*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 29 kwietnia 2015

Różnie się w życiu plecie...

Podczas chrztu skupiona byłam na mszy. Na tyle, na ile było to możliwe, bo niestety odkąd chodzimy z Wikusiem do kościoła, moje skupienie już nie jest maksymalne, mimo, że to Franek trzyma pieczę nad wózkiem, ja cały czas zerkam w tamtą stronę, ale ksiądz (ten sam, który chrzcił zresztą) przy ostatniej spowiedzi powiedział, że na pewno jest mi to wybaczone :)) W każdym razie, skupiona byłam na mszy oraz na zachowaniu Wikinga, więc na inne refleksje już mi nie pozostało za wiele czasu. Ale nieco później przypomniałam sobie, co się działo równo rok temu...

Otóż w ostatnią kwietniową niedzielę roku 2014, czyli  27 kwietnia byliśmy w Poznaniu i prawie o tej samej godzinie uczestniczyliśmy we mszy, na której chrzczona była kuzynka Wikinga - ta, która urodziła się 7 stycznia 2014, siostra frankowej chrześnicy. 
Pamiętam dokładnie tamten dzień i tamtą mszę, bo dopadł mnie wtedy jakiś dziwaczny nastrój. Złapałam coś w rodzaju doła, kiedy patrzyłam na brata oraz kuzyna Franka, którzy mają już pełną rodzinę z dwójką dzieci (nie wiedzieć czemu, zawsze model 2+2+pies wydawał mi się najbardziej idealny; chociaż to pewnie dlatego, ze sama się w takiej rodzinie wychowałam), własne mieszkania oraz mniejsze i większe problemy (z pracą wcale nie było u nich całkiem kolorowo) i myślałam sobie, że chyba nigdy w życiu do takiego momentu nie dobrniemy. Nie pocieszało mnie nawet to, że jeszcze mamy czas (bratowa Franka jest starsza ode mnie o 11 lat, żona kuzyna o 10).
Uczestniczyłam w tej mszy aktywnie, ale myśli moje krążyły wciąż wokół tematu pracy, mieszkania i życia w ogóle. Franek zatrudniony na umowę zlecenie - z perspektywą zatrudnienia w Nie-Zielonej firmie, ale gwarancji nie było. Stresowaliśmy się kolejnymi testami i rozmowami, na które miał się stawiać. U mnie w firmie cały czas niepewność, każdy kolejny dzień mógł być tym, gdy się okaże, co z nami będzie. Z jednej strony chciałam wiedzieć, z drugiej myślałam sobie, że im dłużej to trwa, tym dłużej mam gwarancję zatrudnienia... Te kwestie powodowały, że nie mogliśmy myśleć o własnym kącie, który w pewnym sensie był dla mnie gwarancją jakiejś stałości. Z dala od rodziny, znajomych, trochę samotni, byliśmy skazani tylko na siebie. Piszę w czasie przeszłym, bo odnoszę się do tego, o czym myślałam wtedy, ale to wszystko przecież jest jak najbardziej aktualne dziś. Nie mamy mieszkania, nie wiemy, co z nami będzie, gdzie ostatecznie wylądujemy, bo choć teraz mieszkamy w Podwarszawie, to nie wiadomo przecież co będzie za pół roku. Szans na stabilizację i własny kąt nadal nie mamy żadnych. Tylko jedno się zmieniło (poza tym, że teraz nie boję się już o to że stracę pracę, a o to, że jej nie znajdę)... No właśnie...

To była jedna z naprawdę nielicznych chwil (z pewnością mogłabym je policzyć na palcach jednej ręki i może nawet wszystkich bym nie wykorzystała :)), kiedy przeszło mi przez myśl sobie tak na serio, że w zasadzie tego dziecka to nam trochę brakuje i że gdyby nie nasza sytuacja, to pewnie już byśmy je mieli... Myślałam o tym, że w tych okolicznościach nigdy nie będziemy się mogli na nie zdecydować i że wobec tego pewnie nigdy nie będziemy mieć tej wymarzonej rodziny, nie mówiąc już o tym, że przecież wcale nie wiemy, czy w ogóle możemy mieć dzieci. Naprawdę nie wiem, co mnie naszło, żeby tak nagle o tym myśleć, ale pamiętam wyraźnie ten smutek i żal do życia, że tak się toczy, że nie mam wpływu na tyle rzeczy, że nie możemy realizować swoich pragnień i potrzeb, bo hamuje nas niepokój o jutro.

