*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 grudnia 2008

Biegam

Eh, wszystko biegiem… :) Od wczoraj wszystko biegiem załatwiam a trochę tego jest. Bo ja chyba za dużo rzeczy na raz bym chciała robić. Cóż, taka już jestem. A jutro to już nie będzie bieg, tylko prawdziwy sprint. Idę do pracy. Powinnam skończyć po 15, ale zrobię wszystko żeby wyjść około 13. Bo na 18:30 muszę już być gotowa, a mam zamiar zakręcić sobie włosy, zrobić makijaż i takie tam wiadome sprawy. Wczoraj Franek nie mógł się zdecydować na żadną z moich kreacji, więc odesłał mnie do swojej mamy. Najpierw oglądała mnie moja mama, potem Franuś, potem mama Franusia. I nadal jednoznaczności nie ma :) To znaczy wybór został ograniczony już do dwóch kiecek. I chyba wezmę obie i w zależności od temperatury panującej na sali ubiorę jedną albo drugą. Podobno od przybytku głowa nie boli :P
A tymczasem spotkałam się dziś z moją koleżanką, która przyjechała na święta z Hiszpanii, gdzie studiuje. Przyjechała ze swoim chłopakiem, Hiszpanem. Nie przepadam za Hiszpanami, (ale to już historia na inną notkę :)) ale on zrobił na mnie od razu dobre wrażenie. Fajny jest. Bałam się jak będzie wyglądało to spotkanie – pomyślałam, ze głupio będzie jeśli my dwie Polki będziemy gadać po hiszpańsku o rzeczach, o których normalnie baby rozmawiają w takich okolicznościach. Z drugiej strony on nie rozumie po Polsku… Ale okazało się, że wszystko wyszło dość naturalnie. Manolo dał nam chwilę na plotki, ale przez większość czasu rozmawialiśmy we trójkę. Lolo mnie bardzo zaskoczył, bo powiedział, ze kiedy mówię po hiszpańsku, nie słychać obcego akcentu :) Nie licząc kursu, nie rozmawiałam w tym języku prawie od  roku, więc jestem bardzo z siebie zadowolona :) No i zaczęłyśmy sobie powoli planować jakiś wypadzik do Barcelony na parę dni… Ale na razie ciii…

Nie wiem, czy uda mi się jeszcze jutro tu zajrzeć, więc już teraz życzę Wam moje drogie wszystkiego dobrego w Nowym Roku. Przede wszystkim spełnienia marzeń i aby obfitował on w szczęśliwe wydarzenia. Żeby nie było za różowo, życzę Wam jednak od czasu do czasu jakiegoś zmartwienia w postaci złamanego paznokcia, czy braku pomysłu na obiad, aby łatwiej Wam było docenić każdą piękną chwilę:) Niech rok 2009 oczywiście będzie lepszy od minionego :)

poniedziałek, 29 grudnia 2008

I obyło się bez syndromu ;)

Okazało się, że powrót do rzeczywistości nie był aż tak traumatyczny jak się tego obawiałam… I jest to głównie zasługa Franusia, który zrobił mi niespodziankę – zamienił się z kimś i poszedł do pracy na dniówkę a nie na nockę i o 18 był już w domu. To, że nie spędzę wieczoru sama nastroiło mnie dość optymistycznie. W dodatku jechało mi się wczoraj bardzo dobrze. Wbrew temu co mówili, że będą korki, wzmożony ruch i takie tam, droga była prawie pusta. Jeszcze nigdy nie jechało mi się tak dobrze – raz tylko trafiłam na jakąś zawalidrogę, która cały czas jechała sześćdziesiątką a wyprzedzić się akurat nie dało :/ Ale tak poza tym to pobiłam rekord :) Jeszcze nigdy nie dojechałam tak szybko do Poznania, ba! Nawet mojemu tacie ani wujkowi się nie udało zejść poniżej trzech godzin. A ja oto pokonałam 200km w dwie godziny i pięćdziesiąt minut. I wcale nie pędziłam.
Franuś przyszedł na parking i pomógł mi ze wszystkimi tobołami. Zabraliśmy się za jednym razem. Sama musiałabym obrócić przynajmniej ze trzy. A potem pomógł mi się rozpakować. Zajęło nam to pół godziny. Sama robiłabym to dwa dni :P Wywaliłabym wszystko naraz a potem nie wiedziałabym co zrobić z tym bałaganem. A resztę wieczoru spędziliśmy… grając w „Hamburgera”. To taka gra planszowa – w czasie świąt razem z siostrą zeszłyśmy do piwnicy i znalazłyśmy tam mnóstwo skarbów z naszego dzieciństwa. Między innymi gry. Oj fajnie było się tak cofnąć. Świetnie się z Franusiem bawiliśmy przy tym – jak dzieciaki :) I śmiechu dużo było. Więc nie miałam w ogóle czasu się smucić. Chyba pierwszy raz od czterech lat nie złapałam doła po przyjeździe z domu po świętach. Syndrom przedszkolaka się nie pojawił. A najlepsze, że ten nastrój utrzymuje mi się do dziś. I mimo, że mam mnóstwo papierkowej roboty w pracy, jakoś mi wszystko dobrze idzie.

