszę to, bo nie chciałabym, żeby niechcący dyskusja pod postem sprowadziła się do wyższości mieszkania nad domem i na odwrót, bo uważam, że jedno i drugie ma wady i zalety, a co kto wybiera zależy wyłącznie od subiektywnych predyspozycji, przyzwyczajeń i oczekiwań :)). Różne bywały sytuacje, sąsiedztwo bywało mniej lub bardziej uciążliwe. Wkurzaliśmy się czasami na głośną muzykę, albo studentów zbiegających z góry (to w Poznaniu), ale zazwyczaj były to sytuacje sporadyczne, o których wiedzieliśmy, że się skończą np około trzeciej, albo po prostu wiedzieliśmy, że akurat ktoś ma urodziny. 
Zdajemy sobie sprawę z tego, że chodzimy spać stosunkowo wcześnie i nie mieliśmy wielkich pretensji nawet, gdy ktoś zachowywał się dość głośno do północy. Ale tym razem jest inaczej - po pierwsze dlatego, że to trwa calutką noc, po drugie dlatego, że to nie jest jakaś tam okazja, ale wygląda na to, że taki zwyczaj mają ci ludzie. Wracają późno i nie oglądając się na innych włączają i radio i telewizję. Rozumiem, że można oglądać/słuchać nawet całą noc, ale przecież można to robić trochę ciszej. Tymczasem głośność jest na pewno wyższa od standardowej, bo kiedy wyjdzie się na klatkę schodową, wszystko słychać. Kiedy my mamy włączone radio, to ledwo słychać je w kuchni... A w nocy wszystko przecież jeszcze bardziej się niesie.

Franek wczoraj próbował dotrzeć do tych ludzi, ale nie otworzyli mu - nie wiem, czy nie słyszeli pukania, czy nie chcieli otworzyć... Dzisiaj wyjeżdżamy na kilka dni (i nocy), więc odpuścił, ale po weekendzie będzie już dzwonił dopóki mu nie otworzą albo zaczepimy ich na korytarzu w momencie, gdy będą wracać do domu (zawsze to słyszymy).
Nie chcemy żadnych konfliktów, nie chcemy się czepiać. Nigdy w zasadzie nie zwracaliśmy uwagi sąsiadom, nawet jak coś nas denerwowało, bo w dużej mierze hołdujemy zasadzie "wolnoć Tomku w swoim domku", ale to już naprawdę jest trudne do zniesienia. Chcielibyśmy załatwić to polubownie, ale boję się, bo nie wiem co to za ludzie, a zachowują się w moim odczuciu trochę dziwnie. Zwłaszcza, że raz Franek spotkał sąsiadkę na korytarzu i nie odpowiedziała mu na powitanie.
Druga kwestia, która mnie dziwi i powoduje, że czuję się jeszcze gorzej to fakt, że właścicielka mieszkania (notabene zaoferowała, że jako właściciel zadzwoni po straż miejską, gdyby nie udało nam się tego załatwić) mówi, że nikt jej się nigdy na to nie skarżył. Zastanawia mnie też, że innym sąsiadom to nie przeszkadza.

Czy to my jesteśmy jacyś nienormalni? Przewrażliwieni? W gorszych momentach zaczynam tak myśleć. Ale powiedzcie, czy tak powinno być, że o godzinie 3 nad ranem jestem we własnej sypialni i dokładnie słyszę każde słowo filmu, który ogląda sąsiad i wiem, jakiej piosenki słucha sąsiadka?? (bądź na odwrót, ale tak przyjęliśmy sądząc po natężeniu ich głosów, gdy ze sobą "rozmawiają")

Musiałam się chyba trochę wyżalić. Wiem, że ludzie mają większe problemy (sami takie mamy!) i nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może stanowić kłopot. Ale nigdy dotychczas nie miałam sytuacji, żebym nie mogła spokojnie przespać kilku nocy z rzędu, żebym nie mogła zaznać ani chwili ciszy w godzinach 22-6. Codziennie jestem bardziej zmęczona.

poniedziałek, 28 października 2013

W oczekiwaniu na cios

Od paru dni mamy już w domu internet, ale nadal się jeszcze nie do końca rozpakowaliśmy. Wyjęliśmy to, co najpotrzebniejsze i co stosunkowo łatwo poukładać. Ale w całym mieszkaniu nadal jest jeszcze sporo kartonów, reklamówek albo drobiazgów, które na pewno nie są do wyrzucenia, ale nie bardzo wiadomo, co z nimi zrobić i gdzie je położyć. Dlatego z komputerem mi zdecydowanie nie po drodze, praktycznie go nie włączam, bo nawet usiąść się nie da wygodnie.