Nigdy się nie dowiem, czy już wtedy byłam w ciąży, czy dopiero kilka dni później pojawiło się we mnie to nowe życie. Faktem jednak dla mnie jest to, że wymodliłam sobie to, co jest dzisiaj. Bo modliłam się po prostu o to, żeby jakoś się to poukładało. "Jakoś", bo sama nie wiem, co byłoby dla mnie najlepsze. Pisałam już o tym, więc wiecie, że mimo, iż Franek już wcześniej mówił o powiększeniu rodziny, ja cały czas byłam na etapie "chciałabym, a boję się" i nie potrafiłam podjąć żadnej decyzji w tej kwestii. Wydaje mi się, że czasami były wręcz momenty, gdy podświadomie uciekałam od tego (tuż po tym, kiedy zgodziłam się z Frankiem, że może warto po prostu wyłączyć myślenie, mój cykl totalnie zwariował).
Z perspektywy tego wszystkiego, co się wydarzyło w ciągu minionego roku, trudno mi nie dostrzec, że moje modlitwy zostały jednak wysłuchane, bo mimo wszystko "jakoś" się to poukładało. Nie mam pracy, to fakt. I wiecie doskonale, jak bardzo to przeżyłam (i przeżywam w dalszym ciągu, choć wiedząc, że niczemu dobremu teraz to nie służy, odsunęłam myśli na ten temat na dalszy plan). Jednak jestem przekonana, że Wiking pojawił się w najlepszym momencie. Nie czułam się na to gotowa, ale miesiąc, dwa później i dziś bylibyśmy z dzieckiem, za to bez środków do życia, bo nie przysługiwałby mi zasiłek... Z kolei gdyby to było jeszcze później, to Wikinga nie byłoby dzisiaj w ogóle i nie wiadomo, przez ile miesięcy a pewnie nawet lat, by się nie pojawił... Tak bardzo się cieszę, że jednak jest z nami, że już go mamy, niezależnie od tego, co się wydarzy w bliższej lub dalszej przyszłości.

Dlatego cieszę się, że rok temu pozwoliłam sobie na tę chwilę słabości. Poza tym tak sobie myślę, że przecież wtedy wydawało mi się, że dziecko to ostatnia rzecz, która może i powinna się nam "przytrafić". Dzisiaj własne mieszkanie, poczucie stabilizacji i przynależności do miejsca, dobra praca... - to są rzeczy, które wydają mi się nieosiągalne. Może więc i tu powinnam po prostu poczekać i zobaczyć, co się wydarzy, bo okazuje się, że w życiu naprawdę różnie może być. Poczyniłam zresztą ku temu jakieś kroki, bo przestałam wreszcie myśleć tak dużo o tym co będzie. Nie zmieniło to niczego a już na pewno nie zmniejszyło mojego niepokoju, ale przynajmniej w teraźniejszości żyje mi się spokojniej...

Wiem, że wiele z Was ta notka zaboli - z różnych, dobrze Wam znanych przyczyn. Mam jednak nadzieję, że to tytułowe "różnie" co się w życiu plecie, okaże się dla nas wszystkich bardzo pomyślne i że doświadczymy tego nie raz.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Dziecko Boże

