*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 20 października 2012

Tryb wypoczynkowy czas włączyć

Nareszcie mamy swój upragniony urlop. Wyczekany już tyle czasu... Ostatni raz na porządnym urlopie byliśmy przecież we wrześniu ubiegłego roku. Poza tym, mamy przecież swoją "tradycję", że pod koniec zimy lub wczesną wiosną wyjeżdżamy za granicę - głównie tam, gdzie jest cieplej. A w tym roku też sobie przecież odpuściliśmy ze względu na ślub i wesele - ale przecież głównie dlatego, że wiedzieliśmy, że rodzice podarują nam podróż poślubną w prezencie ślubnym. Nareszcie się doczekaliśmy :)

W pracy udało mi się wszystko pozamykać. Ufff... Wzięłam sobie ponad dwa tygodnie wolnego, więc trochę mnie nie będzie. Mam nadzieję, że dadzą sobie radę - nie żebym była niezastąpiona, w żadnym wypadku, ale kiedy wzięłam raptem dwa dni wolnego przed ślubem, to odebrałam przynajmniej trzy telefony :) Po prostu każdy ma swoją działkę, w której się specjalizuje i trudno wymagać od innych, żeby od razu się wdrożyli. Teraz też umówiłam się, że telefon służbowy wezmę ze sobą i jeśli zdarzy się naprawdę coś pilnego, będzie ze mną kontakt. A chłopaki obiecali, że najpierw się dziesięć razy zastanowią zanim zadzwonią :) 
Ale przyznać muszę, że jeszcze tak całkiem o pracy nie zapomniałam. Wczoraj było najgorzej, bo cały wieczór rozmyślałam o tym, czy jeszcze coś powinnam zrobić i zastanawiałam się, co się będzie działo jak mnie nie będzie (mamy teraz w pracy dość gorący okres). Jakoś się nie mogłam przestawić na tryb wypoczynkowy - i chyba nadal jeszcze się nie przestawiłam :) (Ale pracuję nad tym) Niemniej jednak urlop rozpoczęliśmy między innymi miłym wieczorem przy winie i planszówce. Położyliśmy się spać dopiero przed trzecią :)

Dzisiaj było już nieco lepiej - jednak w piątek wieczorem zazwyczaj jestem mocno zmęczona, a wtedy nie jestem sobą. Nastrój zdecydowanie mi się poprawił. Zwłaszcza, że mieliśmy sporo rzeczy do załatwienia, a my tak lubimy sobie razem połazić i pozałatwiać :) Po południu byliśmy już w domu i - uwaga, uwaga! - już o piątej byłam spakowana! A to oznacza, że spakowałam się w półtorej godziny :) To chyba mój rekord - ale to zasługa Franka, który w tym pakowaniu mi pomógł :) On dyrygował, jak robiłam. W tym wypadku układ się faktycznie sprawdził. Jeszcze tylko czekamy aż nam wyschnie reszta rzeczy, którą dzisiaj praliśmy :)
Dzień był naprawdę bardzo przyjemny. Lubię takie weekendy (i pewnie niejeden raz o tym wspominałam), kiedy jesteśmy po prostu we dwoje i spędzamy ze sobą czas. Niby jeździmy z miejsca na miejsce, robimy zakupy, załatwiamy sprawy... ale przy okazji mam czas porozmawiać o wszystkim i o niczym, pożartować, pośmiać się - pobyć ze sobą w najbardziej intensywny sposób. To mi zawsze dodaje dużo energii i mocno mnie uszczęśliwia. Zawsze po jednym takim dniu mam wrażenie, jakbyśmy naładowali sobie baterię w naszym związku (o, teraz to chyba powinnam pisać: "małżeństwie" :P)

środa, 17 października 2012

Jak co roku

Dzisiaj trochę sobie świętujemy. Z tej okazji nawet nie poszłam na aerobik dzisiaj :) Jak co roku o tej porze mamy imieninowo-urodzinowe świętowanie. Dzisiaj urodziny Franka i moje imieniny, jutro imieniny frankowe. Wypadło w tygodniu, więc nie poszaleliśmy, a w weekend będziemy zajęci pakowaniem. Ale przecież nie tak dawno spora impreza była, więc można sobie podarować.
Przyszli tylko rodzice Franka z torcikiem. Możecie się więc częstować:

Ja imienin specjalnie nigdy nie obchodziłam - no, tylko jako dziecko, bo urodziny zawsze miałam w wakacje, więc nie mogłam zaprosić koleżanek, więc w zamian świętowałam przez jakiś czas imieniny, ale później już nie. W ogóle u nas w rodzinie nie ma takiej tradycji. Śmiałam się dzisiaj nawet z moją mamą, która zadzwoniła z życzeniami (dla Franka, nie dla mnie:)), że ja swoich imienin nie obchodzę, ale inni je obchodzą - nie dość, że składają mi życzenia, to jeszcze prezenty przynoszą ;) 
Ale to wszystko tylko dlatego, że Franek w tym samym dniu ma imieniny. Cóż, przecież wiadomo, że za mąż wychodzi się z wyrachowania :P:P

 Aha, w tle nasze prezenty ślubne. Ktoś pytał o zdjęcia.. No to jedno jest :)

wtorek, 16 października 2012

Jeden! Czyli wrażenia po.

Staż małżeński: jeden miesiąc i jeden dzień :)
Odliczanie, tyle że w drugą stronę... Nie zamierzam co prawda zamieszczać notki opisującej to, co dzieje się u nas w kolejnym miesiącu małżeństwa, ale ten pierwszy miesiąc - zwłaszcza, że zwany miodowym - warto zaznaczyć ;)
To był miesiąc... bardzo zwyczajny :) Nie działo się nic szczególnego, poza tym, że rozpakowywaliśmy nasze prezenty ślubne i raz po raz przeglądaliśmy zdjęcia ze ślubu i wesela. Myli się jednak ten, kto myśli, że nic się nie zmieniło. W naszym codziennym funkcjonowaniu - owszem, może niewiele, choć też nie można powiedzieć, że nic.

Przede wszystkim jest to swego rodzaju wewnętrzna zmiana, którą bardzo trudno opisać. Takie duchowe poczucie, że teraz jest zupełnie inaczej - i to jest niesamowite, że zmiana ta dokonała się tylko poprzez wypowiedzenie znanej wszystkim formułki i włożenie sobie na palec kawałka złota. A jednak jest ogromna. Kiedy idziemy razem ulicą mam wrażenie, że teraz idziemy sobie bardziej "legalnie", skoro jesteśmy małżeństwem (nie wspominając już o tym, jaką frajdę sprawia nam chodzenie do kościoła na legalu ;)) - czuję, że jesteśmy teraz lepszą wersją poprzedniego związku. Nikt teraz nie może nam zarzucić (piszę czysto hipotetycznie, bo nigdy nie mieliśmy takiej sytuacji), że jesteśmy tylko parą ludzi, która chwilowo postanowiła sobie pobyć ze sobą i wszystko się jeszcze może zdarzyć. Owszem, może się zdarzyć wszystko - poza naszym rozstaniem. Nie ma żadnej furtki, jesteśmy już na siebie skazani na zawsze i to jest fajne :) Nie chodzi o to, że wcześniej nie miałam pewności, bo taka pewność i zaufanie jest w nas, a nie przychodzi z zewnątrz, ale chyba jednak małżeństwo jest jakiegoś rodzaju certyfikatem, który mimo wszystko warto mieć - dla samego siebie :) Nie mylić tego certyfikatu z gwarancją, bo fakt, że jesteśmy po ślubie niczego nam nie zapewnia (poza tym, że w myśl zasad ślubu kościelnego nie ma możliwości, żeby się rozmyślić) - a już na pewno nie daje nam w gratisie udanego małżeństwa, bo na to musimy sobie zapracować oboje, ale jednak mam wrażenie, że wartość naszego związku mocno się podniosła :)  Od miesiąca jesteśmy, inni, jakby ważniejsi. Lepsi też i czuję, jakbyśmy osiągnęli jakiś wyższy poziom wtajemniczenia ;)
Nawet kłótnie są inne (no chyba nie myślicie, że przy naszych temperamentach odpuściliśmy sobie kłótnie w miesiącu miodowym???) - bo jest świadomość, że przecież i tak się zaraz pogodzimy, skoro jesteśmy sobie zaślubieni - a szkoda marnować czas na coś, co się i tak zaraz skończy :P