Niestety, ale chyba osiągnęłam ten straszny stan, kiedy zwyczajnie boję się cieszyć. Z czegokolwiek. Dzień mija za dniem, nie zalewam się codziennie łzami, ale na sercu jest mi bardzo ciężko. Ja nie lubię taka być i w zasadzie to chyba nie do końca lezy w mojej naturze. Umartwianie się mnie męczy i zazwyczaj mimo wszystko prędzej czy później dochodzę do siebie i nawet pomimo problemów, potrafię się odciąć i cieszyć się drobiazgami, odsuwając trochę to, na co nie mam i tak wpływu. Ale teraz jest inaczej. Owszem, pozwalam sobie na drobne przyjemności, robię to, co do mnie należy, wolny czas spędzamy nawet w miłej atmosferze. Ale gdy tylko zaczynam się rozluźniać i myśleć o tym, że jakoś to będzie, a teraz skupię się na tym albo na tamtym, bo to takie przyjemne, jakaś część mnie przywołuje mnie do porządku. Nie pozwala mi na to rozluźnienie i nie pozwala mi na choćby chwilowe beztroskie oddanie się delektowaniu chwili. Nie. Tak naprawdę czekam na kolejny cios. Bo już zbyt wiele razy w ciągu ostatnich - nawet nie miesięcy, a tygodni! - myślałam, że będzie dobrze, że przecież się ułoży, że musi wreszcie się poukładać, że najważniejsze to cieszyć się z tego, co się ma i zachowywać odpowiednią hierarchię wartości, a reszta sama przyjdzie. Starałam się być szczęśliwa - mimo wszystko. I udawało mi się to. Ale widocznie mi się to nie należy. Chwilami mam wrażenie, jakby złośliwy los obserwował mnie z boku i myślał sobie: "tak już ci dokopałem, a ty się nadal cieszysz, to ciekawe co powiesz na to?" i łup, kolejna zła wiadomość! Kolejne zmartwienie! Pozbierałam się już parę razy, ale teraz już chyba złośliwy los osiągnął swój cel, bo już nie chcę go kusić. Boję się, że spadnie na mnie kolejna przykra informacja w chwili, gdy stwierdzę, że przecież nie jest tak źle.

W każdym razie w ostatnich dniach znowu otrzymałam przykre wiadomości. Franek nie może iść do pracy - we wtorek kończy mu się zwolnienie, ale w sobotę miał wizytę u lekarza i ten kazał mu przyjechać jutro po kolejne L4. Nie może schylać się ani dźwigać i nie do końca wiadomo, co ma z tym kręgosłupem. Na co dzień już go aż tak nie boli - raczej po prostu odczuwa dyskomfort - ale i ortopeda i neurolog niezależnie od siebie stwierdzili, że to nie wygląda dobrze. Tymczasem dostał skierowanie na rezonans magnetyczny i właśnie wspomniane zwolnienie - chociaż jeszcze nie wiem, na jak długo. Cóż, prawdopodobne wcześniejsze wypowiedzenie w takim razie odwlekamy tylko w czasie. Przykro mi tylko, że to naprawdę kiepsko wygląda :( Franek nie jest typem kombinatora i osoby, która się miga od pracy, ale ci ludzie go nie znają i niestety tak mogą go postrzegać, a to bardzo krzywdząca opinia.
A to i tak nie wszystko, bo okazało się też, że moja mama ma dość poważny problem ze zdrowiem. Jest już zapisana na operację, tyle, że za trzy lata, bo takie są terminy. Do tego czasu po prostu będzie obserwować, jak rozwija się choroba, gdy okaże się, że postępuje, nie będzie innego wyjścia, jak zrobić operację prywatnie i zapłacić te kilka tysięcy.
Naprawdę myślę sobie ciągle - co jeszcze??
Ale i tak już chyba się trochę uodporniłam na tego typu wiadomości, o ile w ogóle można tak do tego podejść i tak to nazwać.Po prostu nie tąpnęło mną to wszystko aż tak bardzo, jak mogłabym się spodziewać. Martwię się, oczywiście, ale całe to moje odczuwanie jest jakieś przytępione. Jakbym zobojętniała. Jak się człowiek spodziewa ciosu, to jednak boli mniej. Można więc powiedzieć, że ta taktyka, którą nieświadomie przyjęłam w konfrontacji ze złośliwym losem trochę działa.

No proszę, a wiecie, że ta notka miała być zupełnie o czymś innym? Usiadłam, zaczęłam pisać i popłynęło... Cóż, widocznie to właśnie mi w duszy gra i możecie być tego świadkami, czytając mój wpis.
Trudno mi się pisze, gdy jest mi smutno. Nie mam tej lekkości, nie czuję tego podekscytowania, brak mi radości, którą staram się wyrażać słowem pisanym. I właściwie tak samo jest w życiu.