Nasz Wiking ma już pierwszą uroczystość na swoją cześć za sobą. Co prawda większą część imprezy przespał, ale w najważniejszego momentu nie :) Ale od początku...
Chrzest planowaliśmy zrobić trochę wcześniej, ale święta wielkanocne pokrzyżowały nam plany i okazało się, że najlepszym terminem będzie dopiero ostatnia niedziela kwietnia. Przystaliśmy na niego i już od ponad miesiąca mogliśmy się do tego dnia przygotowywać. Kupiliśmy Wikusiowi ubranko - a nawet dwa :P, bo się nie mogliśmy zdecydować, zrobiliśmy listę gości i zarezerwowaliśmy miejsce w restauracji. No i oczywiście poszliśmy do spowiedzi i zebraliśmy potrzebne dokumenty i zaświadczenia. 
Początkowo przeszło nam przez myśl, żeby zorganizować chrzciny w domu, ale zrezygnowaliśmy z tego pomysłu - a ściślej moja mama i teść dość skutecznie nam ten pomysł wybili z głowy. Teraz się bardzo z tego cieszę, bo okazało się, że w sobotę Franek pracował w takich godzinach, jak jeszcze nigdy 9-19! Nie mam pojęcia, jak byśmy przygotowali przyjęcie, gdybym została z tym sama. To znaczy z Wikusiem, ale to akurat chyba tylko utrudniałoby sprawę :) W każdym razie zarezerwowaliśmy miejsce dla dwunastu osób w karczmie ze swojskim jedzeniem. Na uroczystość zaprosiliśmy najbliższą rodzinę i Dorotę oczywiście :) Pierwszy gość - moja siostra, która została chrzestną Wikinga - przyjechała już w piątek. W sobotę przyjechali moi rodzice oraz brat Franka z rodziną, a w niedzielę pozostali.

Do kościoła Wikuś chodzi z nami regularnie - pierwszy raz na niedzielną mszę poszedł kiedy jeszcze nie miał trzech tygodni nawet :) W zasadzie zawsze drzemał - od czasu do czasu przebudzając się tylko i potem z powrotem zapadał w sen. Dopiero tydzień temu rozpłakał się na mszy tak bardzo, że Franek musiał z nim wyjść i już nie wrócił. W ogóle od tej niedzieli Wikuś miał nieco gorsze dni i trochę się obawialiśmy, jak to będzie - w piątek na mszy przed spotkaniem dotyczącym chrztu obudził się i rozpłakał w czasie ogłoszeń (na co ksiądz powiedział, że musi się spieszyć, bo dziecko popędza ;P). Bałam się trochę, jak to będzie wobec tej zmiany przyzwyczajeń, zwłaszcza, że chrzest był po mszy odprawianej o godzinie 13 tej a to nie jest czas drzemki Wikinga... I rzeczywiście, kiedy wyszliśmy z domu, Dzieciak ani myślał zasnąć. Leżał przez jakiś czas spokojnie w wózku, po czym zaczął kwilić i stękać. Wiedzieliśmy, że dopiero się rozkręca, więc aby temu zapobiec, wyjęliśmy go z wózka. I tym sposobem Wikuś calutką mszę spędził na naszych rękach, obserwując z zainteresowaniem wszystko dookoła. Najzabawniejsze było, kiedy przyglądał się ludziom przyjmującym komunię świętą - wyglądało tak, jakby liczył i sprawdzał, czy nikt się nie wyłamał :P Generalnie zachowywał się naprawdę bardzo fajnie, wszyscy go pochwalili :) Gdyby nie to, że na ogłoszeniach zaczęła przemawiać jeszcze jakaś wolontariuszka, to ani razu by się nie rozpłakał - ale to już widocznie było dla niego i dla drugiego chłopca za dużo, bo głośno dali znać, że nie podoba im się drugie kazanie. Swoją drogą współczuję dziewczynie, bo mnie byłoby się trudno skupić na mowie, gdyby dwójka dzieci tuż przed ołtarzem krzyczała ;) Chociaż ku naszej uldze Wiktosia szybko udało się uspokoić, wystarczyło wstać i trochę się przespacerować. Na drugiego chłopca raczej niewiele rzeczy działało, w ogóle przez całą mszę sobie popłakiwał, co zresztą przyciągało uwagę naszego Malucha i choć moja siostra bała się, że Wiking zacznie płakać razem z innym dzieckiem, to on się tylko mu przyglądał :)
Po mszy nastąpiła uroczystość właściwa i odtąd Wikuś został zaliczony do grona Dzieci Bożych :) Bałam się, że będzie już zmęczony i zacznie marudzić, ale tylko chwilę postękał w momencie polewania jego główki wodą. Możemy być więc dumni z naszego synka - nie tylko nie przespał własnej uroczystości, ale w dodatku bardzo dobrze ją zniósł :) A jeśli znowu zdarzy się, że nam się w niedzielę na mszy rozpłacze, to musimy sprawdzić, czy przypadkiem nie wystarczy wyjąć go z wózka, żeby sobie mógł obserwować otoczenie, może wcale nie trzeba będzie wychodzić z kościoła :)
Po mszy poszliśmy wszyscy do restauracji. Nakarmiłam Wikinga i ululany przez mojego tatę i wujka zasnął, choć wcześniej jeszcze sobie popłakał ile sił w płucach... Niestety tak już ma, że czasami ma problem z zaśnięciem (szczególnie gdy jest dość długo i intensywnie aktywny) i wtedy mocno płacze. W każdym razie obudził się dopiero po trzech godzinach, dzięki czemu mogliśmy porozmawiać spokojnie ze wszystkimi gośćmi :)

