*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 30 czerwca 2018

Moje miejsce na ziemi?/!

W połowie maja obchodziłam piątą - piątą już - rocznicę sprowadzenia się na mazowiecką ziemię... Co ciekawe, odnoszę wrażenie jakby to moje wcześniejsze dziewięć lat spędzonych w Poznaniu zdarzyło się w innym życiu albo wręcz komuś innemu, a nie mnie. Propozycja przeprowadzki spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i przecież przez jakiś czas naprawdę ogarniała mnie rozpacz na myśl o tym, że z Poznania wyjadę i opuszczę te wszystkie bliskie mi miejsca. Po raz kolejny jednak mogłam się przekonać, że jestem organizmem wykazującym wybitne wręcz zdolności adaptacyjne :) Pierwsze tygodnie po przeprowadzce do Podwarszawia były nieoczekiwanie sielankowe, bardzo dobrze wspominam nasze pierwsze wynajmowane mieszkanie, a nawet czas, kiedy Franek jeszcze mieszkał w Poznaniu i widywaliśmy się tylko w weekendy. Dopiero po pół roku zaczął się dość trudny czas wraz z problemami ze zdrowiem Franka oraz z mieszkaniem.
Ale później znowu zaczęło się nam jakoś układać. Problemy nie znikały, pojawiały się nowe, ale jakoś zaczęliśmy sobie ze wszystkim lepiej radzić. I tak chyba jest do dziś.

Ja właściwie dość szybko polubiłam Warszawę. W zasadzie to nie pamiętam nawet, żebym jej nie lubiła. Frankowi zajęło to trochę więcej czasu i pamiętam, że kiedy byłam w ciąży z Wikingiem i bez perspektywy powrotu do dotychczasowej pracy, zastanawiał się, czy nie jest to moment, w którym powinniśmy wrócić do Poznania. Ja z kolei chciałam dać nam (a właściwie Warszawie) jeszcze jedną szansę - poczekać na rozwój wydarzeń i o ewentualnym powrocie myśleć, jak już naprawdę wszystko  zawiedzie. Dobrze było mieć takie koło ratunkowe w perspektywie. Ale potem, od razu jak skończył mi się urlop macierzyński, znalazłam nową pracę i chyba wtedy już przepadłam na dobre a Warszawa mnie wchłonęła. To, co tak bardzo nie podoba się wszystkim, którzy narzekają na stolicę - życie w biegu, ruchliwe ulice, anonimowość itp., mnie zauroczyło. I już wiem, że chociaż oczywiście pragnę również chwil wytchnienia, bardzo lubię zwolnić i zaszyć się gdzieś z dala od zgiełku, to taki styl życia naprawdę mi odpowiada. 
Frankowi trochę więcej czasu to zajęło i sam nie potrafi określić, kiedy zaakceptował fakt, że tu zostaniemy (bo chyba w jego przypadku to była raczej właśnie akceptacja niż świadoma decyzja). Ale na pewno rok temu już to wiedział - bo właśnie mija rok, odkąd podpisaliśmy umowę na kupno naszego obecnego mieszkania. 