wtorek, 22 października 2013

Przeprowadzeni

Jesteśmy już przeprowadzeni. Właściwie nawet sprawnie nam to poszło. Miałam doskonały pomysł, żeby z pracy pożyczyć wózek i dzięki temu samochód rozpakowywaliśmy za jednym zamachem - ewentualnie dwoma. Nie wyobrażam sobie ile kursów musielibyśmy zrobić, bez tego wózka. A właściwie sobie wyobrażam, bo pamiętam jak to było ostatnio.
Wczoraj oddaliśmy klucze i dostaliśmy zwrot większej części kaucji. W przeciągu miesiąca powinniśmy dostać resztę oraz częściowy zwrot opłaty za wynajem.
Za nami pierwsza noc w nowym mieszkaniu. Mam mieszane uczucia. Mieszkanie jest bardzo fajnie urządzone i ma dość wysoki standard, ale nie mam takich pozytywnych przeczuć, jak w przypadku tego, z którego się wyprowadziliśmy :( Jak na razie próbujemy jakoś ogarnąć te wszystkie kartony i torby. Mam wrażenie, że ostatnio było jakoś łatwiej, mimo, że byłam sama.
Miejsce jest fajne i mam nadzieję, że jednak się zaaklimatyzuję, ale na razie część rzeczy mi przeszkadza - na przykład wielkie łóżko z bardzo miękkim materacem, w który się zapadam. 
Nie było źle, ale mam nadzieję, że kolejne dni będą coraz lepsze. A jeszcze większą nadzieję mam na to, że to tylko przez moje nastawienie coś mi nie do końca pasuje i że mi się to odmieni. 
A tymczasem znikam, bo pracę powoli kończę, a w domu jeszcze nie mam internetu.
Dzisiaj przyjeżdża Dorota, na chwilę tylko, bo jutro już wraca. Ale cieszę się bardzo, ostatnio pomogła mi uporać się z dołem, może teraz też tak będzie. Przez ostatni miesiąc nasz kontakt trochę się zdezintensyfikował, bo ona miała obronę i zaczynała nową pracę, ja tyle na głowie. Ale napisała mi wczoraj "Kupiłam na jutro bilet :) mega się cieszę że cię zobaczę :*" - i od razu wywietrzały mi z głowy smutne myśli na temat tego, że może się jednak oddalamy od siebie? Franek się zawsze ze mnie śmieje, gdy się z nim dzielę swoimi obawami :)

piątek, 18 października 2013

Bez świętowania

W tym roku nie świętowaliśmy. Oczywiście złożyłam Frankowi życzenia urodzinowe, a dziś imieninowe. On mi wczoraj również. Prezenty też były, ale nastrojów do świętowania nie mamy na pewno. Moje imieniny i tak obchodzone są właściwie bardziej przez rodzinę Franka niż przeze mnie - wczoraj, kiedy Asystent stanął przede mną z czekoladkami i różą pomyślałam sobie, że chyba Dzień Kobiet jest i ja zapomniałam. Naprawdę! Dopiero po chwili spojrzałam w kalendarz i pamięć mi wróciła. 
Tak więc nie przeszkadza mi, że nie świętowaliśmy imienin. Ale żal mi trochę urodzin Franka. Okrągłych. Wydawałoby się, że powinny być obchodzone huczniej. Z drugiej jednak strony, on nie przywiązuje do tego takiej wagi i wcale mu to nie przeszkadzało, więc to trochę łagodzi mój żal.
I tak wczoraj o dziwo poczułam się nieco lepiej. Najpierw się rano wypłakałam, ale później było mi nieco raźniej, choć właściwie nie wiem dlaczego. Tyle dobrze. Ale i tak świętować ochoty nie miałam.
Być może w weekend uczcimy tę okazję. Przyjeżdżają teściowie, przyjeżdża mój wujek i dziadek. Ale nie wiem, jak to będzie, bo przyjeżdżają przede wszystkim pomóc nam w przeprowadzce. To znaczy rodzice Franka mieli i tak przyjechać - właśnie na nasze urodziny i imieniny, ale teraz już wiadomo, że przede wszystkim będziemy się przenosić.
Mamy już spakowaną większość rzeczy. Zostały nam ubrania, buty, kosmetyki i naczynia - czyli rzeczy, których po prostu cały czas używamy. Całą resztę przewieziemy jutro. W niedzielę byc może dowieziemy część tego, co jest potrzebne na bieżąco - a może już wszystko. Nie wiem po prostu od kiedy zamieszkamy w nowym miejscu. Umowę mamy od przyszłego piątku, ale klucze już dostaliśmy - więc możemy mieszkać, tylko będziemy musieli już za media płacić. Tak naprawdę wszystko zależy od tego, jak rozliczymy się z właścicielką obecnego mieszkania - musi nam oddać kaucję, oraz część opłaty za wynajem - proporcjonalną do przemieszkanych dni. Ale Franek chce uciekać jak najszybciej, więc pewnie jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, od poniedziałku już będziemy w nowym miejscu.
Mieszkanie to tak naprawdę nie jest aż tak wielkie zmartwienie (choć trochę też, ale o powodach tego innym razem) - zdecydowanie do przełknięcia. To praca cały czas mnie niepokoi. Właściwie myślę, że musimy liczyć się z tym, że Franek do końca roku nie popracuje i już w listopadzie dostanie wypowiedzenie. Po L4 poszedł w poniedziałek do pracy i chociaż wytrzymał, to plecy go bardzo bolaly. Zapewne trochę ze względu na niedoleczenie, ale w dużej mierze też z powodu stresu. We wtorek wstał do pracy bardzo zestresowany. Nie widziałam go jeszcze nigdy w takim stanie. Plecy bolały go tak bardzo, że w końcu zadzwonił do pracy, że nie da rady przyjść i musi iść do lekarza. 
Lekarz dał mu skierowanie na RTG i do neurologa. Dodał też, że to jest poważna sprawa i dziwi się, że Franek miał zwolnienie tylko na tydzień (to był inny ortopeda niż ostatnio) - i że w ogóle nie powinien był iść do pracy w poniedziałek, bo mógł bardzo pogorszyć sprawę. Franek zwolnienie ma do 29 października. Wychodzi na to, że w tym miesiącu będzie w pracy trzy dni. Prezes był bardzo uprzejmy i wyrozumiały. Mówił Frankowi, że zdrowie jest najważniejsze i że ma się nie przejmować. Ale cóż... Nie zdziwi nas, jeśli 30 wręczą Frankowi wypowiedzenie. Myślę, że to bardzo prawdopodobne. 
Zresztą sama nie wiem, co mnie bardziej martwi - świadomość tego, czy może fakt odwlekania nieuniknionego, bo przecież od stycznia i tak tej pracy nie będzie, a do tego czasu Franek osiwieje z powodu stresu, a ja razem z nim.

