*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 28 lipca 2010

Znaki.

Jakiś czas temu pisałam o moich dojazdach do pracy środkami komunikacji miejskiej (a tak przy okazji: tak się nachwaliłam, że zaraz następnego dnia autobus nie przyjechał :)). Rozpisałam się jak na Margolkę przystało, a proszę sobie wyobrazić, że to jeszcze nie koniec :) Bo mogę napisać co nie co o dojazdach samochodem :)
Ale bez obaw, nie mam zamiaru opisywać trasy kilometr po kilometrze :) Powiem tylko, że jeździ się szybko łatwo i przyjemnie. Ale nie od początku tak było :)

Egzamin na prawo jazdy zdawałam osiem lat temu w Opolu, a więc w mieście sporo mniejszym od Poznania. Dlatego o ile świetnie czuję się na dłuższych trasach i mniejsze miasta nie robią na mnie wrażenia, jazda po Poznaniu zawsze mnie trochę stresuje – to znaczy kiedy nie znam drogi, bo jak już się przejadę nią kilka razy to śmigam jak ta lala :) No i metodę mam taką – zanim gdziekolwiek w Poznaniu się wybiorę sama, najpierw jadę z Frankiem i obserwuję którędy trzeba jechać. A w drugim etapie siadam za kierownicą i jadę tą samą trasą, ale z Frankiem u boku, żeby mógł mi jeszcze co nieco podpowiedzieć – którym pasem jechać, gdzie skręcić, na co uważać. Za trzecim razem już się czuję pewnie. Dotychczas tylko raz się wybrałam w „trasę”, nie przejechawszy jej wcześniej, ale wzięłam sobie Dorotę na wszelki wypadek – tak tylko, żeby siedziała obok :)

Przeprowadziliśmy się w poniedziałek a we wtorki jeżdżę do pracy samochodem. Kilka dni wcześniej Franek pokazał mi, którędy mam jechać, a później jeszcze raz się zdarzyło, że jechaliśmy tą trasą, z tym, że i tym razem Franek siedział za kierownicą, a więc obeszło się bez drugiego etapu. Wszystko wyglądało bardzo łatwo i w ogóle się nie stresowałam.

No i nadszedł wielki dzień :) Wyszłam z domu, odpaliłam Prosiaczka i jadę… Tak jak pamiętałam, a pamiętałam na pewno dobrze! Tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Ok, wszystko się zgadza. Teraz dojeżdżam do świateł i mam skręcić w lewo a potem to już wiem, bo wyjeżdżam przy rondzie, na które dojeżdżając z poprzedniego mieszkania też wjeżdżałam, tyle że z drugiej strony. No i tak sobie beztrosko jadę, buch, kierunkowskaz w lewo, jadę za kimś i nagle stanęłam zdezorientowana prawie na środku skrzyżowania. Ktoś mi buchnął sygnalizację świetlną! No była, a nie ma! I nie wiem jak jechać dalej! W lewo to się chyba nawet nie da, bo wszyscy prosto jadą… Zgłupiałam totalnie. W takich sytuacja ratuje mnie obca rejestracja, bo wszyscy widzą, że ja nie z Poznania i wybaczają mi nieznajomość trasy :) Nikt nawet nie zatrąbił. Szybko pomyślałam co robić no i zdecydowałam: wracam – kierunkowskaz w prawo i jadę jeszcze raz. 

Myślę Se, że może pomyliłam gdzieś tam coś tam, zagapiłam się i nie zauważyłam tych świateł.  No i znowu: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Dojeżdżam do skrzyżowania a świateł jak nie było tak nie ma. No zrobili mi na złość i w nocy pozmieniali wszystko. Co mam robić? Kierunkowskaz w prawo i trzecie kółeczko. Ale pomyślałam sobie, że jak tak, to ja będę do południa tak dookoła jeździć a do pracy nie dojadę. Obmyśliłam, że ja chyba powinnam się bardziej na lewo kierować. No to jadę: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami.  Ale tym razem nie skręcam w prawo od razu, tylko jadę prosto i potem sobie skręcę. A tu zonk. Bo skrętu w prawo nie ma. Nic to, cóż mam robić? Jadę prosto. I –  hurra – nadłożyłam co prawda spory kawałek, ale przynajmniej wyjechałam gdzieś, gdzie już kiedyś byłam i wiem co dalej. Zamiast po dziesięciu to po trzydziestu minutach z okładem dotarłam do biura. I cały czas rozmyślałam co też się stało?

Uświadomił mnie Franek po południu. Otóż miałam jechać: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Ale zaraz potem skręcam w lewo a następnie w prawo. 
Kolejnym razem robię tak, jak kazał Franek. Ciepło, ale jeszcze nie gorąco. Tym razem skręciłam za szybko :) Ale obeszło się bez krążenia, a na samym nadłożeniu trasy się skończyło. Do trzech razy sztuka się mówi, no więc jadę kolejny raz: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. W lewo, ale nie w tą pierwszą, tylko w drugą, w prawo i… bingo! Są światła, jest skręt w lewo! Hura, dojechałam. Teraz już wiem – mam jechać tak jak ten znak pokazuje: objazd A2 Świecko, Wrocław. Tablica żółta, rzuca się w oczy, problemu nie będzie. I nie było przez kolejne dwa tygodnie.

Wczoraj sobie jadę, tak jak zwykle: tu prosto, lekko na ukos i  z podporządkowanej wyjeżdżam na główną, ruchliwą z tramwajami. Przy żółtym znaku w lewo… Zaraz! Gdzie żółty znak?! Znowu buchnęli! Cholipa, dojechałam już do tego skrzyżowania, co to na nim światła mi zabrali a znaku nie było! Nosz kurka wodna – znowu kółko i tu prosto… resztę znacie :) 
Tym razem znak naprawdę mi buchnęli, bo objazd się skończył i stoi tam tylko zielony znak, którego nie zauważyłam :)  Ale od piątku będę już zauważać. No chyba niemożliwością jest, żebym znowu pojechała inaczej, wszystkie warianty wyczerpałam :)

Jeśli chodzi o sieć tramwajową i autobusową, mam je w małym paluszku, ale kurczę te wszystkie ronda, skrzyżowania i dwupasmówki poznańskie to mi się mieszają, wszystkie wyglądają tak samo :) Na domiar złego jak wiecie, jestem „daltonistką” jeśli chodzi o odróżnianie prawej strony od lewej… Cóż, grunt, że tak czy inaczej, zawsze gdzieś wyjadę :)