I tym oto sposobem Wikuś stał się członkiem naszego kościoła, mam nadzieję, że wczoraj został obdarzony szczególną łaską i dzięki temu będzie miał same dobre dni :D

A oto i nasz Wikuś:


Prawda, jaki podobny do mamusi? :P Nawet się  ubraliśmy pod kolor ;)


czwartek, 23 kwietnia 2015

Siódemka, czyli niecodzienne podsumowanie.

Ależ ten czas leci! Minął kolejny rok od "spisu powszechnego" :P, który tu na blogu urządziłam z okazji szóstej rocznicy istnienia bloga Kredki Margaretki. A wydaje mi się, że to było tak niedawno, kiedy to Wasze liczne komentarze dodały mi skrzydeł i utwierdziły w przekonaniu, że chcę pisać i możliwe, że jednak nie tylko dla siebie ;)
A tymczasem dziś mija dokładnie siedem lat od tego dnia, kiedy może nie postanowiłam, że zacznę pisać, bo to się stało chyba kilka a może kilkanaście dni wcześniej, ale od dnia, gdy po prostu kliknęłam po raz pierwszy "publikuj" :) Nieudolne były te moje pierwsze notki (choć wcale nie uważam, żeby teraźniejsze były szczególnie wysokich lotów), ale miło mi się do nich wraca. A z biegiem czasu dochodziłam do wprawy i czasami, kiedy czytam coś archiwalnego, to sama się sobie dziwię, że wyszło mi coś takiego :D

Ech, mam wrażenie, jakby to było wczoraj, a z drugiej strony wydaje mi się, że minęły lata świetlne i jestem już zupełnie inną osobą - ot, taki paradoks. Jestem nawet kimś innym niż właśnie rok temu. Nie do wiary, jak wiele się zmieniło - rok temu miałam pracę, za to nie wiedziałam, że jestem w ciąży (a może nawet jeszcze nie byłam). Dzisiaj jestem bez pracy, za to mam synka i to jest mój nowy etat, do końca życia... Nigdy nie przewidziałabym takiego rozwoju wypadków.

Wiecie, kiedy tak rozmyślałam sobie o tej mojej rocznicy blogowej i siłą rzeczy o jakimś podsumowaniu, zorientowałam się, że ze względu na to, że Tasiemiec pokrzyżował mi plany, nie podsumowałam sobie tego roku 2014. W związku z tym czuję pewien niedosyt. Stwierdziłam więc, że może dzisiejsza okazja będzie dobra, aby takiego króciutkiego podsumowania jednak dokonać, jakkolwiek dziwaczne by się to nie wydawało :) W końcu trochę się zazębia ten rok kalendarzowy z blogowym :)
Oj tam, niejedno już moje dziwactwo przeżyłyście, to i z tym się pogodzicie ;)
 