Nie chcę jęczeć tu i marudzić. Nie lubię tego, ale po prostu trudno jest mi znaleźć ostatnio powody do radości. A jeszcze trudniej jest przecież pisanie wesolutkim tonem o tym wszystkim, co powyżej, skoro wesoło wcale nie jest.
Dalej jestem rozdarta jeśli chodzi o pisanie. Umówmy się, że nie będę się ani zarzekać ani niczego obiecywać.

wtorek, 15 października 2013

Niepokój

Nigdy jeszcze nie byłam w takim stanie permanentnego stresu. Zmartwienia zawsze były i będą. Ale to, co dzieje się ostatnio po prostu mnie przerasta. Nie jestem przez to sobą. 
Mówi się: "umieram z niepokoju".
Ja naprawdę czuję, jakbym umierała. Stres zabija mnie po kawałku. Brzmi patetycznie. Ale tak to trochę wygląda. Nigdy nie sądziłam, że można w ten sposób funkcjonować, że można doświadczać tego rodzaju odczuć.
Najgorsze jest to, że patrzę na Franka i widzę go po raz pierwszy w takim stanie. To zdecydowanie najbardziej boli. Sama się stresuję i denerwuję, ale to mi się zdarzało wcześniej (choć nie do tego stopnia) natomiast do Franka to w ogóle nie podobne :( Źle się dzieje.
Przepraszam za ten wpis, to nie w moim stylu. Ale nic innego nie udało mi się stworzyć, a chciałam coś napisać.
Czuję się rozdarta, z jednej strony czuję, że powinnam stąd na jakiś czas zniknąć, z drugiej, nie wiem, czy to dobry pomysł.

Ps. Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się urażony moimi odpowiedziami na komentarze. Jeśli tak to przepraszam, bo to zupełnie nieświadomie. Mam po po prostu przytępioną wrażliwość teraz.

piątek, 11 października 2013

Dzisiaj rano do mieszkania weszli nam komornicy. Właścicielka mieszkania twierdzi, że nic o tym nie wiedziała, bo siostra jej nic nie powiedziała. Mamy od dziś dwa tygodnie, żeby się wynieść.
Jeszcze jakieś powody do radości???

środa, 9 października 2013

I gorzej.

Ciesz się człowieku, chwytaj się każdej drobnej dobrej wiadomości. Bierz ją za dobrą monetę, podsycaj w sobie nadzieję, wmawiaj sobie, że przecież musi być dobrze. Tak właśnie żyjemy od dobrych kilku miesięcy z Frankiem, bo w przeciwnym wypadku już dawno byśmy zwariowali i załamali się pod ciężarem ciągłych złych wiadomości ciężkiego kalibru.
Widzicie zresztą, że wyliczam tutaj najmniejsze informacje, które w jakiś sposób wydają mi się pozytywne. Nawet kiedy nie są jeszcze potwierdzone, szukam oznak dających mi nadzieję. Nie cieszę się na wyrost, żeby się potem nie rozczarować. Ale tym razem się mocno przeliczyliśmy.

Franek dostał umowę, ale tylko na trzy miesiące. Potem ma szukać nowej pracy. O my naiwni! Uwierzyliśmy, że skoro wydają kasę na strój roboczy, dają mu kartę do przychodni medycznej i obiecują podpisanie umowy, to będzie to na tych samych zasadach, na jakich umawiali się półtora miesiąca temu. A mowa była, że po okresie próbnym albo go biorą na stałe (umowa na czas nieokreślony) albo wcale. Dlatego się tak stresowaliśmy i dlatego cieszyliśmy się, kiedy okazało się, że ma chodzić nadal do pracy. A dzisiaj z samiutkiego rana obuchem w łeb.
Gdybyśmy się o tym dowiedzieli tydzień temu, to byśmy się nawet ucieszyli - bo mając do wyboru utratę pracy już albo za trzy miesiące, cieszylibyśmy się z tego, że Franek ma trzy miesiące na znalezienie czegoś nowego. Ale teraz rozczarowanie trochę nam przyćmiło powody do zadowolenia. Bo dlaczego Prezes nie mógł mu już w piątek powiedzieć, że umowa owszem będzie, ale nie na stałe?! Oswoilibyśmy się z tą myślą, przełknęlibyśmy to, bo przecież spodziewaliśmy się takiej sytuacji. A tak byliśmy karmieni głupią nadzieją. W ogóle miało być tak, że po okresie próbnym wynagrodzenie brutto będzie wyższe, że zrobią Frankowi kurs na wózki widłowe... No miało.