Jak przyjechałam Franuś cały czas mi się przyglądał. Mówił, że tak dawno mnie nie widział i zapomniał, że taka śliczna jestem. On mi też wydał się jakiś taki przystojniejszy niż go zapamiętałam :) Chyba jednak trochę się stęskniliśmy za sobą :) Bo ze mną to jest tak, że zawsze tęsknię przez pierwsze dni. Potem się przyzwyczajam i oswajam z myślą, że nie ma kogoś przy mnie. Nie tęsknię coraz bardziej, tylko właśnie coraz mniej. Jeszcze tydzień w domu, a dzwoniłabym do Franka tylko raz dziennie :) Hihi. A tu przyjechałam i okazało się, że jednak się stęskniłam…

A dziś po powrocie z pracy urządzam w domu pokaz mody – przywiozłam z domu parę kiecek. Część moich, część mojej mamy – Franuś pomoże mi zdecydować co mam ubrać na Sylwestra. Wybieramy się na imprezę. Trochę bal, ale może nie do końca, bo raczej w gronie samych znajomych i nie aż tak oficjalny. Jedzenie też każdy przynosi we własnym zakresie. Ale jednak stroje wieczorowe obowiązują. Czeka mnie pracowita końcówka roku ;)

sobota, 27 grudnia 2008

Trudne powroty ;)

Tytuł być może trochę dwuznaczny:) A chodzi po prostu o powrót do rzeczywistości. Po świętach. Ale jak fajnie w tym roku wypadło, że zaraz po świętach jeszcze dwa dni na oswojenie się z nową sytuacją ;) Nadal jeszcze można trochę poleniuchować. Ale niestety sielanka się kończy. Jutro wracam do Poznania. Coś czuję, że będzie to dla mnie ciężki wieczór. Franek idzie na nockę do pracy, więc się nawet nie zobaczymy. A dziewczyn też jeszcze nie będzie, pewnie przyjadą dopiero po nowym roku. A po takim tygodniowym pobycie w domu syndrom przedszkolaka pewnie da o sobie znać.
Oczywiście pozytywną stroną mojego powrotu jest spotkanie z Franusiem. Chociaż dopiero w poniedziałek. Ale i tak coś czuję, że ciężko będzie znów wrócić do szarej rzeczywistości. No bo na co czekać teraz? Na kolejne święta? :) Taki średni humor mam dzisiaj jak sobie o tym wszystkim myślę. Taka już jest kolej rzeczy… Pozytywnych snów życzę Wam i sobie ;)