Można powiedzieć, że jestem dumna z tego, że jesteśmy małżeństwem i z dumą noszę jego symbol, czyli obrączkę. A skoro o tym mowa - no przekonałam się do nie zdejmowania obrączki :) Zawsze nosiłam biżuterię - obowiązkowo pierścionki, zegarek i bransoletkę. Po powrocie z pracy odruchowo ściągałam je niczym buty - pierścionek zaręczynowy też :) Taki rytuał. Zresztą pierścionki przeszkadzały mi w codziennych czynnościach. Z obrączką jednak jest inaczej - mimo, że wcale nie uważam, że jak ją zdejmę, to przestaniemy istnieć jako mąż i żona ;P, noszę ją cały czas i zupełnie się do tego przyzwyczaiłam. Ostatnio nawet podrabiane gołąbki robiłam z obrączką na palcu :) Franek też swojej obrączki nie zdejmuje (to jest chyba jedna z głównych przyczyn, dlaczego ja też tego nie robię) - wbrew opinii teścia, który twierdzi, że obrączka przeszkadza im w pracy, a przede wszystkim, że się zniszczy! Na co my odpowiadamy, że po co nam niezniszczona obrączka w szufladzie??? Z jakiego powodu ją tam trzymać? Na lepszą okazję??? Pytanie tylko - jaką :) Oj tam, jak się zniszczy, to się ją odnowi, na pewno się da ;)

Taak, warto było brać ten ślub choćby dla tej niesamowitej świadomości, że teraz jesteśmy trochę innym związkiem :P I dla poczucia, że w jakiś sposób jesteśmy uświęceni - to już ten aspekt religijny, który dla nas jest ważny. I teraz jeszcze bardziej nie mogę zrozumieć, jak brat Franka praktycznie do dziś powtarza, że po ślubie nic się u nich nie zmieniło (są trzy lata małżeństwem) - bo przecież i tak wcześniej mieszkali ze sobą i żyli jak małżeństwo. Ja absolutnie nie miałam poczucia, że żyjemy jak małżeństwo - skoro nim nie byliśmy! Dla mnie małżeństwo to nie jest tylko wspólne robienie zakupów czy pranie czyichś ubrań. Jak mieszkałam z Dorotą to też tak było :) Dlatego uważam, że po ślubie zmienia się przede wszystkim mentalność, a jeśli ktoś tego nie odczuwa to... chyba mogę go pożałować, bo to naprawdę piękne uczucie.

I tylko żal, że ten dzień mamy już za sobą... Ja często mam problem z takimi wydarzeniami - gdy długo na coś czekam i cieszę się tym, to później jest mi bardzo żal, że to już się skończyło. Odczuwam taką pustkę po tym oczekiwaniu i nie raz nie mogę sobie z tym poradzić. Między innymi tym właśnie spowodowany był mój dołek jakiś czas temu. Niemal depresyjnie działała na mnie myśl, że już po wszystkim :( Teraz już jakoś sobie z tym radzę, ale dowiedziałam się, że można tęsknić nie tylko za kimś albo nie tylko za miejscem, ale także za konkretnym wydarzeniem. Bo ja po prostu odczuwam tęsknotę za tamtym dniem. Wbrew tradycyjnemu przekonaniu chyba nie mogłabym powiedzieć, że to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu - bo ja raczej na co dzień jestem szczęśliwa, to słowo mi trochę nie pasuje.
Ale na pewno był to jeden z najradośniejszych, najważniejszych i najpiękniejszych dni w moim życiu. Jedyny w swoim rodzaju.

To było niesamowite i piękne, że tego dnia mogliśmy być w centrum uwagi. W ogóle nam to nie doskwierało i czuliśmy się jak ryby w wodzie :) Byliśmy swobodni i radośni. Byliśmy sobą. To na pewno duża zasługa naszych gości - obecne były wszystkie najważniejsze dla nas osoby, a teraz chyba będą jeszcze ważniejsze. Bardzo zbliża świadomość, że ktoś uczestniczył w tak ważnym dla nas wydarzeniu, że świętował i cieszył się razem z nami. Poza tym, to był jedyny taki dzień, kiedy mogliśmy tych wszystkich ludzi zebrać w jednym miejscu i w jednym czasie*. Nie trzeba było dzielić się sobą między rodzinę moją i Franka, między rodzinę a znajomych, między koleżanki ze studiów a Dorotę i Juskę... Wszyscy byli razem - mogli się poznać i zobaczyć tych, których wcześniej znali tylko z naszych opowiadań.  To było naprawdę wspaniałe. I jeszcze ta świadomość, że oni wszyscy przyjechali tylko dla nas, z żadnego innego powodu... :)
Tak, to zdecydowanie był dzień jedyny w swoim rodzaju. Naj... w naszym życiu :)

*mój kuzyn kiedyś stwierdził, że kolejny raz, kiedy tyle ludzi przyjedzie tylko dla konkretnej osoby, to dopiero pogrzeb :) - no ale wtedy to już raczej skład nie będzie ten sam. Eee, nie lubię czarnego humoru :P

sobota, 13 października 2012

Poprawiny!

Nigdy nie byliśmy mocni w odsypianiu, więc w niedzielę obudziliśmy się jednocześnie o 9. Uśmiechnęliśmy się do siebie i przytuliliśmy. Czuliśmy się jeszcze niewyspani, choć nie zmęczeni. Postanowiliśmy, że jednak wstaniemy i wyszliśmy na spacer. Poszliśmy do kościoła, ale okazało się, że w tej parafii akurat były dożynki i musieliśmy wyjść, bo nie dość, że spóźnilibyśmy na swoje własne poprawiny, to jeszcze w dodatku nie zdążylibyśmy się wymeldować z pokoju :) Wróciliśmy więc do restauracji, która już się obudziła, bo oprócz kelnerów, kręcili się po sali nasi goście :) 
Kolacja w postaci grilla była strzałem w dziesiątkę nie tylko na weselu, ale także dlatego, że zostało po niej sporo rzeczy, które zostały wystawione podczas poprawin (wędliny, kiełbasy, pajdy chleba ze smalcem, ogórki i wiele innych rzeczy, których nawet już nie pamiętam). Tak właśnie planowaliśmy, bo wiemy, że zazwyczaj obiad podawany jest trochę później, niż jest to planowane (nasze poprawiny zaczynały się o 12), ze względu na to, że goście się spóźniają, a ci, którzy już są, są głodni. A dzięki temu zaspokoili pierwszy głód. My też :) A ja uwielbiam chleb ze smalcem!
U Franka w rodzinie w ogóle nie ma takiego zwyczaju i nigdy po żadnym weselu nie było poprawin. U nas z kolei nie było wesela bez poprawin, chociaż też nie wyglądają one tak całkiem typowo, bo goście są zawsze z daleka, więc to jest czas, kiedy wyjeżdżają. Początkowo nie planowaliśmy imprezy, a po prostu obiad, bo zakładaliśmy, że wiele osób zacznie się szybko zbierać. Ale później coraz więcej gości wspominało, że zostaną trochę dłużej, niektórzy pytali o możliwość noclegu z niedzieli na poniedziałek, więc pomyśleliśmy, że jakoś tak głupio zostawiać ich bez rozrywki, bo to tak jakbyśmy dawali do zrozumienia, ze się mają szybko zmywać :) Stwierdziliśmy, że jeśli będzie muzyka to i goście zostaną dłużej - no i w zasadzie mieliśmy rację :) W każdym razie ostatecznie przekonał nas argument mojej cioci, która powiedziała, że poprawiny to ma być przedłużenie wesela a nie jakaś stypa, żeby wszyscy tylko przy stole siedzieli i gadali :) Początkowo myśleliśmy o jakimś DJu, ale ostatecznie, kiedy tydzień przed weselem rozmawiałam z zespołem, żeby się umówić na spotkanie, zapytałam, czy mają może wolne. Mieliśmy niesamowite szczęście, bo akurat nie mieli żadnych planów i zgodzili się u nas zagrać jeszcze na poprawinach :)
Nie było już niestety Karoliny i Ani, które o siódmej rano już wyjechały oraz Doroty, która poprosiła mnie już jakiś czas wcześniej o zwolnienie z poprawin :) Powiedziała, ze to mój dzień i że jeśli mi zależy to zrobi to dla mnie i przyjdzie, ale chociaż mi zależało, to doskonale znam Dorotę i wiem, jak nie znosi poprawin ;) Nic na siłę, wystarczyło mnie, że na weselu bawiła się do końca. 
Zespół tego drugiego dnia grał nieco inaczej, bo trochę bardziej biesiadnie, ale nadal świetnie. I uznaliśmy, że to naprawdę był bardzo dobry pomysł, bo goście się bawili! My oczywiście jako pierwsi wyszliśmy na parkiet, żeby pokazać, co będziemy dzisiaj robić ;)