Podobno przed Frankiem na tym stanowisku były już dwie osoby (a nam mówiono, że jest nowo utworzone), więc może po prostu polityka Prezesa jest taka, żeby zatrudniać na krótko za małe pieniądze. Poza tym od stycznia jest tam zdecydowanie mniej pracy, więc może od początku taki był zamysł. Ale to tylko plotki, więc nie chcę na ślepo dawać im wiary. Prezes znał naszą sytuację, więc trochę trudno mi uwierzyć w to, że ściągałby tu Franka wiedząc, że to tylko na parę miesięcy. My wiedzieliśmy, że to nic pewnego, bo jasno było powiedziane, że jak się Franek nie sprawdzi, to go nie zatrudnią na dłużej. Nadal twierdzę, że Prezes nie jest taki zły - w jakiś sposób przecież nam jednak pomógł. Ale chodzi mi o ten ostatni tydzień! Dlaczego zwodził Franka? Dlaczego nie mógł mu jasno powiedzieć co i jak, dając złudne nadzieje? Jest mi najzwyczajniej w świecie przykro. I nic nie wiem.

Bo to możliwe, że Franek się po prostu nie nadawał (choć z drugiej strony trochę nie rozumiem, czego się spodziewali wiedząc, że zatrudniają kogoś, kto nie miał nic wspólnego z takim rodzajem pracy oraz dlaczego nie dali mu zbyt wiele czasu do przyuczenia się) To nie była jego wymarzona praca, bardzo się w niej stresował i to nie było dobre. Atmosfera z powodu niektórych osób też była taka sobie i w sumie wiedziałam, że na dłuższą metę Franek tam nie wytrzyma i że tylko te wolne weekendy go do niej przekonują. Ale mimo wszystko jakaś praca to była. A teraz jej nie będzie.

A ja coś podświadomie czułam, że to chyba zbyt piękne, żeby było prawdziwe :( Ale nie dopuszczałam tej myśli do glosu. Chyba już po prostu wyćwiczyłam się w ignorowaniu tych przykrych i niepewnych wiadomości na tyle, na ile to możliwe.
Gdyby chociaż sytuacja w mojej pracy była pewna! Nie martwilibyśmy się tak. A tu może się okazać, że oboje zostaniemy na lodzie. Nie umiem sobie tego wyobrazić. Ta niepewność naprawdę jest straszna.

Dzisiaj to mi się po prostu chce już ryczeć. Bo człowiek się stara nie zamartwiać, stara się wierzyć, że będzie dobrze, stara się nie poddawać. Chwyta się najmniejszych pozytywów i rozdmuchuje je, żeby było z czego się cieszyć i na czym opierać nadzieję. A teraz zła jestem, że się daliśmy nabrać, że się cieszyliśmy w ostatnich dniach.

Ja wiem, że to jeszcze nie jest najgorsze, bo jednak te trzy miesiące dalszego zatrudnienia to jest coś. Ale nic nie poradzę na to, że jest mi smutno i że nadal strasznie boję się o naszą przyszłość.

wtorek, 8 października 2013

Niezgorzej

Jak to zwykle ze mną bywa, przyleniuchowało mi się lekko blogowo w okolicach weekendu :) Niby chciało mi się pisać, ale z komputerem było mi nie po drodze. I tym sposobem lista postów do napisania w mojej głowie cały czas rośnie, bo nie ma dnia, żebym nie pomyślała, że chciałabym o czymś tu opowiedzieć.

Uspokoiliśmy się trochę z Frankiem już następnego dnia po opublikowaniu poprzedniej notki. Pojechał rano do pracy z dokumentami i udało mu się nareszcie spotkać z Prezesem, który w dodatku był w dobrym humorze. Znam Prezesa i na mnie zawsze robił dobre wrażenie i, choć znałam go tylko zawodowo i oficjalnie, w jakiś sposób go lubiłam. Kilka osób, które znają go nieco lepiej - chociaż też tylko zawodowo - zupełnie niezależnie od siebie, mówiły mi zawsze, że to człowiek trochę nieprzewidywalny i humorzasty. Że trudno czasami odgadnąć jego reakcję, bo wiele zależy od tego, w jakim będzie nastroju, ale nie jest to jakoś specjalnie niefajne u niego, bo nie jest przy tym chamski ani cyniczny. Podobne zdanie ma Franek po czasie przepracowanym w firmie Prezesa i generalnie ma co do niego mieszane uczucia, bo nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. 
Wracając jednak do sedna - akurat się trafiło, że Prezes miał czas, żeby Franka wysłuchać. Ten zaczął od razu, że nie chce wyjść na jakiegoś kombinatora, któremu się nie chce pracować i od razu na L4 ucieka, ale że tak się zdarzyło, że nie jest w pełni sił. Pokazał dokumenty, zaczął mówić, że jeśli trzeba będzie to przyjdzie do pracy. Ale na szczęście Prezes okazał się bardzo ludzki i od razu powiedział, żeby Franek się wykurował do końca i że nie ma z tym problemu. Dodał, że Franek ma do pracy nie przychodzić, bo jeszcze coś się stanie i żona (znaczy się Franka żona, czyli ja :P) go zabije. A na koniec powiedział, że w tym tygodniu Franek ma zadzwonić i spotkają się, żeby podpisać umowę.