czwartek, 25 grudnia 2008

Wieczerza wigilijna

To się objadłam ;) Od wczorajszego wieczora oczywiście prawie cały czas coś się je. Same pyszności. Aż się źle czuję dzisiaj, mam nadzieję, że na dłuższą metę takie obżarstwo mi nie zaszkodzi :) Wieczerza wigilijna jest na pewno inna w każdym domu, nie wspominając już o regionach. Ja od dziecka byłam przyzwyczajona do tych samych potraw i ze zdumieniem przyjmowałam fakt, że gdzieś nie jada się podczas Wigilii zupy grzybowej albo pierogów. U nas Wigilia rozpoczyna się (oczywiście pomijam dzielenie się opłatkiem :)) zupą grzybową. Jeśli ktoś chce to z chlebem. To jest jedyny dzień w roku, kiedy jemy zupę z suszonych grzybów. Później mamy przeważnie pierogi z kapustą i grzybami oraz uszka i barszczyk do popicia. Następnie na stół wjeżdżają wigilijne gołąbki – bez mięsa. A potem karp smażony i w galarecie. Poza tym zawsze mamy śledzie. To są pozycje obowiązkowe u nas, bez których dla mnie po prostu nie byłoby Wigilii. Koniec kropka. Zresztą dania te jemy (no może poza barszczem i śledziami) tylko w tym dniu, pewnie dlatego tak bardzo kojarzą mi się ze świętami. Na koniec, na taki jakby deser, zawsze jemy kutię. Nie wiem czy wiecie co to jest: zmielony mak, pszenica, orzechy, rodzynki i miód. My dodajemy jeszcze wody, żeby nie była za słodka. Jada się ją obowiązkowo bardzo zimną. Może nie ma u nas typowych dwunastu dań, ale zawsze sobie tak policzymy, żeby potraw jednak było dwanaście i tym sposobem wczoraj zjadłam:
1. zupa grzybowa
2. chleb
3. pierogi
4. uszka
5. barszczyk
6. śledź
7. śmietana :P
8. gołąbki
9. karp smażony
10. karp w galarecie
11. kutia
12. wino

Jest dwanaście? Jest :PP Co z tego, że troszkę naciągane. No i nie mogę nie wspomnieć o tym, że mamy na stole wigilijnym również „potrawę”, która prawdopodobnie w niewielu domach się na tym stole znajduje. Jest to tak zwana trzynasta potrawa, mianowicie coca cola :PPP Chodzi o to, że podobnie jak większość tych potraw, cola pojawia się u nas tylko na święta :) Na co dzień jej nie pijemy, więc Wigilia bez coca coli to byłaby dziwna jakaś. To taka nasza rodzinna tradycja :) Po wieczerzy idziemy zawsze do drugiego pokoju, gdzie pod choinką czekają na nas prezenty. I najmłodszy w rodzinie te prezenty rozdaje – wypada na moją siostrę. Pies jej pomaga :) Bo on oczywiście też dostaje swój prezent. Później jest czas na nacieszenie się prezentami i swoim towarzystwem. Muszę przyznać, że w tym roku Aniołek (bo u nas pod choinką prezenty zostawia Aniołek) był wyjątkowo hojny. Nie będę się tu wszystkim chwalić, ale dostałam mnóstwo rzeczy, które sprawiły mi ogromną radość – od kosmetyków, po śliczny sweterek, który pasuje na mnie jak ulał (widać, że mama posłużyła Aniołkowi za manekin, bo wszystkie trzy – razem z moją siostrą mamy ten sam rozmiar :)). Poza tym dostałam aż trzy książki, w tym od rodziców Franka (czyli w tym wypadku nie od Aniołka lecz od Gwiazdora:) „Blubry Starego Marycha” – jego tato uparł się, żeby mnie poznańskiej gwary nauczyć :) A od Franusia (to znaczy od Gwiazdora) dostałam bransoletkę, książkę, ulubione żelki i… grę komputerową „Gotowe na wszystko” :) Coś trochę w stylu Simsów. Kochany Franuś.
Ponieważ w tym roku nikt nie dostał żadnej gry zespołowej, zabraliśmy się wieczorem za grę z zeszłego roku, czyli Scrabble. Mój tata był niekwestionowanym mistrzem w tej grze. Był, bo uwaga uwaga, uczeń przerósł mistrza. Teraz to ja jestem najlepsza :) Wczoraj wygrałam dwa razy kiedy graliśmy w czwórkę, a dziś w pojedynku jeden na jednego pokonałam tatę pięćdziesięcioma punktami :D W ostatniej chwili, należy dodać, bo pojedynek był zacięty :)
No i tak sobie spędzam te święta. Oprócz tego pouczyłam się troszkę, odwiedziłam koleżankę, poczytałam, no i bawię się w Gotowe na wszystko :) Cudnie jest. Ale… trochę mi smutno. Nie wiem czemu właściwie, bo jakiś ten smutek niezdefiniowany jest. Doszłam dziś do wniosku, że może… tęsknię za Franusiem? Eh, bo człowiek to taki niewdzięczny jest, zawsze coś mu nie pasuje… :)

środa, 24 grudnia 2008

O magii, której doświadczam.