 Co prawda Poznaniacy zaczęli się zbierać prawie od razu po obiedzie, ale tego się spodziewaliśmy - wiedzieliśmy, że część rodziny Franka ma jeszcze zahaczyć o jakieś inne poprawiny u swoich znajomych, bo z wiadomych względów nie mogli uczestniczyć w ich weselu. Chociaż kuzynostwo Franka lekko nas rozczarowało, że tak szybko chcieli uciekać, ale stęsknili się za dziećmi, które zostały w Poznaniu, a przede wszystkim oni naprawdę nie są obeznani z tym zwyczajem i chyba nie wiedzą, do czego to służy :P Szybko zwinęli się też koledzy - mimo, że oni jako pierwsi przymierzali się do tego, żeby zostać dłużej. Ale jechali jednym samochodem, a niektórzy z nich w poniedziałek szli do pracy z samego rana, więc nie wyszło. 
Razem z Frankiem cały czas tańczyliśmy, chyba, że widzieliśmy, że ktoś się zbiera. Wtedy wychodziliśmy go pożegnać. Na tarasie robiliśmy sobie zdjęcia, a każdy z gości dostawał butelkę wódki oraz pudełko z ciasteczkami.


Goście wyjeżdżali o bardzo różnych porach, więc musieliśmy być w gotowości cały czas :) Chociaż tak naprawdę część wyjeżdżała w godzinach 14-16 i później było trochę spokojniej. Część osób z Poznania została do późnego popołudnia: Ala z Rafałem, Daga ze swoim chłopakiem, kuzyn Franka, ale najbardziej zaskoczyła nas piątka naszych znajomych: Mietkowa z Mietkiem, Karola z chłopakiem i Edi, którzy zostali niemal do samego końca. Bawili się z moją rodziną,  a na koniec zaśpiewali nam jeszcze sto lat i gorzko więc wszyscy ich dobrze zapamiętali. A chłopak Karoli to w ogóle nie miał ochoty wyjeżdżać :) Później zostało jeszcze całkiem sporo osób i ta orkiestra to był naprawdę świetny pomysł! Przyznaję, że nie myślałam, że ludzie będą jeszcze tacy chętni do zabawy, a oni tańczyli do samiutkiego końca - nawet jak orkiestra już się z nami pożegnała i pakowała swój sprzęt, goście bawili się do muzyki z płyt. 




Najdłużej zostało moje kuzynostwo. Co ciekawe, wśród nich była kuzynka i kuzyn, którzy mieszkają za granicą i kiedy robiliśmy listę gości, zakładałam, ze w ogóle nie przyjadą - zwłaszcza, że w czerwcu ten kuzyn miał swój ślub. Byłam przekonana, że nie będą dwa razy do Polski przyjeżdżać. Okazało się, że bardzo się pomyliłam! Nie wyobrażali sobie, że miałoby ich nie być, a kuzyn wręcz powiedział, że już jak planował z żoną swoje wesele, to brał pod uwagę, że muszą przyjechać jeszcze we wrześniu. Stwierdził, że nie mógł tego odpuścić, bo przecież na weselu jego siostry cztery lata temu to właśnie my złapaliśmy welon i krawat :) To my byliśmy pooczepinową parą młodą, a teraz tak się złożyło, że braliśmy ślub w tym samym roku :) Kuzyn stwierdził, że to jakiś znak i że absolutnie nie mógłby tego przegapić, nawet kosztem braku urlopu po swoim weselu :)
Zabawa poprawinowa skończyła się mniej więcej tak, jak planowaliśmy - około 20. Wraz z najbliższą rodziną zostaliśmy jeszcze, żeby popakować wszystko, co braliśmy ze sobą - a było tego naprawdę sporo. I wtedy poczułam się już naprawdę zmęczona. Nóg to wręcz nie czułam! Bolały mnie zresztą jeszcze przez następne dwa dni, ale naprawdę przez całe wesele i poprawiny nie mogłam narzekać, a stopy zawsze mam bardzo wrażliwe i każde buty mnie obcierają :) Widocznie byłam znieczulona emocjami ;)

Bardzo dobrze zrobiliśmy, że zdecydowaliśmy się na poprawiny i to w takiej formie! Mieliśmy czas, żeby porozmawiać jeszcze z gośćmi, pobawić się z nimi, wypić :) Każdemu z osobna podziękowaliśmy za przybycie, każdy dostał od nas poczęstunek i z każdym mamy pamiątkowe zdjęcie. 
To były piękne dni i naprawdę nie mogło być lepiej. Żal było, że wszystko się już kończy. Ale chociaż skończyłam już opisywać to, co działo się w te dwa najważniejsze dni (a to było już cztery tygodnie temu! nie do wiary!), temat ślubno-weselny na pewno jeszcze nie zniknie na dobre z mojego bloga :) Mam jeszcze sporo przemyśleń związanych z tym co się działo albo z jakimiś kwestiami organizacyjnymi, więc jeśli ktoś ma dość to... trudno ;)))





piątek, 12 października 2012

A mnie jest szkoda lata

Ech, jakoś tak nie mam co zrobić ze sobą w ten piątkowy wieczór. Głupi jest jakiś. W pracy siedziałam aż do szóstej :/ Mój kolega zrobił błąd i pojechał do domu a później ja siedziałam i odkręcałam wszystko, żeby się nie narobiło jeszcze gorzej. Zła byłam :/ Nie na niego - każdemu się może pomyłka zdarzyć, zresztą całkiem niedawno zrobiłam coś podobnego, choć nieco mniej odkręcania było, bo się od razu zorientowałam. Ale na sytuację byłam zła. Mam mnóstwo pracy i nie wiem, jak się ze wszystkim wyrobię w jeden tydzień. W dodatku piątek, a ty siedź człowieku i pracuj dłużej. Potem zapomniałam jeszcze telefonu i musiałam wrócić. Ostatecznie prawie po ciemku na rowerze wracałam.
A potem przyjechałam do domu i zamiast miłego, relaksującego wieczoru, spędzam wieczór byle jaki. Nic mi się nie chce - nawet relaksować mi się nie chce. A Franek poszedł spać już o 20 i być może nawet poszłabym w jego ślady, gdyby nie to, że jednak szkoda mi tego wieczoru.
Ach ten Franek! Bo to na pewno wszystko przez niego! Jakby on miał lepszy nastrój, to i ja bym miała :)

A tak z innej beczki: pogodę w tym roku po...rypało no! Kto to widział, żeby w pierwszej połowie października było tak zimno! Ja tego nie pamiętam, więc albo tak nie było, albo mam słabą pamięć. A nawet jeśli to drugie, to i tak uważam, że nie powinno być tak zimno! Jeszcze mnie zdąży wytelepać przez kolejne pięć miesięcy :/ Pięć miesięcy!! Toż to kawał czas!
Przypomniała mi się dzisiaj piosenka, którą słyszałam w sierpniu... Pamiętam, że to było rano w mieszkaniu teściów, bo akurat tam pomieszkiwaliśmy. Byłam w łazience i akurat puścili sobie taką pioseneczkę... Wtedy to się nawet przyjemnie jej słuchało, dzisiaj już nie aż tak bardzo....:

Moja żona mnie dzisiaj skrzyczała, powiedziała, żem mazgaj, że głupi.
Że ze wstydu się za mnie rumieni, kiedyż wreszcie zmądrzeję już raz.
A na śmiesznym tle sprawa powstała: poprosiłem, poziomek niech kupi.
- Zdziecinniałeś - powiada - w jesieni?
- To już jesień? Jak leci ten czas!