Uspokoiło nas to podwójnie. Przede wszystkim, wiemy już, że umowa jest pewna i nie znamy tylko warunków - ostatecznie spotkanie umówili na jutro to wreszcie wszystko będzie wiadomo. A po drugie Franek spokojnie i bez wyrzutów sumienia może sobie chorować, nie bojąc się, że ktoś go posądzi o lenistwo albo kombinatorstwo. Ja też przestałam się martwić. 
W piątek oboje byliśmy w dobrych humorach. Franek od razu rano zapowiedział, że skoro będzie w domu, to posprząta. Poodkurza, umyje podłogi i takie tam. Popukałam się w czoło i powiedziałam, że to mu na pewno na plecy nie pomoże (bierze leki, więc bolało go mniej i już myślał, że góry może przenosić) i że wyjątkowo mu na to nie pozwalam :P Jakoś przeżyję to, że raz będzie niepoodkurzane. Franek ogarnął mieszkanie z wierzchu i to wystarczyło, żeby czuć się dobrze, kiedy wróciliśmy z powrotem po weekendzie. Bo nie znoszę wracać do bałaganu! Dlatego zawsze przed wyjazdem - choćby na jeden dzień - sprzątam. Nie żeby to miały być jakieś generalne porządki i pucowanie, ale ma być po prostu czysto i już. 
A na weekend byliśmy w Miasteczku. Franek nie ma w zaleceniu od lekarza komendy "ma leżeć" tylko "może chodzić", a wręcz musi chodzić, bo to mu pomaga. Równie dobrze może więc chodzić po Miasteczku, stwierdziliśmy i pojechaliśmy :) Wykorzystaliśmy nawet fakt, że po weekendzie mężon do pracy nie musi iść, a ja idę na 11 i wyjechaliśmy z miasteczka dopiero w poniedziałek o 6.30. Dojechaliśmy w sam raz, żebym się nie spóźniła :)
Franek czuje się już niezgorzej, choć pobolewa go jeszcze tu i ówdzie, więc dźwiganie i schylanie się jeszcze odpadają. Ale miejmy nadzieję, że się wykuruje do końca tego tygodnia. A tymczasem wykorzystuję fakt, że jest w domu, ma więcej czasu i jest mniej zmęczony :P I na ten przykład nie zmywałam dzisiaj po obiedzie (bo zazwyczaj skoro Franek robi i podaje obiad, to ja po nim zmywam), bo skoro Franek choruje w domu, to otrzymałam od niego dyspensę :)
Całkiem fajnie, jak on jest tyle czasu w domu, choć muszę przyznać, że rano to mi trochę zawadza. Bo zazwyczaj wstajemy razem o 6, on wychodzi o 6.30, a ja mam czas dla siebie do 8.50 lub 10.50 - w zależności od dnia tygodnia. Teraz ja nadal wstaję o 6 a Franek trochę później i jak już wstanie to totalnie dezorganizuje mi cały poranek, choć nie jestem pewna czym. Chyba samą swoją obecnością :P Bo nawet fakt, że robi mi śniadanie nie pomaga i z niczym nie mogę się wyrobić. Dziwne.
Ale jakoś to wytrzymam :P Z kolejnej porcji dobrych wieści: wynagrodzenie frankowe za wrzesień było wyższe o kilka setek od przewidywanego, choć nie bardzo wiemy z czego to wynika :) Czy to jakaś premia, czy nadgodziny, czy może ostatecznie nie potraktowali go jak na okresie próbnym? Nie wiemy, ale skarżyć się nie będziemy :)