Kończyła nam się umowa najmu. Mieliśmy już serdecznie dość antypatycznej właścicielki mieszkania i płacenia jej comiesięcznego haraczu. Na początku maja zaczęliśmy rozmawiać o tym, że trzeba coś postanowić, ale zupełnie nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Temat upadł, ale tylko na chwilę. W czerwcu zadzwoniłam do agentki nieruchomości, do której kontakt dała mi koleżanka. Powiedziałam, czego ewentualnie byśmy poszukiwali - trzy pokoje na rynku wtórnym, południowo-zachodnie dzielnice Warszawy. Ale nie byliśmy z niej zadowoleni, nie odzywała się przez tydzień, a kiedy się upomniałam, wysłała mi oferty zgodne tylko w jakichś 50% z naszymi założeniami. Tego samego dnia musieliśmy wcześniej odebrać Wikinga z przedszkola, więc zupełnie spontanicznie wpadłam na pomysł, żebyśmy obejrzeli mieszkania w budynku, w którym mieści się przedszkole, bo choć budynek został oddany do użytku w sierpniu 2016, cztery duże mieszkania jeszcze były wolne. Poszliśmy tam zupełnie bez spiny, na zasadzie, że od czegoś trzeba zacząć. Obejrzeliśmy i wróciliśmy do domu. A potem, kiedy leżeliśmy obok siebie w łóżku zapytałam Franka, czy myśli o tym samym co ja... Owszem, myślał. Zastanawialiśmy się, czy to bardzo nieodpowiedzialne, podejmować decyzję o zakupie mieszkania w jeden dzień, obejrzawszy raptem trzy... 
Ale ponieważ my bardzo często poważne decyzje podejmujemy w taki właśnie sposób i zawsze nam to wychodziło na dobre, dwa dni później zadzwoniłam do dewelopera, że bierzemy... Akurat trwał długi weekend, umówiliśmy się więc na poniedziałek na podpisanie umowy. Kiedy przyszliśmy do biura, zaproponowano nam obejrzenie jeszcze jednego mieszkania - wcześniej nie braliśmy go pod uwagę, bo było trochę większe, a więc również trochę droższe. Ale okazało się zdecydowanie lepsze... Wynegocjowaliśmy mały rabat, zrezygnowaliśmy z jednego z dwóch przysługujących miejsc parkingowych i następnego dnia ostatecznie podpisaliśmy umowę. Decyzja o zakupie właśnie tego mieszkania była podjęta jeszcze szybciej, ale wiem, że była jak najbardziej trafna... Nie  może być inaczej, skoro dokładnie rok później siedzę sobie na balkonie i myślę o tym, jak bardzo podoba mi się to, co widzę za oknem, jak dobrze jest mi we wnętrzach urządzonych według naszego pomysłu i jak czuję się szczęśliwa w tym właśnie miejscu. Wciąż nie mogę się nim nacieszyć. Myślę o tym, że wreszcie nie zastanawiam się nad tym, gdzie będę za rok, dwa, pięć, tylko wiem, że będę właśnie tu.  A także o tym, jak dobrze jest mieć takie miejsce, które jest nasze (nawet jeśli formalnie tak się stanie dopiero za dwadzieścia dziewięć lat :P) i w którym przyjdzie nam przeżywać wiele pięknych, rodzinnych chwil. 
Myślę, że napiszę także notkę o tym, co mnie tak urzeka w naszym mieszkaniu i jak je urządziliśmy, ale mogę Wam tak na szybko zdradzić, że jest takie, jakie chciałam, czyli... kolorowe ;) :P

poniedziałek, 30 kwietnia 2018

Że Dragon to jednak Dzidziek, a margolka to jednak nie ogarnia... przynajmniej bloga ;)

Ależ ten czas leci. Zaczęłam pisać tę notkę miesiąc temu, stwierdzeniem, że trochę mi ten marzec nie wyszedł jeśli chodzi o pisanie. Napisałam, ale nie dokończyłam i ani się obejrzałam a tu trzeba to samo o kwietniu napisać... W lutym co prawda ciut "nadpisałam", ale nie takie było moje postanowienie przecież. Zdecydowanie muszę nad sobą popracować...