A dziwny był ten rok i trudno mi go jednoznacznie ocenić. Bo ogólnie rzecz biorąc, wcale nie był pomyślny. Kosztował nas bardzo wiele nerwów. Nie wiem, czy to nie był najbardziej stresujący rok w całym moim życiu, bo w zasadzie ciągle się czymś stresowałam - najpierw brakiem pracy Franka, później tym, czy zostanie zatrudniony, poza tym cały czas wisiało nade mną widmo likwidacji mojej firmy, które się przecież ziściło - więc potem stresowałam się bezrobociem, a do tego jeszcze cukrzycą ciążową, a co za tym idzie, przebiegiem ciąży. Oj tak, rok 2014 upłynął mi pod znakiem stresu! 
Ponadto, wydarzyło się kilka przykrych dla mnie rzeczy, chociaż utraty pracy chyba nic nie przebije. Mogłabym spisać ten rok na straty, gdyby nie dwa wydarzenia, na tyle ważne i dobre, że go ratują... W dodatku jeszcze wydarzyły się niemal w tym samym czasie. Jest to fakt, że Franek dostał pracę, na której bardzo mu zależało i którą bardzo lubi oraz oczywiście moja ciąża, która wraz z początkiem bieżącego roku się skończyła.
Myślę, że blogowo dało się to wszystko odczuć, bo przecież ten kolorowy świat towarzyszył mi cały czas i pisałam w nim na bieżąco. Cieszę się, że chyba przełamałam kryzys, który kiedyś się pojawił i chociaż chciałam pisać, to jakoś mi nie szło. Mniej więcej od marca 2014 wreszcie pisałam naprawdę regularnie :) Chociaż nie udało mi się, nie zdążyłam, napisać o jeszcze kilku istotnych dla mnie sprawach, chociaż szkice nadal gdzieś są i może jeszcze ujrzą światło dzienne ;)
A jak będzie wyglądał ten kolejny rok? Blogowo? Myślę, że tendencję już widać - jest dokładnie tak, jak się spodziewałam, czyli niestety nie mam na pisanie tyle czasu, ile bym chciała. Często muszę podejmować szybką decyzję, czy w chwili, kiedy Wiking śpi, napiszę notkę, odpowiem na komentarze, odwiedzę Wasze blogi, odpiszę na maila, czy może w ogóle nie włączę komputera i zajmę się czymś innym. Jedna notka zwykle pisana jest na raty - bywa, że przez kilka dni ;) Jakoś musiałam przywyknąć do nowej rzeczywistości i zaadaptować do niej bloga, ale chyba ważne, że jednak piszę, nie zniknęłam :) I piszę wcale nie tak mało przecież mimo wszystko, bo póki co wychodzi osiem notek na miesiąc.
Mam niestety problem z regularnym komentowaniem Waszych notek :( Przepraszam za to, ale nie wiem, kiedy będzie mogło się to zmienić. Mogę jedynie zapewnić, że regularnie zaglądam na większość blogów, które mam w linkach (albo nawet nie mam :)). Głównie dotyczy to osób, które znam najdłużej, które są mi w jakiś sposób bliskie, których życie cały czas mnie interesuje, a także tych, które odzywają się u mnie - nawet nieregularnie. Ale ostatnio pomyślałam sobie, że wzorem paru innych osób i ja muszę zweryfikować listę blogów do odwiedzania. Bez sensu jest utrzymywać pozory znajomości w imię jakiejś dziwnie pojmowanej (z mojej strony :)) lojalności. Bo kiedyś ktoś u mnie coś skomentował, nawet przypadkiem, a ja już czuję, że wobec tego i ja powinnam odwiedzać tego bloga, mimo, że autorka w zasadzie nic o mnie nie wie. Albo inaczej - autorka o mnie zapomniała i stałam się dla niej tylko kolejną osobą nabijającą statystyki. Do mnie nie zagląda od miesięcy i nie odpowiada na moje komentarze. Kiedy człowiekowi zaczyna brakować czasu, weryfikacja dokonuje się samoistnie, bo właśnie wtedy zauważam, bez których blogów nie mogę się obejść, na których z Was mi zależy (wierzcie mi, że zależy, nawet gdy wydaje Wam się, że o Was zapomniałam, bo nie komentuję) i których pisaninka bardzo mnie interesuje :)
A nieblogowo? Jaki będzie ten rok? (haha, naprawdę dziwne pytanie zważywszy na fakt, ze minął już pierwszy jego kwartał :P) Nie mam pojęcia! Na pewno upłynie pod znakiem opieki nad Wikingiem. Na razie na tym się skupiam i wiem, że będzie ciężko, bo już przecież jest. Ale mam nadzieję, ze tych dobrych chwil będzie jednak coraz więcej, że jakoś się nam to wszystko poukłada i nawet jakaś praca dla mnie się wreszcie znajdzie...