I westchnąłem: no patrz, już po lecie, po wakacjach, po słońcu, mój Boże!

Już się zacznie szaruga na świecie, no, jasnych spodni już chyba nie włożę.
Pewnie deszcze się zaczną i słota, na to ona, przepraszam, idiota!
Uśmiechnąłem się, mów sobie zdrowo, ty wiesz swoje, a ja swoje wiem.

Bo mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,

Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.

To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł

I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły.

Człowiek pensję ma bardziej niż marną: tysiąc złotych miesięcznie - niewiele.

Ale w lecie, tych tysiąc, to suma! Można za nią jak król jakiś żyć.
Słońce grzeje, opala za darmo, Wisłę gratis masz w każdą niedzielę,
Ptaki dają bezpłatne koncerty, nawet nie chce się jeść ani pić.

Jesień, owszem, jest piękna, bogata, bardzo urozmaicona i pełna kolorów.

Ale gdzie, gdzie jesieni do lata, do lipcowych, sierpniowych wieczorów!
Już niedługo i zima przyleci, pełna śniegu, zawiei, zamieci.
A mnie w głowie poziomki i głupstwa, jakiś koncert i Wisła, i las.

A mnie jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień,

Niech mówią: głupi, o mnie, a mnie jest żal.
Za oknem szaro, smutno, a jeszcze przed miesiącem
Pogoda, zieleń, słońce, naprawdę żal.

To tak jak gdyby ktoś najdroższy nagle odszedł

I zabrał radość, uśmiech, a zostawił łzy.
Bo mnie jest szkoda lata i ludzi żal, i nieba,
Po którym płyną smutne jesienne mgły. 



Tyle, że ten październik to już prawie zimę przypomina, a nie jesień. Aaaale, z drugiej strony - niech sobie będzie zimno! Ja i tak zaraz wyjeżdżam. Dzisiaj kurier przywiózł nam bilety. I za dziewięć dni lecimy sobie, jak te ptaszki, do ciepłych krajów. 
A tak w ogóle to wcale nie mam takiego skwaszonego nastroju, jak wynikałoby z notki :) Tak mi się po prostu napisało, bo mam ochotę pomarudzić, ale w gruncie rzeczy nie jest najgorzej ;)

Ps. Marudo, nie mam pojęcia dlaczego Twój komentarz się nie opublikował, zwłaszcza, że dostałam powiadomienie o nim i jego treść na maila! Odpowiadam więc tu, że w zasadzie nie wiem, co więcej mogłabym napisać o tych oczepinach ponad to, co napisałam w odpowiedzi na komentarz Poli (nie wiem, czy czytałaś, ale tak się domyśliłam) :) Chyba, że masz jakieś konkretne pytania? A co do zdania na temat "w ogóle całej otoczki" to miałam po prostu na myśli zabawy towarzyszące oczepinom, które opisałam - tak jak obtańcowywanie panien i kawalerów i "test zgodności" :) 
Ps. 2 No to już mi M. wytłumaczyła, co się stało i przy okazji znalazł się Twój komentarz sprzed miesiąca ;)

środa, 10 października 2012

Wesele! Nasze w dodatku ;)

Zanim zaczniecie czytać... :) Tak, wiem, że notka jest bardzo długa, umówmy się, że już nie musicie mi tego uświadamiać w komentarzach :) Ale chciałam, żeby właśnie tak to moje opisywanie tamtych wydarzeń wyglądało. Skupiam się na całym mnóstwie szczegółów, bo sprawia mi to przyjemność i pomaga posegregować moje wspomnienia - w celu lepszego ich przechowywania. Chyba rozumiecie, że to dla mnie bardzo ważne :) Dzielę się z radością z Wami tym, co się działo, więc chętnych zapraszam do lektury :) Pisałam tę notkę z przerwami dwa dni, więc Wy też możecie sobie czytanie rozłożyć:)

W notce sierpniowej pisałam o tym, że nie jesteśmy jeszcze zdecydowani, która piosenka będzie naszym akompaniamentem w pierwszym weselnym tańcu, ale ostatecznie postawiliśmy na walca! Niestety, nie ma nigdzie w internecie dokładnie tej wersji, do której tańczyliśmy, ale TA jest najbardziej zbliżona. Nasz walc był nieco szybszy, ale cała reszta się zgadza - łącznie z podkładem i głosem (bo piosenka ta miała całe mnóstwo wykonawców).



Nawet teraz, gdy słyszę tego walca mam dreszcze :) I to nawet nie dlatego, że przypomina mi się wesele, ale dlatego, że jak żywe stają mi przed oczami wszystkie nasze próby :) Myślę, że to był świetny pomysł, żeby jednak coś sobie przygotować, ten czas, który spędziliśmy na ćwiczeniach (choć wcale nie było go tak dużo) był naprawdę wspaniały - pomijając krew (podeptałam Franka obcasami - ale mówiłam mu, żeby też założył buty), pot (w sierpniu ćwiczyliśmy, za oknem bywały upały) i łzy (wywołane śmiechem), to naprawdę nas do siebie jeszcze bardziej zbliżyło. I opłaciło się, bo walc wyszedł nam świetnie! Dopracowaliśmy każdy szczegół, choć jeszcze w poniedziałek przed weselem Daga miała kilka uwag: "Franek, ale stawiasz Margolkę, jak worek ziemniaków! A ty Margolka nie wystawiaj tak tych rąk, nie jesteś samolotem!" :D Nasza nauczycielka (załapała się zresztą na zdjęciu - niebieska sukienka za Frankiem) denerwowała się zresztą przed naszym występem, ale później była z nas bardzo zadowolona i stwierdziła, że to była najlepsza z naszych prób ;)) Jej chłopak też był zachwycony i powiedział, że on też chce tak tańczyć i dlaczego jego tak nie nauczyła :) Wyszły nam nawet obydwa podnoszenia - nie przeszkodziła suknia ani halka! Franek wręcz stwierdził, że dużo lepiej mu się chwytało niż tą suknię studniówkową, w której ćwiczyłam ;)

Zrobiliśmy wrażenie tymi podnoszeniami :) Nikt się tego (poza Dagą i kilkoma osobami, które widziały naszą próbę w domu;)) nie spodziewał. I moglibyśmy tak tańczyć całą noc. Ale walc trwał tylko niecałe dwie minuty, więc musieliśmy zakończyć...

Sądząc po gromkich brawach i uśmiechach na twarzach naszych gości, naprawdę udał nam się ten pierwszy taniec! Najbardziej zaskakujące dla mnie było to, że w ogóle nie czułam tremy! Franek też się nie denerwował. Nie przeszkadzało nam ani trochę, że jesteśmy w centrum uwagi i że wszyscy na nas patrzą.

A później zaczęła się zabawa!