A tymczasem oto, co napisałam miesiąc temu:

A wszystko wcale nie dlatego, że nie miałam teraz na nic czasu, tylko wręcz przeciwnie - Dragon sporo śpi w ciągu dnia - i dzięki temu, gdy Wiking był już w przedszkolu a Franek w pracy, mogłam zająć się porządkami. Chciałam się za to zabrać już dawno, ale najpierw pracowałam, więc brakowało mi czasu, a potem, kiedy już byłam na zwolnieniu, to była końcówka ciąży i jednak byłam trochę mniej sprawna - o czym zdałam sobie sprawę dopiero, kiedy już się pozbyłam brzucha uniemożliwiającego schylanie się :) Szybciej się męczyłam i w ogóle byłam jakaś spowolniona.
W ogóle luty ogłosiłam sobie miesiącem czytania. Czytałam całymi dniami, po kilka książek naraz :) Marzec natomiast był dla mnie miesiącem porządkowania. Zrobiłam sobie rozpiskę i każdego dnia miałam do zrealizowania kilka punktów związanych z przeglądaniem kartonów, które nie zostały jeszcze rozpakowane po przeprowadzce, porządkowaniem różnych drobiazgów, układaniem na półkach itp. Udało mi się wreszcie odgruzować pokój zwany przez nas "graciarnią" (który docelowo ma być pokojem Dragusia, ale to dopiero za parę lat). Jestem z siebie bardzo zadowolona, bo naprawdę dużo zrobiłam i mogę powiedzieć, że wreszcie ogarnęłam całą chałupę. Ale faktem jest, że na inne sprawy trochę zabrakło mi już czasu.

Wraz z początkiem kwietnia rozpoczęłam miesiąc powrotu do formy. Przez całą ciążę ćwiczyłam. Dosłownie do ostatniego dnia. Ćwiczyłam codziennie około 30 minut i naprawdę bardzo brakowało mi ruchu po porodzie. Dlatego mimo, że połóg kończy mi się dopiero w tym tygodniu, już po miesiącu zaczęłam delikatne ćwiczenia, przeznaczone właśnie na czas połogu (a ćwiczenia mięśni dna miednicy zaczęłam już następnego dnia po porodzie, w szpitalu nawet miałam spotkanie w gabinecie położnej-fizjoterapeuty, która ułożyła odpowiedni zestaw ćwiczeń). Czekam teraz na wizytę u lekarza, która już w tym tygodniu, a potem w gabinecie uroginekologicznym, żeby dostać zielone światło na rozpoczęcie bardziej konkretnych treningów. Spodziewam się, że nie będzie z tym problemów, bo czuję się bardzo dobrze i wygląda na to, że mięśnie, szczególnie mięsień prosty brzucha, są już na swoim miejscu.
Tak, jak poprzednim razem, bardzo szybko doszłam do siebie po porodzie. W pierwszej dobie byłam trochę obolała, ale to był taki ogólny ból mięśni, jak po ogromnym wysiłku fizycznym (którym zresztą był poród przecież :)). Ból krocza porównałabym do tego, który się odczuwa, kiedy się jeździ cały dzień na rowerze po długiej przerwie. Przez parę dni dokuczały mi trochę bóle brzucha i musiałam się ratować Paracetamolem, ale ostrzeżono mnie, że przy drugim porodzie obkurczanie się macicy trwa dłużej i jest bardziej bolesne. Kiedy wyszłam ze szpitala w sobotę, byłam jakaś sztywna i miałam problem z dotrzymaniem kroku Frankowi, ale to była kwestia rozruszania mięśni, bo już dwa dni później pędziłam na obcasach po staremu.
(...)
W tym momencie obudził się Dzidziek - (Ano właśnie, chyba jednak póki co Draguś został przechrzczony, tak Wiking nazywa swojego młodszego braciszka i jakoś tak przejęliśmy tę ksywkę również. Nie wiem, czy Dragon Dzidźkiem będzie już nawet kiedy przestanie być dzidzią, ale na razie tak się utarło i chyba będę tych dwóch określeń używać zamiennie ;)) - albo co innego mi przerwało i zgubiłam wątek.
Kolejny miesiąc naprawdę zleciał mi w tempie ekspresowym. Dzidziek spał już trochę mniej, ale na szczęście wystarczająco długo, żebym zrealizowała kwietniowe postanowienie stopniowego powrotu do formy. To znaczy taki był plan, że to będzie stopniowo, ale jak tylko dostałam zgodę od pani doktor i od położnej, która jest również fizjoterapeutą, nie mogłam się opanować i ruszyłam z kopyta.   Chyba po prostu się okazało, że nie mam aż tak bardzo do czego wracać, bo forma mnie zwyczajnie raczej nie opuściła :) Po pierwszym tygodniu ćwiczeń na rozkręcenie okazało się, że spokojnie mogę robić bardziej wymagające - zarówno jeśli chodzi o ćwiczenia wzmacniające, jak i te na wydolność. I tak sobie ćwiczyłam przez cały kwiecień, chociaż ostatnio, próbowałam się trochę przestawić i zamiast ćwiczyć codziennie krócej, postawiłam na dłuższe sesje treningowe 3-5 razy w tygodniu. Łatwo nie było, bo ja się chyba po prostu uzależniłam od aktywności fizycznej, ale wiem, że tak będzie jednak wygodniej i lepiej dla mojego organizmu. 