Fajnie tu być. Aż wierzyć mi się nie chce, że to już tyle lat i zastanawiam się często, ile to jeszcze potrwa? :) Bo przecież chyba nie będę pisać w nieskończoność. Dziękuję, że nadal tu jesteście. W szczególności dziękuję Smoczycy, Izie, Młodej Kobiecie, Ken G., Niedyskretnej, Flo., Meg, Antylce, Roksannie, Poli, Polly, Wici, M., Nikki, Jutrzence i Zgadze - (kolejność przypadkowa i mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam, jeśli tak, to bardzo, bardzo przepraszam) - bo Was znam najdłużej, o ile mnie pamięć nie myli, to będzie jakieś 7-6 lat :) Ale dziękuję także każdej osobie, która do grona moich czytelników dołączyła później, nawet jeśli to było niedawno. Cieszy mnie to, bo po to między innymi mój blog jest otwarty - abym mogła zawierać wciąż nowe znajomości, choć to wygląda już zupełnie inaczej niż jeszcze pięć lat temu.
Cieszę się, że jest takie miejsce, w którym cały czas mogę pisać o tym, co mnie cieszy, co martwi, czym żyję. I że jesteście jego częścią.

Ha! Udało się tę notkę napisać już za trzecim podejściem dzisiaj! Wikuś jest dla mnie bardzo łaskawy. Chyba rozumie powagę sytuacji :D


sobota, 18 kwietnia 2015

Spotkanie (nie po latach)

We wtorek po południu przygotowałam kilka porcji mleka dla Wikinga, pomalowałam paznokcie na czerwono i wyszłam z domu. Po raz pierwszy w celach towarzyskich zupełnie sama, bez wózka i bez Wikinga w wózku. Aż mi trochę dziwnie było przez chwilę. Trudno było mi pozbyć się odruchu rozglądania się za windą na peronie metra. Ale na szczęście dość szybko pozbyłam się wyrzutów sumienia, że zostawiłam Franka z dzieckiem. Poszło mi tak dobrze, że w okolicach dziewiątej zadzwoniłam, że będę trochę później, tak około jedenastej.

Pojechałam do jednej restauracji na Ursynowie, gdzie dość szybko udało nam się zorganizować spotkanie pracowników z mojej poprzedniej firmy. Początkowo miało to być w poniedziałek, ale wtedy nie mogłabym pojechać, bo nie mogłabym zostawić Wikusia Frankowi, skoro ten wstawałby do pracy o 3 nad ranem. Ale środę miał wolną, więc się wszyscy do mnie dostosowali (a dokładniej po prostu nie mieli nic przeciwko zmianie dnia:)) i umówiliśmy się na wtorek..
Kiedy przyszłam, Dyrektor Finansowy (bo tak go tu zawsze nazywałam) już czekał - czyli było od początku tak, jak zawsze :) Bo zawsze oboje przychodziliśmy przed czasem - on zazwyczaj był pierwszy, a ja przychodziłam zaraz po nim :) Potem odrobinę spóźniona przyjechała Pani Prezes i jeszcze dwie osoby. Ależ było cudnie spotkać się z tymi ludźmi! Pracowało nam się razem wspaniale a i na gruncie prywatnym bardzo dobrze się dogadujemy, mimo, że każdy z nas jest zupełnie inny - jesteśmy z różnych roczników (różnica między najstarszą i najmłodszą osobą to 19 lat), mamy różne doświadczenia zawodowe, inne sytuacje rodzinne, nawet pochodzimy z różnych miejsc, ale naprawdę szczerze się lubimy. Nasze relacje nie są może jakieś bardzo zażyłe, ale jednak bardzo życzliwe i serdeczne i to jest chyba właśnie klucz do sukcesu.