 My jednak w pierwszej przerwie "wymknęliśmy się" na zdjęcia. Daleko nie musieliśmy iść, bo otoczenie restauracji było piękne. W dodatku jak na zamówienie wyszło nam słoneczko - akurat na naszą sesję :) 


 
Dzięki temu, że byliśmy przy restauracji, goście cały czas mieli nas na oku, a więc nie zniknęliśmy nagle wszystkim z pola widzenia na parę godzin, jak to się zdarzało na niektórych weselach, na których byłam - nie podobało mi się to. I sama też nie chciałam, żeby jako pannę młodą omijała mnie cała zabawa ;) Od razu też odrzuciliśmy pomysł, żeby sesję zdjęciową robić innego dnia - nie przemawia do mnie taki zwyczaj. To jest dzień niepowtarzalny pod każdym względem, a pomijając nawet same emocje, to żadnego innego dnia tak ładnie się już nie wygląda, jak w dniu ślubu ;) Poza tym na każdym weselu, na którym byłam, goście zawsze, dosłownie zawsze (oczywiście gdy nie padało) po obiedzie wychodzili na spacer, jeśli tylko było gdzie wyjść. Byliśmy przekonani, że i u nas tak będzie i nie pomyliliśmy się. Goście więc spacerowali w tym samym czasie i w tym samym miejscu, w którym mieliśmy sesję. Dzięki temu mieliśmy też kilka zdjęć z nimi :)

Kiedy wróciliśmy, zabawa trwała. Wyglądało na to, że goście bawili się bardzo dobrze. Nie miało znaczenia, czy przyszli z osobą towarzyszącą, czy bez albo czy pary są mieszane, czy nie. Podeszła do mnie nawet dziewczyna naszego kolegi (jedyna osoba, którą poznaliśmy dopiero w dniu wesela - wydaje się bardzo sympatyczna) i powiedziała, że bardzo podoba jej się to, że jest tyle osób bez pary a mimo to nie siedzą przy stoliku tylko tańczą i na przykład "samotne" dziewczyny wymieszały się z "samotnymi" chłopakami. Albo trzy dziewczyny obtańcowywały jednego faceta lub na odwrót ;)
Na parkiecie praktycznie cały czas ktoś był, co jest w dużej mierze zasługą naszego zespołu. Naprawdę nam się udał, słyszałam ich wcześniej, więc wiedziałam, że kompromitacji nie będzie, ale nie spodziewałam się, że tak fajnie poprowadzą zabawę. Goście wręcz do nas podchodzili i mówili, że zespół jest naprawdę świetny.
Na spotkaniu w przededniu wesela ustalaliśmy kilka szczegółów. Między innymi zastrzegliśmy sobie, że nie chcemy żadnych zabaw z podtekstem seksualnym albo takich, które ośmieszałyby w jakiś sposób uczestników. Ale lider zespołu od razu nam powiedział, że to w ogóle nie jest w ich stylu i że nie musimy sie o to martwić. Dodał jeszcze, że w ogóle z zabawami nie chcą przesadzać, bo to jest ciekawe dla uczestników, a dla otoczenia już niekoniecznie, jeśli jest ich za dużo. Ustaliliśmy więc, że zobaczy jaki będzie klimat, jacy goście itd. Ostatecznie myślę, że wszystko wyszło tak, jak powinno. Była jedna, bardzo krótka taneczna zabawa i dwie trochę dłuższe. W jednej z nich goście dostawali jakieś elementy przebrania (maski, czapki itp.), które mieli na siebie założyć i prawdę mówiąc zaskoczona byłam, jak wszyscy chętnie brali w tym udział! Wręcz się bili o peruki, czy czapeczki :) Część osób, która nie była na parkiecie od razu przybiegła, jak zobaczyła, co się dzieje i ostatecznie tańczyli prawie wszyscy. Nie spodziewałam się tego, bo myślałam, że niektórzy nie będą chcieli sie  wygłupiać. Chcieli - i to niezależnie od wieku :)

Kolejna zabawa wymagała odrobiny sprawności fizycznej :) Uczestnicy w rytmie Lambady przechodzili pod liną trzymaną przeze mnie i Franka, która z każdą rundą była coraz bliżej ziemi. Prowadzący byli zaskoczeni ilością chętnych a przede wszystkim ich zawziętością i wolą walki :) Technika była dowolna - trzeba było tylko pod liną przejść tak, żeby jej nie dotknąć a przechodziło się parami i para musiała się trzymać za rękę - albo za jakąkolwiek inną część ciała :) Chodziło o stały kontakt fizyczny. Nooo, ja też byłam zdumiona tym, że tyle osób chciało wygrać (do wygrania było tysiąc złotych.... kropelek :P, czyli wódka weselna). Nogi już mnie później zaczęły boleć, bo kucałam w dość niewygodnej pozycji. A w ogóle to okazało się, że zupełnie podświadomie dawałam fory uczestnikom - niechcąc wcale tego robić unosiłam lekko linę (naprawdę nie miałam pojęcia, kiedy to robię, ale kilka razy korygowałam linę, bo widziałam, że jest wyżej niż po stronie Franka) Obserwatorzy później mówili, że kto zauważył, że u mnie jest łatwiej, przechodził po mojej stronie :)) No naprawdę nie chciałam nikomu ułatwiać! :)
Tu już jedna z ostatnich rund, (na drugim zdjęciu Dorota :))







Myślę, że taka ilość zabaw na całe wesele była wystarczająca! Zwłaszcza, że były jeszcze inne atrakcje :)
W pewnym momencie na przykład wodzirej zapowiedział występ zespołu, który podobno występuje bardzo rzadko i tylko w wyjątkowych okolicznościach. Goście myśleli, że to jakaś niespodzianka z naszej strony, my nie wiedzieliśmy o co chodzi, przyszło nam do głowy, że może to goście coś takiego wymyślili. Ustawiliśmy się wszyscy w kółeczku i nagle na miejsce zespołu wkroczyło trzech facetów w ciemnych okularach! Po kilku sekundach dotarło do nas, że to... kelnerzy, którzy nas obsługiwali! Rozbawili nas między innymi piosenką "Jesteś szalona"! Naprawdę oszaleliśmy, bo ten ich występ był niesamowity :) A jaka niespodzianka!
Myśleliśmy na początku, że oni to zawsze robią, ale okazało się, że taki występ jest tylko dla wybranych :) Na poprawinach Franek rozmawiał z jednym z kelnerów, mój dziadek też zagadał innego i okazało się, że kelnerzy występują tylko na weselach, na których jest dobry klimat do zabawy, kiedy widzą, że para młoda jest w porządku i że wszyscy się fajnie bawią. Mieli kiedyś przypadek, kiedy zrobili taki występ a później para młoda przyszła ze skargą i stwierdziła, że chce obniżenia kosztów jako rekompensaty za zepsute wesele i oskarżyła kelnerów o pijaństwo. Przeżyłam szok, jak to usłyszałam, bo u nas nikt nie miał takich odczuć, wszystkim się bardzo ta niespodzianka podobała :)) Umiemy się bawić! :) I czujemy się wyróżnieni, że dla nas wystąpili :) Nie wyglądamy na snobów czy innych sztywniaków :P W każdym razie atmosfera naprawdę była wspaniała. Nasi goście chwalili zespół i obsługę, ale my podobne pochwały słyszeliśmy właśnie ze strony obsługi. Kamerzystka wychodząc powiedziała nam, że rzadko się zdarza, żeby goście byli tacy chętni do zabawy, tacy weseli i że klimat wesela był naprawdę niepowtarzalny. Podobne słowa usłyszeliśmy od zespołu: powiedzieli nam, że to była dla nich przyjemność, że mogli zagrać dla nas i dla takich fajnych ludzi, jakimi są nasi goście. Wielokrotnie tego wieczoru słyszeliśmy zdania: "Świetny zespół" "Fajnych macie gości" a także "Zajebiste jedzenie" :)
  