Zawsze z niecierpliwością oczekiwałam na święta. Ten czas kojarzył mi się ze wszystkim, co miłe, przyjemne i radosne. I te uczucia były od zawsze dla mnie jak najbardziej naturalne. I uniwersalne – wydawało mi się, że wszyscy tak odbierają święta. A ostatnio, nie wiem, może to było dwa lata temu, zostałam oświecona. I dowiedziałam się, że istnieją osoby, którym święta nie kojarzą się z niczym przyjemnym, ba, nawet serdecznie ich nie znoszą. W tym roku jeszcze bardziej uderzyło mnie to zjawisko, bo przeglądam Wasze blogi, komentarze pod Waszymi postami i widzę, że takich osób, które z niechęcią czekają na Wigilię i święta jest naprawdę dużo. O słodka naiwności! :) Gdzie ja się uchowałam? :) W każdym razie nadal mnie to zdumiewa.

Dla mnie święta to zawsze był ten długo wyczekiwany okres wolny od szkoły, a teraz od pracy. Mogłam nareszcie trochę odpocząć i mimo, że zawsze i tak w tym okresie się uczyłam, to miałam też czas na robienie tego, co lubię najbardziej. Mogłam też odpocząć psychicznie – od zmartwień związanych ze szkołą i koleżankami. Ale przede wszystkim był to okres kiedy nareszcie mogliśmy całą rodziną spędzić ten czas razem w domu. Dostawałyśmy z siostrą często jakieś gry pod choinkę i potem razem z tatą i wujkiem (przede wszystkim, ale również z mamą i dziadziem czasami) przez kolejne cztery dni non stop graliśmy: to w bitwę morską, to w „zgadnij kto to”, to w MDK (gra komputerowa) i tak dalej i tak dalej. Zostało nam to, bo w zeszłym roku tacie kupiliśmy Scrabble i resztę świąt spędziliśmy na grze :) Nigdy święta nie kojarzyły mi się z niechcianymi nasiadówkami u rodziny, nudnymi rozmowami, fałszywymi uśmiechami. Nigdy. Raczej odczuwałam radość z tego, że jechaliśmy odwiedzić babcię, a u niej spotykałam się z kuzynostwem, ciociami i wujkami. Uwielbiałam to. 
 
Teraz oczywiście święta oznaczają dla mnie przyjazd do domu. Babci już nie ma, więc święta spędzamy w stałym gronie: siostra, mama, tata, dziadziu i wujek. No i Roki :) i nigdzie nie wyjeżdżamy. Dni świąteczne spędzamy razem, ciesząc się prezentami i jedzeniem :) Święta to dla mnie czas zadumy. Zawsze wieczorem, zanim wybiorę się na Pasterkę wspominam wszystkie wcześniejsze święta, jakie tylko mi przyjdą do głowy. Każde kojarzą mi się z jakimś wydarzeniem. Pamiętam święta sprzed piętnastu lat, kiedy jeszcze była z nami babcia – mama mamy. Wtedy jeszcze wierzyłyśmy w Aniołka, który przynosił nam prezenty i zostawiałyśmy dla niego na stole coca colę, albo kutię. Jakie byłyśmy zdumione, że wszystko zjadł! Wujek do dzisiaj wspomina jak na siłę wciskał to w siebie bo obfitej wieczerzy :) Później przyszły święta, kiedy przyjeżdżała do nas druga babcia – mama taty. W tych czasach już Rokuś był z nami i zawsze leżał pod stołem „ubrany” odświętnie – z kokardą na szyi:) Pamiętam Wigilię z moim pierwszym chłopakiem, kiedy razem szliśmy na Pasterkę. Wspominam też smutniejszą Wigilię – pięć lat temu, kiedy dzień wcześniej pochowaliśmy babcię, która zmarła 19 grudnia. Pamiętam jedyną Wigilię, której nie spędzałam z rodziną. Dwa lata temu byłam w Hiszpanii i nie opłacało mi się przyjeżdżać na święta. Wiele tych Wigilii pamiętam i każda jest w jakiś sposób szczególna dla mnie. Kiedy tak rozmyślam o tych wszystkich, którzy nie lubią świąt, myślę sobie, że mam wyjątkowe szczęście. Szczęście, które jeszcze niedawno było dla mnie czymś najbardziej oczywistym na świecie. Mam nadzieję, że ta magia, będzie towarzyszyć mi zawsze. Wam również tego życzę. Osobom, które nie wierzą w tę magię, życzę aby kiedyś doświadczyły tego cudu Bożego Narodzenia i takiej atmosfery, z którą ja kojarzę święta.