To było nasze pierwsze spotkanie po imprezie pożegnalnej 3 października, więc każdy z nas miał swoje pięć minut, żeby opowiedzieć o tym, co porabiał w ciągu tego półrocza. Było więc o podróży dookoła świata, o księgowej z zaćmą, o przebiegniętych maratonach, planowanym ślubie, kursie coachingu, podróży poślubnej, współpracy z jednym ze słynnych restauratorów, zdobywaniu kontaktów i pobitym rekordzie w nowej pracy. Jeśli chodzi o sprawy zawodowe, wszyscy sobie poradzili i już od kilku miesięcy pracują. Sama nie wiem, czy bardziej mnie to podnosi na duchu (bo może i ja znajdę pracę dość szybko), czy wręcz przeciwnie - dołuje, że wszyscy gdzieś pracują, a ja nie :(
Ze swojej strony oczywiście opowiadałam o Wikingu i mojej codzienności z nim (na przykład o tym, że skończyłam wreszcie sweter na szydełku, którego nie mogłam dokończyć przez parę lat :P - to tak w ramach "sukcesów" :P), o którego wszyscy mnie pytali. Bo oczywiście, że się urodził wiedzieli. Jako ciekawostkę powiem Wam, że Dyrektor Finansowy to się o narodzinach Wikinga dowiedział chyba nawet przed moimi rodzicami, bo akurat tak się wstrzelił, że dzwonił do mnie 7 stycznia, żeby zapytać co słychać i czy już urodziłam. Kiedy zobaczyłam, że mam od niego nieodebrane połączenie, byłam tak ciekawa, w jakiej sprawie dzwonił, że oddzwoniłam, leżąc jeszcze na łóżku porodowym :D
Posiedzieliśmy tak do 22 i zaczęliśmy się zbierać, umawiając się wstępnie na kolejny taki spęd. Pani Prezes chciałaby zrobić u siebie ognisko... No, zobaczymy. Na pewno wszyscy są chętni na takie spotkanie, ale wiadomo, jak to trudno się zawsze zmobilizować, żeby coś zorganizować. Chociaż teraz udało nam się to dość sprawnie :) To był bardzo pozytywny wieczór. Potrzebowałam takiego wyjścia.
I Franek też sobie poradził. Oczywiście nie wątpiłam w to. Ale rzecz w tym, że na początku Franek bardzo intensywnie zajmował się Wikusiem (o czym tutaj pisałam), miałam wrażenie, że radzi sobie dużo lepiej ode mnie. Poświęcał mu bardzo dużo czasu i uwagi. To się niestety trochę zmieniło w momencie, kiedy Franek wrócił do pracy (co było i jest dla mnie zrozumiałe - wstaje bardzo wcześnie, jest zmęczony itp.), a już najbardziej, kiedy się rozchorował i byłam zmuszona opiekować się Wikingiem sama, co pokazało, że jednak świetnie mi to idzie. Od tamtej pory Franek jakby się trochę wycofał. Nadal zajmuje się wszelkimi domowymi sprawami, ale jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem, to jakby przestał wierzyć we własne siły i raczej zostawia to mnie (chodzi oczywiście o sytuacje, kiedy oboje mamy  "wolne ręce", bo bez problemu przejmuje małego, gdy ja robię coś innego). Dlatego myślę, że to też był dobry pretekst do tego, żeby Franek miał okazję przypomnieć sobie, że też sobie świetnie radzi. Ogólnie, kiedy wróciłam (a nie było mnie siedem godzin, w dodatku późnym popołudniem, kiedy Wiking zwykle najbardziej marudzi, bo jest już zmęczony), to stwierdził, że wcale nie było źle. Po prostu nie miał zbyt wiele czasu dla siebie - ale cóż - skąd ja to znam? :) 
Jedyny minus, to fakt, że następnego dnia byłam lekko skacowana. Oczywiście nie piłam alkoholu, ale zauważyłam, że zawsze, kiedy się nie wyśpię to czuję się właśnie tak, jak po zakrapianej imprezie. Teraz chodzę spać bardzo wcześnie, głównie dlatego, że rano Wiking dość wcześnie zarządza pobudkę. Tamtego dnia oczywiście nie było inaczej - już w okolicach piątej zaczął nas powoli budzić, a zasnęłam dopiero przed pierwszą - niby się położyłam o północy, ale byłam zbyt podekscytowana emocjami, które wywołało spotkanie, żeby od razu zasnąć.