Jedzenie naprawdę robiło furorę. Mnie i mojej najbliższej rodzinie te smaki nie były obce - sieć tych restauracji jest dość znana na naszym terenie, zajmują się też cateringiem i na przykład obsługiwali naszą studniówkę. Poza tym to było nasze swojskie jedzenie. Ale goście przyjezdni, zwłaszcza Poznaniacy nie mogli się nachwalić (ha! zawsze twierdziłam, że jedzenie na poznańskich weselach jest takie se :P przynajmniej dla mnie zawsze takie było, bo miałam porównanie do wesel odbywających się w wielu innych regionach).
Nie chcieliśmy eksperymentów. Na pierwsze danie oczywiście rosół :) Żadne tam kremy z borowików, rosół i już. Mięs do wyboru było trochę więcej i tu już akurat zrezygnowaliśmy z tradycyjnego schabowego. Ale były oczywiście kluski :) Chociaż ja nie jestem Ślązaczką, ani moje Miasteczko nie jest śląskie, to już niektóre okolice takowe są, a więc kluski i w ogóle kuchnia śląska nie są nam obce :) Musiałam Poznaniakom pokazać, co się jada na weselach :) Oprócz tego oczywiście był deser w postaci ciasta i lodów, później zimne przekąski. Kolację zamieniliśmy na kolację w postaci grilla, czym znowu zachwyciliśmy gości :) Zajadali się, oj tak :) Poza tym było trochę sałatek, w okolicach północy tradycyjny barszczyk z krokietem a później miała być jeszcze gulaszowa i flaki, ale już nie było komu podawać, więc przenieśliśmy to na poprawiny. Bo naprawdę jedzenia był ogrom i to prawie wszystko w standardzie, bo dodatkowo zamówiliśmy tylko wędzone ryby (rodzina frankowa jest bardzo rybna, więc to był ukłon w ich stronę, ale moja też nie pogardziła) oraz indyka. Nie spodziewaliśmy się jednak, że tego jedzenia standardowego będzie aż tyle - bo podawali jeszcze jeden mały posiłek w gratisie. Więc jedyne na co goście narzekali to ilość tego jedzenia - a właściwie na fakt, że wszystko takie dobre i trzeba spróbować a potem się nie mogą ruszać :)
No i był oczywiście tort. Ten słynny tort, z powodu którego pani z cukierni dzwoniła do mnie niemal z płaczem :P


 No i ładnie  tymi różyczkami, co za różnica, czy byłyby na nim storczyki, czy nie :) A tylko zapłacilibyśmy jakieś 200 zł więcej. Biedna pani niepotrzebnie się przejęła, że będziemy kręcić nosem. A dla nas najważniejsze było, że tort był dobry.
A to wspomniany indyk:


Kurczę, ja specjalnie mięsożerna nie jestem, ale na wspomnienie mięs weselnych ślinka mi cieknie (bo chociaż na weselu za dużo tego nie zjadłam, to mnóstwo zostało i mieliśmy potem obiady przez cały tydzień zapewnione :))
Oczywiście były również oczepiny - w nieco innej formie niż na weselach w Poznaniu, więc to też przyciągnęło uwagę gości (między innymi dlatego tak bardzo zależało mi, żeby robić wesele w moich stronach, chciałam, żeby zobaczyli coś innego, moją okolicę i moje tradycje). Welon złapała moja kuzynka i nie podlegało to dyskusji, bo dosłownie wpadł jej w ręce, ale z muszką już taka prosta sprawa nie była :) Dawno nie widziałam, żeby się kawalerzy tak bili o tę muchę :) A tu trzeba było powtarzać, bo muszka wpadła w ręce kolegi Franka i chłopaka mojej siostry. Żaden nie chciał puścić i ostatecznie ją... rozerwali :P Więc wodzirej zarządził powtórkę. Ostatecznie potwierdziło się, że gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta, bo tym razem mucha dostała się w rękę trzech nieustępliwych kawalerów, ale narzeczony kuzynki od welonu wykazał się sprytem i tak to jakoś zrobił, że tych dwóch zostawił z niczym :)
Później Franek miał do obtańcowania wszystkie panny, a ja wszystkich kawalerów. No i pozostało jeszcze przeprowadzenie testu zgodności małżeńskiej :) Nie wiem, czy znacie tę zabawę oczepinową - w każdym razie w moich stronach jest bardzo popularna, w Poznaniu spotkałam się z nią tylko raz. Młodzi siadają na krzesełkach tyłem do siebie i ściągają buty, każde z nich trzyma  buta swojego i swojego współmałżonka. Prowadzący zadaje pytania w stylu: "Kto pierwszy powiedział kocham cię" (Franek :)) A my odpowiadamy podnosząc buta jej lub jego :) Nie widziałam odpowiedzi Franka ani on moich, ale goście co chwilę wybuchali śmiechem. Myślałam, że to dlatego, że ciągle odpowiadamy inaczej, a tymczasem później okazało się, że byliśmy wyjątkowo zgodni :) Chyba tylko w dwóch czy trzech kwestiach udzieliliśmy innej odpowiedzi :) Niektórzy goście nie mogli wyjść z szoku, że się tak we wszystkim zgadzamy, łącznie z kwestiami - kto bałagani, kto sprząta, kto trzyma kasę, kto rządzi w sypialni, kto jest większym zazdrośnikiem :P No cóż, my to wszystko mamy już od dawna ustalone, pod tym względem rzeczywiście lepiej nie mogliśmy się dobrać ;)

Przy okazji oczepin często jest również podziękowanie dla rodziców, ale na naszym weselu zrobiliśmy to wcześniej, głównie ze względu na mojego dziadka i babcię Franka - nie mieliśmy pewności, że będą chcieli zostać aż do północy, a dla nich również mieliśmy upominki. To właśnie wtedy zatańczyliśmy nasz drugi taniec, dedykowany rodzicom i dziadkom, tym razem do piosenki "Chcę tu zostać". Fajnie się złożyło, bo nasz zespół miał ten kawałek w swoim repertuarze, więc tańczyliśmy do muzyki na żywo. Teraz to już w ogóle był luzik i zero stresu :) A później zatańczyliśmy wszyscy razem: my, nasi rodzice i dziadkowie, oczywiście do piosenki "Cudownych rodziców mam". Tak, wiem, że niektórzy twierdzą, że to oklepane, ale uważam, że nie ma żadnej innej piosenki pasującej tak bardzo na tę okazję. 
Naprawdę piękne to wszystko było... I my też bawiliśmy się wspaniale, teraz to już zupełnie nie rozumiem, kiedy ktoś mówi, że w ogóle nie bawił się na swoim weselu, bo albo nie miał czasu, albo był zbyt zestresowany :) My w zasadzie cały czas byliśmy na parkiecie! W przerwach "na jednego" staraliśmy się podejść do każdego i trochę pogadać, ale nic na siłę, bo nie zawsze się dało. Ale byliśmy :) Dla siebie i dla innych. Siedząc przy stole, czasami patrzyliśmy na siebie i wymienialiśmy swoje spostrzeżenia. Przede wszystkim nie mogliśmy uwierzyć, że to już się dzieje i obiecywaliśmy sobie, że będziemy cieszyć się każdą chwilą i korzystać z każdego momentu na całego. 
Czas rzeczywiście płynął bardzo szybko, ale też nie było tak, że w ogóle nie wiem, kiedy to minęło :) Byłam bardzo świadoma wszystkiego, wiedziałam, że to się właśnie dzieje, a ja jestem w centrum wydarzeń i odczuwałam to całą sobą.
I jak zwykle dodam, że tego się nie da opisać... :) Chociaż być może do tego, jak się czułam i co myślałam jeszcze wrócę, dzisiaj staram się skupić na konkretach.
W zasadzie nie wiem kiedy impreza zaczęła się kończyć :) Tu jeszcze trwała na całego:
Ale to chyba było niedługo po naszym babskim występie - bo ten widzieli jeszcze niemal wszyscy goście. Aa właśnie, bo o babskim występie nie było prawda? :)) A więc to był taki zaplanowany spontan :) Zaplanowany, bo brałyśmy pod uwagę możliwość, że zatańczymy, spontan, bo decyzję podjęłyśmy pod wpływem chwili i tak naprawdę w ogóle nie byłyśmy do tego przygotowane :)
Wystąpiłam ja, moja siostra oraz wszystkie nasze koleżanki! 
Dawno temu, na pierwszym roku studiów, kiedy miałam coś w rodzaju WFu nauczyłyśmy się z dziewczynami układu tanecznego do tego:
Pokazałam to też Dorocie i Jusce i swego czasu tańczyłyśmy sobie to na domówkach, no ale od tego czasu to też już minęło dobre pięć lat :)
Próbowałam też nauczyć dziewczyny tego układu podczas panieńskiego, ale za późno się za to zabrałam, bo flaszki już na stole stały puste i tylko moja siostra cokolwiek załapała :) Mimo to nie zniechęciłyśmy się. Kiedy tylko stwierdziłyśmy, że tak - zatańczymy, przećwiczyłyśmy z Karoliną, Anią i Alą  na szybko gdzieś w jakimś przedsionku podstawowe ruchy. Potem pokazałam jeszcze co i jak Dadze. Reszta poszła na żywioł i robiła to, co my :)
Nie powiem, że byłyśmy mistrzyniami synchronizacji :) Na pewno nie. Nie powiem też, że wszystko wyszło nam pięknie - bo oczywiście, że chwilami się myliłyśmy i obracałyśmy każda w inną stronę, ale nie o to chodziło :) Chodziło o ten żywioł! O to, żeby zrobić coś razem! Skoro zawsze się tak dobrze razem bawimy, to dlaczego nie na moim weselu? :) I co z tego, że było nierówno, myślę, ze większość osób, która na nas patrzyła, widziała zupełnie coś innego - i to właśnie to chciałam pokazać :)
To chyba było moim marzeniem, żeby zorganizować coś takiego na własnym weselu z bliskimi koleżankami i jestem im bardzo wdzięczna, że się na to zgodziły. Niektóre aż się do tego paliły, inne trochę się obawiały, ale żadna nie protestowała, żadna nie była niechętna. Nie obawiały się kompromitacji, nie przeszkadzało im, ze nie znają układu - ani nawet to, że przecież 'występowały' w większości przed ludźmi zupełnie sobie obcymi. Wiem, że zrobiły to też dla mnie i bardzo to doceniam :) Ale jestem też pewna, że niczego nie robiły na siłę. Wiele było pięknych momentów na weselu, a to był jeden z nich...
Chyba po drugiej gości zrobiło się jakoś mniej i powoli każdy dojadał to, co miał na talerzu i dopijał zawartość kieliszka :) Nie mam pojęcia, o której zwinęła się orkiestra - z zapowiedzią, że wrócą jutro, ale chyba jakoś po trzeciej?? Wiem, że ostatni goście - to znaczy nasi rodzice, siostra, ciocia, Karolina, Ania, Dorota i Juska wychodzili po czwartej. Zostaliśmy z Frankiem oraz z Alą i R. którzy pomagali nam jeszcze ogarnąć kilka spraw. 
A później poszliśmy już na górę do naszego "apartamentu nowożeńców" Ach, jakże żal było zdejmować tę moją suknię, o której wiedziałam, że więcej jej już nigdy nie włożę (chociaż... moja mama włożyła swoją na 25tą rocznicę więc kto wie:)) Kiedy ostatni raz patrzyłam na zegarek było po piątej, a to oznacza, że spaliśmy tylko cztery godziny, jednak mimo tego, obudziliśmy się radośni i wcale nie zmęczeni. Ale to już znowu inna historia :)