Życzę Wam wszystkim Moje Drogie zdrowych, spokojnych, radosnych świąt Bożego Narodzenia, spędzonych w miłej atmosferze. Życzę Wam chwili zadumy i pozytywnej refleksji nad sobą, swoim życiem. Życzę Wam pysznej wieczerzy i niewielu dodatkowych kilogramów po niej:) Życzę kolorowej choinki i wymarzonych prezentów pod nią. Przede wszystkim życzę Wam dużo miłości i niech ten czas będzie niezwykły.

niedziela, 21 grudnia 2008

Przytulnie jest.

Pierwszy raz od piątkowego poranka włączyłam kompa :) Wydawało mi się, że jestem uzależniona od internetu, ale chyba jednak nie, bo spokojnie obyłabym się nadal bez otwierania mojego laptopika. No ale jak już go tu przytachałam te 200 km to nie po to, żeby sobie leżał nie ? :) Postanowiłam sprawdzić, co w wirtualnym świecie piszczy. Wystarczyło, że otworzyłam Outlooka a tu 15 wiadomości – miłe zaskoczenie, poza tym wiadomość na NK i oczywiście Wasze komentarze :) Fajnie mi się zrobiło i stwierdziłam, że wystarczy tego odpoczywania od internetu. Ale wiecie co, najgorsze to włączyć tego kompa, bo potem to jakoś idzie. W Poznaniu pierwsze co robię po wejściu do domu, zanim jeszcze buty ściągnę, jest odpalenie kompa. Bo mi po drodze. A tu jakoś nie bardzo hihi :) Ale jednak trochę mi brakuje tego neta. Choćby wiadomości, bo codziennie w pracy mam obowiązkową prasówkę i tak już się przyzwyczaiłam, że wiadomości zawsze z internetu czerpię.

W domku jak to w domku, cudnie jest. Tak jak zapowiedziałam, zakopałam się w książkach. Co prawda wczoraj zrobiłam dużo innych pożytecznych rzeczy – zrobiłyśmy z mamą zakupy, posprzątałyśmy, zrobiłyśmy gołąbki… Ale jak już nadszedł czas relaksu, to skończyłam jedną książkę i przeczytałam dwieście stron następnej. Dzisiaj się trochę pouczyłam. I zaraz idę dalej czytać. Chwilo trwaj!!!
Bez Franusia trochę dziwnie co prawda, ale jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym. W sumie czasami chyba dobrze sobie taką separację zrobić. Zobaczyć czy się chociaż człowieki stęskią za sobą :) Bo jak nie to trzeba by chyba zweryfikować parę rzeczy :) Ja tam myślę, że taka tęsknota od czasu do czasu zdrowa jest. No dobrze, uciekam na razie a jutro wpadnę do Was :) Pozdrawiam!

czwartek, 18 grudnia 2008

Ostatnie przygotowania.