Dragon jest zupełnie inny niż Wiking kiedy był w jego wieku. Ale oczywiście my jako rodzice też jesteśmy już inni niż wtedy, bo mamy większe doświadczenie i chyba również nieco inne podejście. Czasami miewam trudne chwile - na przykład jak jestem sama w domu i próbuję jednocześnie wyprawić Wikusia do przedszkola i nakarmić Dragusia, albo kiedy obaj włączają syreny jednocześnie. O, na przykład taka scenka - wychodzimy na spacer i na rowerek, ale Wiking się buntuje i nie chce się sprawnie ubierać. Dzidziek, który jest już coraz bardziej śpiący niecierpliwi się i zaczyna płakać. Negocjacje z Wikingiem trochę trwają i są utrudnione z Dzidźkiem na rękach, ale w końcu się udaje. Tyle, że Dzidziek tak bardzo zmęczył się tym płaczem, że aż nie może zasnąć z tego zmęczenia. Jedziemy windą, a Dzidziek płacze. Wychodzimy na zewnątrz, a on nadal płaczę. Mówię więc Wikusiowi "stop"i wyciągam Dragona z wózka. Starszy cierpliwie czeka, młodszy się uspokaja Do czasu, aż nie odkładam go z powrotem do wózka. Zaczyna płakać. Znowu "stop" do Wikinga. Cykl się powtarza jeszcze kilka razy, w końcu mówię Wikingowi, że musimy wrócić, bo Dragon jest za bardzo zdenerwowany i musi się uspokoić. Dragon płacze i Wiking też płacze bo on chce "na lowelek". Ale wracamy. Ostatecznie Wiking wykazuje się dużym zrozumieniem. Dragon okazuje się po prostu spragniony i po paru łykach mleka z piersi się uspokaja. Uff, sytuacja została opanowana. Ale całość trwała dobre 30 minut, a ja się spociłam.
No. Ale tak ogólnie to raczej sobie radzę ;)

Tym optymistycznym akcentem zakończę kwietniową notkę, wyrażając nadzieję na to, że za moment znowu się tu zjawię ;)
Ale jeszcze jedno! No właśnie, znowu mam problemy techniczne z blogiem i przeglądarką :( Zrobiłam aktualizację w telefonie i nie mogę komentować ani u siebie ani u Was. Zresztą - do większości z Was to nawet nie mogę zajrzeć :( No i dlatego też nie odpowiedziałam na wszystkie komentarze pod poprzednią notką - robiłam to na raty z telefonu w wolnych chwilach, aż nagle mi się to zablokowało. A na komputerze google chrome mi się zawiesza i nie miałam cierpliwości.. Ale odnajdę ją i postaram się w ciągu najbliższych kilku dni na wszystkie odpowiedzieć.
Ale czy możecie mi coś na te problemy poradzić? Pytanie kieruję głównie do osób, które mają oprogramowanie iOS i przeglądarkę Safari...