Ps. Link do piosenki już chyba działa :)





poniedziałek, 8 października 2012

Grzybowo i nie tylko.

Nie, nie, tym razem nad morze nie wyjeżdżaliśmy :) Wystarczyło do lasu niedaleko Miasteczka! Ale od początku... 

W ubiegłym tygodniu Franek powiedział do mnie: "w weekend mam wolne, co robimy? Jedziemy do Miasteczka?" Bardzo mnie te słowa ucieszyły, bo zdecydowanie planowałam jechać do Miasteczka (bo kolejny wyjazd byłby możliwy dopiero po 28 października, a to dla mnie za długo!) i już się zastanawiałam, jak mam powiedzieć o tym Frankowi :) Bo on do Miasteczka lubi jeździć, ale kiedy ma wolny weekend lubi sobie także posiedzieć w domu (co doskonale rozumiem, bo ja też lubię, tyle, że ja każdy weekend mam wolny). Kiedyś pisałam o tym, że ustaliliśmy, że będziemy do Miasteczka jeździć w jeden z dwóch frankowych wolnych weekendów, ale wiadomo, że w teorii można sobie ustalić wiele, a jak przychodzi co do czego, to praktyka kuleje. Ale nasza nie kuleje jak na razie i oby tak dalej :) Jednak najbardziej podobało mi się to, że Franek sam to zaproponował, dzięki czemu nie miałam poczucia, że cokolwiek na nim wymuszam. Bo on by się na pewno zgodził, żeby jechać ze mną, ale gdyby wyjazd wychodził zawsze z mojej inicjatywy, to bym się zastanawiała nad jego motywacją. A to miłe, że on wie, że to dla mnie ważne, a przede wszystkim, że sam lubi tam jeździć. W ogóle mam wrażenie, że Franek czuje się w Miasteczku coraz swobodniej, co mnie cieszy, bo oczywiście, że wolę jeździć tam z nim, zwłaszcza teraz, jak jesteśmy małżeństwem :) Niby nic się nie zmieniło, ale ten status znaczy naprawdę wiele dla nas. On też stwierdził, że nie będzie mu żona sama jeździła :P Co oczywiście nie oznacza dla mnie totalnego uziemienia, bo różne będą sytuacje i już teraz zanosi się, że na wszystkich świętych będę musiała pojechać sama (a szkoda, bo bardzo chciałam pokazać męża osobom z dalszej rodziny, które nie były na weselu, ale zawiadomienia dostały i z którymi co roku spotykamy się 1 listopada), bo Franek nie dostanie wolnego. Bywa i tak.

Wyjechaliśmy w piątek wieczorem, więc dojechaliśmy tuż przed północą, ale w sobotę już o siódmej się obudziliśmy i zobaczywszy błękitne niebo i piękne słońce postanowiliśmy ostatecznie, że jedziemy! Pojechał jeszcze z nami wujek. Daleko wcale nie musieliśmy jechać - jakieś 15 km, bo lasów ci u nas dostatek, chociaż w pierwszym miejscu było trochę za dużo trawy a za mało mchu, ale drugie miejsce było idealne! Trochę co prawda musieliśmy połazić, ale jak już trafiliśmy na dobre miejsce to dosłownie grzyb na grzybie! Trzy wiadra uzbieraliśmy, więc popołudnie mieliśmy zagospodarowane, bo trzeba było je oczyścić. W dodatku grzyby były naprawdę ładne!

Cieszę się, że udało nam się w tym roku pojechać na grzyby, bo myśleliśmy, że nie damy rady. A ja lubię to chodzenie po lesie i szukanie brązowych kapeluszy (nie mam pojęcia, dlaczego niektórzy na podgrzybki mówią "czarne łebki", przecież one są brązowe!!:)) Gdyby jeszcze nie te pająki... :/ Ale zawsze mam w jednej ręce długiego kija, którym wymachuję kiedy idę, no i uważnie się rozglądam, czy na pewno nie wlezę w żadną sieć. Nie wlazłam :) Ale w lewej ręce mam zakwasy od machania kijem :) A zbieranie to i tak dopiero początek fajnej zabawy, bo później w domu zasiadamy sobie w mniejszym lub większym rodzinnym gronie i czyścimy. No i ten zapach! Najpierw grzybów świeżych a później suszonych. Mmmm :) Tak więc sezon tegoroczny zaliczony :) W ostatniej chwili, ale się liczy.