Ale ze mnie zdolna dziewczynka, prawie ze wszystkim się wyrobiłam :) Wszyscy już obkupieni. Prezenty prawie zapakowane.Właściwie to już w sobotę załatwiłam wszystkie. Franusiowi kupiłam te dżinsy. Udało nam się znaleźć bardzo fajne za 120 zł. Niech mi ktoś wytłumaczy jaki jest sens kupowania spodni droższych niż 200zł??? Przecież one z reguły wcale nie są trwalsze od tych tańszych! Ciężko nam było znaleźć to, co chcieliśmy, ale konsekwentnie omijaliśmy te kosztujące prawie dwie stówy. W końcu postanowiłam się udać do sklepu, gdzie nie trzeba płacić za zagraniczną markę, czyli do naszego polskiego Big Stara. I nie zawiodłam się. Dzięki temu, mogłam Frankowi jeszcze coś dokupić, bo przeznaczyłam na prezent dla niego około 200 zł. I dostanie wyjęczaną grę komputerową. Chciałam mu do tych spodni zrobić jakiś prezent niespodziankę, ale tak jęczał o tą grę, że stwierdziłam, że chyba się z niej bardziej ucieszy niż z niespodzianki…Dzieciaczek z niego co? :) I dobrze, niech się czasem pobawi Wczoraj pojechaliśmy po grę. Sama nie wiedziałabym co mu wybrać.Najchętniej to już by ją sobie wziął, ale się uparłam. W zeszłym roku uległam –kupiłam mu miesiąc przed świętami portfel, który sam sobie wybrał i od razu zaczął nosić. W tym roku się nie ugnę! I spodnie i grę zobaczy w Wigilię! Zanim pojadę, oddam zapakowane prezenty jego rodzicom na przechowanie :) Zresztą ja od niego też już dostałam prezent, ale umówiliśmy się, że do Wigilii ich nie ruszamy.
A poza tym załatwiłam dzisiaj wszystkie zaległości. W pracy wszystko zamknęłam, załatwiłam wszystkie możliwe biblioteki, posprzątałam kuchnię, a co najważniejsze, prawie się spakowałam. Nienawidzę tego i zawsze zajmuje mi to mnóstwo czasu, ale dziś się sprężyłam i prawie wszystko już mam. Teraz lecę na hiszpański jeszcze jakąś kartkówkę napisać i po powrocie dokończę pakowanie. Eh, a jutro o tej porze będę już w domku :)

wtorek, 16 grudnia 2008

Plany na święta... Rozmarzyłam się

No to się trochę pochwaliłam. A teraz czas na zejście z piedestału i zajęcie się bardziej przyziemnymi sprawami. Mianowicie tym, że święta coraz bliżej i można się tym zacząć wreszcie cieszyć. W tym tygodniu tak naprawdę już nic nie muszę. Tak sobie sprytnie obmyśliłam, że na wszystkie prezentacje pozgłaszałam się tak,żeby je mieć za sobą przed świętami i w czasie wolnym nie zaprzątać sobie nimi głowy. Na pierwszym zjeździe po nowym roku mam co prawda kartkówkę ze słownictwa, ale uczenie się słówek to dla mnie przyjemność. Naprawdę to lubię,poza tym idzie mi to bardzo szybko, więc jak przez tydzień się pouczę dziennie pół godzinki to zaliczę bez problemu. Poza tym w sobotę doznałam olśnienia i chyba wiem o czym będę pisać pracę magisterską. Ale jeszcze nie mówię, żeby nie zapeszyć. Muszę w książkach pogrzebać, czy znajdę coś na ten temat. I tym również mam zamiar zająć się podczas wolnych dni. Ogólnie plan jest taki, że codziennie poświęcę jakąś godzinkę, dwie na naukę a resztę spędzę na błogim lenistwie :) Oczywiście mam zamiar zaangażować się w przygotowaniaprzedświąteczne, ale chodzi mi bardziej o takie umysłowe nicnierobienie. Pomogę mamie w czym będę mogła – sprzątanie, gotowanie i takie tam, ale poza tym to będzie tylko mój pokoik, moje łóżeczko i książka. I ewentualnie mój pies, który pod moim biurkiem zrobił sobie budę. Cudnie będzie jednym słowem. I jeszcze tylko dwa dni do wyjazdu do domku…

poniedziałek, 15 grudnia 2008

Samochwała w kącie stała :)

Mówi się, że kobieta zmienną jest. Cóż, wygląda na to, że jestem prawdziwą kobietą, bo od wczoraj znajduję się w stanie euforycznej radości. Hihi. Nie no może przegięłam, ale ogólnie dobrze jest. A właściwie to już w sobotę mi się poprawiło. Pojechaliśmy z Frankiem zrobić świąteczne zakupy. Potem on zaczął się szykować na urodziny kumpla a ja zasiadłam do uzupełnienia mojej prezentacji. Zostały mi tylko jakieś cztery zdania wstępu i „pytania do publiczności” dotyczące tematu. Z drugim nie było problemu natomiast jeśli chodzi o wstęp zaczynałam dostawać wścieklizny! Dopadł mnie całkowity brak weny. Olałam sprawę i poszłyśmy z Elą (współlokatorka numer dwa :)) na Stary Rynek na drinka. Przesiedziałyśmy tam i przegadałyśmy ponad dwie godziny. A w niedzielę punktualnie o 8:30 rozpoczęłam prezentować…