czwartek, 3 października 2013

Dobrze i źle

Czyli jednym słowem, nic nowego. Ciągle dobre wiadomości przeplatają nam się ze złymi. Tak, ja wiem, że w życiu o to chodzi, tyle, że rzadko zdarza się, żeby te wiadomości miały taką wagę i na które czekamy siedząc jak na szpilkach.
Wspominałam już, że Zielona Firma nie obciążyła Franka karą finansową i to była naprawdę dobra informacja. Druga - też dobra - jest taka, że chyba Franek ma prawie umowę o pracę przedłużoną. Dlaczego chyba i prawie? Bo już trzeci dzień żadnej nowej umowy nie podpisał (a poprzednią miał do poniedziałku), a do pracy chodzi i nikt mu nie kazał przestać. W dodatku dali mu imienną kartę do placówki medycznej, z którą firma ma umowę i wzięli namiary na strój roboczy. Franek od wtorku nie może złapać prezesa, a kiedy w końcu złapał kadrową, ta mu powiedziała, że musi poczekać, bo prezes chyba dopiero w przyszłym tygodniu znajdzie chwilę, a musi z nim porozmawiać, ale że Franek ma się nie martwić. No to chyba dobrze. Ale tak naprawdę nie znamy żadnych warunków i nie wiemy nic na pewno.
W dodatku prawda jest taka, że ta praca nie podbiła serca Franka. Jest bardzo stresująca, odpowiedzialna i dość męcząca. Franek ma praktycznie kierownicze stanowisko, a nigdy nie miał takich aspiracji i wręcz woli wykonywać rozkazy niż je wydawać - ale i tak idzie mu całkiem nieźle. Ale poprzednią pracę naprawdę lubił a tą po prostu szanuje. Pocieszające jest to, że Niezielona Firma w Warszawie cały czas ma ogłoszenia, że potrzebuje ludzi, więc w razie czego mamy jakąś opcję, chociaż Franek nie zna topografii stolicy i to go na razie trochę zniechęca. Ale głównym powodem, dla którego chcemy, żeby on się trzymał obecnej pracy są po prostu wszystkie weekendy i święta wolne. I regularne godziny pracy (chociaż nigdy chyba nie pojmę jak to jest, że Franek bez problemu wstawał o 3 a o 6 trzeba go siłą wyciągać z łóżka). Nie no, te wolne weekendy są po prostu nie do pobicia na chwilę obecną...
A teraz ta zła wiadomość - no więc Franek dzisiaj wstał połamany. Bolą go plecy i ból promieniuje do nogi (ale to nie rwa), w pracy wytrzymał całe pół godziny i pojechał do lekarza. Na drugi koniec miasta, bo dzisiaj ortopeda tylko tam przyjmował. Franek jako rodowity Poznaniak nie zdawał sobie sprawy, że tutaj drugi koniec miasta oznacza minimum dwie godziny podróży a to i tak przy doskonałym połączeniu... A musiał obrócić dwa razy, bo lekarz się pomylił i wpisał zły NIP. Od 7:30 do 14:30 jeździł więc sobie wte i wewte po Warszawie. Dostał antybiotyk i L4 do końca przyszłego tygodnia. I skierowanie na rehabilitację, jeśli mu nie przejdzie po sześciu dniach. No i to zwolnienie trochę nas niepokoi, bo jak to wygląda, że nowy pracownik i już na L4 wylądował? Franek nie ściemnia i gdyby nie to, że musi w tej pracy często się schylać i dźwigać, to nie byłoby problemu. Powiedział nawet, że zobaczy po weekendzie i jak będzie się dobrze czuł, to przyjdzie. Ale wiadomo, że z kręgosłupem to nie ma żartów, więc szarżować nie będzie mógł. Mam nadzieję, że szefostwo będzie jednak wyrozumiałe i nie będzie się doszukiwało przekrętów.
No dobra. Starczy tych złych wiadomości na dzisiaj. Czas najwyższy spać! :)

A wiecie, posprzeczaliśmy się dzisiaj z Frankiem o nasze dziecko. Nie, nic Was nie ominęło :P Nadal nie mamy żadnego. Ale nie przeszkadzało nam to w tym, żeby się pokłócić o to, jak byśmy postąpili w pewnej kwestii. Dodam jeszcze, że dziecko o które się pokłóciliśmy chodziło już do szkoły :D Powiedzmy, że ostatecznie doszliśmy do porozumienia, choć obawiam się, że pogląd mój i mężowski są trochę odmienne. Będziemy musieli popracować nad zgodnością i konsekwencją rodzicielską, ale myślę, że zaczniemy ćwiczyć dopiero jak jakiś bachorek (naprawdę proszę się nie oburzać, to w naszym wydaniu jest forma pieszczotliwa) faktycznie się u nas pojawi, a na razie na to się nie zanosi.

środa, 2 października 2013

Październikowa refleksja o nauce



Październik - miesiąc, który wielu osobom kojarzy się z rozpoczęciem roku akademickiego... Z tej okazji snułam sobie różne przemyślenia na temat nauki i studiów.
Lubię uczyć się czegoś nowego i jest jeszcze całe mnóstwo rzeczy, których chciałabym się nauczyć. Lubiłam moje studia pierwszego i drugiego stopnia, chociaż bywało, że doprowadzały mnie do łez.Byłam bardzo zadowolona z moich studiów podyplomowych i chodziłam na wykłady z przyjemnością. Ale odczułam ogromną ulgę, że je skończyłam.Od jakiegoś juz czasu wiem, że na razie to koniec z nauką – niestety, albo stety, tego jeszcze pewna nie jestem :)
Ale pewna jestem, że nie mam już chwilowo na to siły. Mimo tego, że naprawdę sprawia mi przyjemność dowiadywanie się czegoś nowego, czy pogłębianie już zdobytej wiedzy, to zwyczajnie teraz mam już inne priorytety i nie wyrabiam ze wszystkim. 
Jeszcze jakiś czas temu myślałam, że nie przeszkadzałoby mi może poświęcanie swoich weekendów na to, żeby spędzić po osiem godzin dziennie na uczelni. Ale niestety, przeszkadzałoby już to, że ten wolny czas – mój czas, którego mam i tak niewiele, muszę poświęcać w domu jeszcze na naukę... Gdyby nie konieczność zdawania egzaminów, czy w ogóle uczenie się we własnym zakresie do egzaminów być może zdecydowałabym się na coś jeszcze –za jakiś czas. Ale myślę, że i tak dużo już w siebie zainwestowałam pod tym względem i na razie wystarczy... Zwłaszcza, że teraz weekendy mamy zdecydowanie przeznaczone na coś innego. Gdybym w nasze plany musiała jeszcze wplatać zajęcia, nie wyrobiłabym.
 