A wczoraj już wróciliśmy oczywiście do Poznania - przywieźliśmy kolejną porcję prezentów ślubnych. Między innymi lampę, o której wspominałam, kurczę, ale pasuje do naszej wiewióry! To się prezent udał kuzynowi i jego żonie :) Aa, zapomniałam jeszcze, że po drodze zajrzeliśmy na Franowo do Ikei. Jak ja lubię ten sklep! Mogłabym tam chodzić i oglądać, oglądać i chodzić... Kupować rzecz jasna też, ale na szczęście potrafię się opanować zazwyczaj :) Ale wczoraj mieliśmy mało czasu, więc kiedy tylko zwolniłam nieco, żeby popatrzeć na jakąś aranżację, to Franek stwierdził, że jak będziemy się zatrzymywać przy każdych szklankach to będziemy tam nocować :) (kusząca propozycja, ale może innym razem :P) W każdym razie później stwierdził, że musimy kiedyś przyjechać na wycieczkę do Ikei :) I to też jego inicjatywa była. No, trzymam za słowo, bo ja bardzo chętnie :)

A tak w ogóle, jeśli chodzi o wyjazdy do Miasteczka, to ja mam swój interes w tym, żeby Franek jeździł ze mną, bo wtedy prowadzi samochód, a jak wiecie, jest to dla mnie czynność niezmiernie nużąca i cieszę się zawsze, kiedy on jedzie a ja mogę sobie poczytać albo na przykład bloga popisać :) Bo czasami biorę ze sobą kompa (wtedy, gdy jedziemy po ciemku) i piszę w Wordzie notki. I w ogóle lubię z Frankiem samochodem jeździć, bo on tak ma, że jedziemy, jedziemy, a tu ni z tego ni z owego wyskakuje mi z tekstem: "Co Rybo moja kochana, jak ja ciebie kocham, wiesz?" Albo od niedawna: "jak fajnie, że mam taką kochaną żonkę" Nie wiem, dlaczego w samochodzie jest taki wylewny, ale to praktycznie norma, więc nie wnikam, tylko cieszę się takimi wyznaniami ;)

niedziela, 7 października 2012

Zaślubieni


Jak już wiecie,  wychodziliśmy z kościoła przy dźwiękach Marsza Mendelsona, a gdy tylko przekroczyliśmy jego próg, posypały się na nas grosze :) Oczywiście musieliśmy je wyzbierać, prawie co do jednego – wiadomo, czyj woreczek (Juska jest niesamowita, że też miała jeszcze głowę do tego, żeby kupić specjalne woreczki na grosiki, nawet tego ze mną nie konsultowała, po prostu zrobiła, co do niej należało) był cięższy :), przecież to oczywiste od dawna, że kasę w naszym związku trzymam ja i nie ma co do tego żadnych wątpliwości, a obie strony na to przystają :) 


Na szczęście parę osób się zlitowało i pomogło nam zbierać :) Tu Ala i Juska.
 W dodatku, okazało się, że jeden z grosików wleciał mi między falbanki sukni! Nie mamy pojęcia, jak on się tam dostał, ale zdecydowanie świadczy to o tym, że grosze będą się mnie trzymały :)Kiedy już zebraliśmy te (jak się później okazało) 11,84 zł, goście ustawili się w kolejce, aby złożyć nam życzenia. Jakże miło było zobaczyć tych wszystkich ludzi, którzy przyjechali tam dla nas!
Jeśli chodzi o życzenia, prawdę mówiąc zawsze mi się wydawało, że młoda para odbiera te gratulacje i życzenia trochę automatycznie, niespecjalnie zwracając uwagę na twarze i że wszyscy im się zlewają. A tymczasem było zupełnie odwrotnie- każdy gość  był przez nas dostrzeżony, i potraktowany indywidualnie, z obecności każdego się cieszyliśmy i z uśmiechem wysłuchiwaliśmy życzeń. Nawet teraz pamiętam wszystkie twarze oraz poszczególne słowa do nas skierowane :)

Gdy przyjęliśmy życzenia i gratulacje od wszystkich, wsiedliśmy do samochodu. Według naszej wizji miało to trochę inaczej wyglądać, bo mieliśmy jechać na końcu, ale nikt nie ruszał i kamerzystka uświadomiła nas, że dopóki my nie pojedziemy, to goście też nie :) I wygląda na to, że miała rację, bo gdy tylko wyjechaliśmy za bramę, wszystkie samochody ruszyły za nami. Ale było fajnie, kiedy na jakimś zakręcie się obejrzałam i zobaczyłam caaaaały sznuuur samochodów udekorowanych balonikami :) Nie wiem dokładnie, ile aut liczyła nasza „procesja” ale na pewno więcej niż dwadzieścia. My jechaliśmy z Robertem i Juską. Do restauracji było ok. 7 km i w drodze wymienialiśmy się wrażeniami z tego ważnego wydarzenia, które właśnie było za nami. I jedliśmy cukierki :P – Juska miała w torebce Michałki i nas poczęstowała. I właśnie wtedy zaczął kropić deszcz. Właściwie teraz to nam to nawet pasowało! Mogliśmy wykorzystać parasol, który kupiliśmy pod w wpływem impulsu specjalnie na ten dzień.  Tuż przed ostatnią prostą prowadzącą do restauracji zatrzymaliśmy się (tak umówiliśmy się z kamerzystką) i przepuściliśmy wszystkie samochody. A później Robert opuścił dach, rozłożyliśmy parasol i mieliśmy prawdziwe wejście – a właściwie wjazd – smoka :) Zrobiliśmy na gościach naprawdę duże wrażenie, słychać było nawet zbiorowe „woooow”, a później wszyscy mówili nam, że się naprawdę pięknie prezentowaliśmy.   
 
 No, to nam chyba wyszło,a przynajmniej my jesteśmy zadowoleni ;) Mamę Franka to tak zatkało z wrażenia, że aż zapomniała, że ma nas zaraz "witać" :P Franek musiał jej podpowiedzieć :) Opamiętała się i poszła w stronę wejścia. A my za nią.


 U progu zostaliśmy powitani chlebem, solą i dobrym słowem ze strony naszych rodziców. Później sięgnęliśmy po kieliszki z wodą udającą wódkę a po ich opróżnieniu, rzuciliśmy je za siebie. 

Na szczęście obydwa się rozbiły, choć ten frankowy lekko oporny był i rozbił się dopiero po zaliczeniu rykoszetu :) A później została już tylko jedna rzecz:
Kiedy weszliśmy na salę znowu usłyszeliśmy Mendelsona – tym razem w wykonaniu naszego zespołu.  Jego lider nas powitał i złożył nam życzenia, a następnie, kiedy już wszyscy, łącznie z nami zaopatrzyli się w lampki szampana, 

zaintonowali „STO LAT”, które goście od razu podchwycili. A my – żeby nie stać jak kołki i nie śpiewać samym sobie „niech im gwiazdka pomyślności” ruszyliśmy, aby ze wszystkimi gośćmi stuknąć się kieliszkami :) Chcieliśmy, aby poczuli, że nie są tylko tłem, ale, że każdy jest dla nas ważny! A później było pierwsze „gorzko, gorzko” :D 

W ogóle to na temat tego całowania będę musiała notkę napisać :) Ale to już dzisiaj sobie podaruję) I nasz pierwszy (chyba, bo teraz już nie jestem pewna ;)) małżeński pocałunek!
Po nim zasiedliśmy do stołu. I miałam nareszcie swój rosół bez pietruszki! Zjadłam go ze smakiem, chociaż chyba jednak trochę bez apetytu :) Tyle dobrego jedzenia było na stołach, a my jedliśmy tylko trochę, emocje jednak zrobiły swoje i niespecjalnie odczuwaliśmy głód, chociaż wszystko było naprawdę pyszne. Po obiedzie wzięłam Alę i skoczyłyśmy razem na pięterko ;) Na pięterku znajdowały się pokoje gościnne – również nasz apartament nowożeńców, nocleg w  którym dostaliśmy w gratisie od restauracji. Ala pomogła mi skorzystać z toalety (i tak myślałam, że to będzie większy problem ;) a następnie pomogła mi popodciągać pończochy, pas, halkę i co tam jeszcze trzeba było ;) Muszę przyznać, że dziewczyny – Ala, Dorota i Juska naprawdę się spisały! Chodziły ze mną do toalety, kiedy tylko tego potrzebowałam, trzymały suknię i poprawiały to, co trzeba :)
Tym razem musiałam przede wszystkim poprawić halkę, bo bardzo bałam się, że przeszkodzi nam w pierwszym tańcu! Zeszłyśmy na dół w samą porę, bo już po chwili zespół zaprosił nas na parkiet, abyśmy rozpoczęli zabawę weselną i usłyszeliśmy pierwsze takty naszego walca.


 Jak zwykle ciąg dalszy nastąpi :) Wierzcie mi, że nie miałam pojęcia, że zajmie mi to aż tyle notek, ale opisując to wszystko tworzę pamiątkę przede wszystkim dla siebie, a więc zależy mi na każdym szczególe!