Ocena prezentacji wygląda w ten sposób, że wykładowca przyznaje punkty od 0 do 10 za fonetykę, słownictwo, gramatykę i fluency (niby chodzi o płynność wypowiedzi, ale nie tylko o to, czy się prezentujący zacina jąka i za długo zastanawia, ale również o sposób ujęcia tematu, spójność, stopień przygotowania – ja bym to nazwała wrażenie artystyczne:)). Potem wyciąga średnią. Żeby zaliczyć trzeba dostać 6 punktów. Dostałam 9 :) 
Ale najbardziej cieszyłam się z tego, że facet rozpłynął nad moją prezentacją, stwierdził, że właśnie o takie prezentacje mu chodzi i że byłam świetnie przygotowana. Dostałam 10 punktów za fluency i słownictwo (stwierdził, że go powaliło zupełnie). Jeśli chodzi o konstrukcje gramatyczne skwitował je jednym zdaniem „That was incredible”, a potem dodał, że jak ktoś mnie kiedyś usłyszy, to od razu będzie wiedział, że jestem z IFA w Poznaniu :). Ale chociaż używałam licznych zaawansowanych struktur gramatycznych, popełniłam kilka błędów, których nie powinnam była popełnić i dlatego dostałam 9. Za fonetykę dostałam 8 punktów, czyli jak dla mnie – świetnie. Z fonetyką zawsze miałam problem, po prostu nie mam tego daru… Kiedyś nawet oblałam egzamin przez wymowę. Ale ćwiczyłam, ćwiczyłam, ćwiczyłam. Aż sobie gardło zdarłam od takiego gadania po kilka godzin dziennie po angielsku. I chyba rezultaty są, bo oto nareszcie usłyszałam, że brzmię po amerykańsku!!! To mnie ucieszyło najbardziej! Wykładowca stwierdził, że mój angielski jest bardzo dobry, akcent jest w porządku, doradził tylko żebym się skupiła na nieakcentowanych sylabach – a właściwie na jeszcze wyraźniejszym nieakcentowaniu ich :)Podsumowując stwierdził, że prezentacja była na bardzo wysokim poziomie i gdyby nie te drobne błędy gramatyczne dostałabym 10 pkt. Ale ja się cieszę, że ich nie dostałam, bo w lutym jeszcze jedna prezentacja mnie czeka i bałabym się, że nie sprostam wymaganiom jakie stawiałoby się osobie z najwyższą liczbą punktów. Poza tym uważam, że jest u nas w grupie osoba, która jest ode mnie lepsza a również dostała 9 pkt więc, to nie byłoby do końca fair. W każdym razie cały wczorajszy dzień byłam cała w skowronkach. Ocena oceną, ale najbardziej cieszę się, ze zostałam doceniona. Włożyłam w tę prezentację mnóstwo pracy, spędziłam całe godziny ćwicząc fonetykę i opłaciło się. Amen. :)

piątek, 12 grudnia 2008

Maruda

Jakaś rozbita dzisiaj jestem. Nawet nie chodzi o to, że jestem nie w humorze, ale jakoś tak smutno mi jest. Miałam dzisiaj jakieś głupie sny. Nawet nie pamiętam ich dokładnie, ale już w tych snach byłam jakaś zdołowana i to spowodowało, że się taka obudziłam. Dojechałam do pracy i robię swoje, ale myślę tylko o tym, żeby już minęło te parę godzin i żebym mogła stąd wyjść. Jeszcze zapomniałam z domu telefonu, co mi się raczej nigdy nie zdarza i się czuję jak bez ręki. Tym bardziej, że szef kontaktuje się ze mną głownie telefonicznie. Ale tak naprawdę to już bym chciała, żeby była niedziela po południu. Już będę po zajęciach i po prezentacji. A właściwie to nie, bo tak naprawdę, naprawdę, to chciałabym, żeby był już piątek w przyszłym tygodniu :) Muszę odpocząć od tego miasta.
Eh, zdecydowanie nie czuję się najlepiej pod względem emocjonalnym… Jakoś tak jest… nijako. Nic mi się nie chce i wszystko mnie drażni. Dobra idę sobie na razie, bo nic dobrego tu nie wnoszę.