Pamiętam, że maj 2011 - czyli ostatni miesiąc nauki przed obroną pracy na studiach podyplomowych mnie wykończył – doszły mi dodatkowe obowiązki w postaci korepetycji, w pracy zaczął się ruch i nagle okazywało się, że musiałam wybierać – albo gotuję zupę na jutro, albo się uczę :) Jeść trzeba. Tak samo jak posprzątać, wyprać i wyprasować :) Zwłaszcza, że nie prowadziłam już życia studenckiego. I tak Franek robił (i robi) połowę tego wszystkiego, co w domu jest do zrobienia, o ile nie więcej... W każdym razie kiedy się tak męczyłam tym, że nie mam ani chwili wytchnienia i z trudem znajdowałam czas, żeby chociaż dwa razy w tygodniu wyskoczyć na aerobik, pomyślałam sobie – jak to dobrze, że mi nie odbiło i nie postanowiłam robić doktoratu :) Bo swego czasu miałam takie myśli. Jak pomyślę sobie, że prawdopodobnie cały czas jeszcze byłabym na studiach, to aż mi ciarki przechodzą po plecach :) 
Okazuje się, że po prostu na wszystko jest czas. Dla mnie czas na studia już minął – nie oznacza to, że nie mam zamiaru do końca życia się już niczego uczyć :) Nie zarzekam się też, ze nigdy... Ale na chwilę obecną stwierdzam, że zakończyłam swoją edukację... Inne rzeczy się dla mnie liczą. Teraz chcę się rozwijać w pracy, chcę utrwalać to, czego już się nauczyłam. Zwłaszcza, że tak wiele się w moim życiu ostatnio nauczyłam.

Być może jeszcze kiedyś powrócę do nauki. Moja mama robiła dodatkowe studia, gdy ja i moja siostra chodziłyśmy już do szkoły. Tata indeks studiów podyplomowych odebrał w tym samym miesiącu, w którym ja odebrałam swój na studia pierwszego stopnia, a teraz robi jakiś kurs ufundowany przez UE. Dlatego nie wykluczam, że i ja za kilka, kilkanaście lat znowu znajdę czas i chęci, żeby się zapisać na jakieś studia, czy kurs. Teraz zdecydowanie coś innego jest dla mnie w życiu, a z moich dotychczasowych osiągnięć jestem naprawdę zadowolona.

Wracając jeszcze do pomysłu robienia doktoratu - trochę nie podoba mi się tendencja naszych czasów. Teraz wiele osób po studiach, nie wiedząc co ze sobą zrobić, wybiera doktorat. A ja nie wyobrażam sobie być wieczną studentką - skoro nawet nie wiązałam swojej zawodowej przyszłości ze studiami pierwszego i drugiego stopnia! Jak najbardziej rozumiem studia doktoranckie w przypadku, gdy ktoś jest naukowcem lub pozostaje na uczelni. W takim wypadku jak najbardziej pochwalam dalszy rozwój, prowadzenie badań itd. Daleko szukać nie muszę - Dorota za chwilę obroni tytuł doktora. Kosztowało ją to wiele wysiłku, wytrwałości i czasu. Jest specjalistką w swojej dziedzinie i jestem dumna z tego, że mam taką mądrą koleżankę :) Pracowała na uczelni na zastępstwo przez kilka lat. W kwietniu pracę straciła, ale od tego roku akademickiego dostała etat wykładowcy na Uniwersytecie Szczecińskim :) Bardzo się z tego cieszę, bo kibicowałam jej już od jakiegoś czasu, ale trochę odbiegłam od tematu - chodzi mi o to, że ona jednak cały czas w tej swojej dziedzinie siedzi! Cały czas się dokształca, czyta, pisze, prowadzi badania. Jak najbardziej rozumiem w takim wypadku ideę robienia doktoratu. Ale jeśli ktoś idzie na takie studia dla samego tytułu? Trochę to bez sensu i powoduje, że sam tytuł się dewaluuje. 

Ja pracowałam w biurze jako księgowa - po jakie licho byłby mi tytuł doktora filologii angielskiej? :D 
Zdecydowałam się więc na podyplomówkę. Wiem, że niektórzy uważają, że studia podyplomowe powinno się robić, kiedy już się pracuje kilka lat i że głównym ich celem ma być dokształcenie się bądź zdobycie wiedzy teoretycznej do codziennie wykonywanej praktyki. Tymczasem ja zrobiłam inaczej - wybrałam takie studia podyplomowe, bo akurat miałam na nie czas, interesowało mnie to i chciałam nauczyć się czegoś nowego. I to był najlepszy z możliwych wyborów - mogę tak powiedzieć z perspektywy czasu, ponieważ gdyby nie te studia, nie zostałabym zatrudniona w firmie, w której pracuję! Ówczesny pracodawca zwrócił uwagę na to, że mam studia logistyczne... A i obecna szefowa awansując być może kojarzy, że studiowałam filologię, ale przede wszystkim skupia się na tym, że mam dyplom logistyka. Jak widać naprawdę było warto - piszę to ja: kierownik logistyki, która bardzo lubi swoją pracę :) I obym tylko miała możliwość lubić ją jak najdłużej.