wtorek, 14 kwietnia 2015

Po drugie: Nigdy nie mów nigdy, bo tylko krowa nie zmienia poglądów.

Uwaga, dzisiaj będzie wyznanie! Poprzedzone jednak długą refleksją, która mi się w związku z nim nasunęła...
Konsekwencja jest dla mnie w życiu bardzo ważna. Ja sama jestem bardzo konsekwentna, zarówno jeśli chodzi o wszelkie zobowiązania, których się podejmuję, jak i o to co mówię i myślę. Moje czyny są poparciem dla tego, co mówię, moje słowa odzwierciedleniem moich myśli. Kiedy coś powiem lub kiedy coś postanowię, trzymam się tego. Jestem też konsekwentna w swoich poglądach i zasadach, których się trzymam. U innych również bardzo sobie cenię tę cechę i denerwuje mnie brak konsekwencji w tym co robią lub mówią. Denerwuje, ale często muszę z tym żyć i czasami wręcz akceptować, bo w przeciwnym razie raczej nie wyszłabym za mąż za Franka, który wzorem jeśli chodzi o bycie konsekwentnym (zwłaszcza w czynach, bo niestety słomiany zapał często miewa) nie jest.

Jednak konsekwencja, konsekwencją, ale również tutaj należy zachować umiar, żeby się nie zafiksować na czymś tylko dlatego, że będziemy się obawiać tego, że ktoś zarzuci nam niekonsekwencję :) Poza tym człowiek przecież się zmienia, jest kształtowany przez kolejne zdobyte doświadczenia, sytuacje, z którymi się mierzy, emocje, które przeżywa. To wszystko sprawia, że spojrzenie na daną sprawę, czy nawet poglądy mogą ulegać zmianie. A nawet powiem więcej - uważam, że czasami powinny, bo wydaje mi się, że w pewnych przypadkach trzymanie się kurczowo jednej myśli, czy poglądu, bez względu na wszystko to już ani konsekwencja, ani konserwatyzm a po prostu skostniałość.
Człowiek musi ewoluować i czasami ta ewolucja polega na modyfikacji poglądów. Celowo mówię o ewolucji, a nie rewolucji, bo pewnie rzadko się zdarza, żeby ktoś zmienił zdanie radykalnie (choć pewnie bywa i tak, wszystko zależy od sprawy). Poza tym, przypuszczam, że rzeczy najbardziej podstawowe, takie, które są filarami, na których dany człowiek opiera swoje życie się aż tak bardzo nie zmieniają.

Mnie samej zdarzyło się już kilka razy zmienić zdanie na jakiś dość istotny temat. Trudno mi powiedzieć z czego to wynikało - pewnie po części z jakiejś mądrości życiowej, którą z czasem nabyłam (głównie chodzi mi o sprawy, na które miałam inny pogląd jako nastolatka na przykład), po części z różnych sytuacji, które mnie w życiu spotkały, a także ze względu na ludzi i ich poglądy, które czasami mnie przekonywały, a innym razem wręcz przeciwnie. Czasami nawet kiedy wracam do starych notek zauważam, że moja opinia na jakiś temat uległa trochę zmianie. Albo przypominam sobie na przykład jakieś Wasze notki, z którymi się nie do końca zgadzałam, a teraz to, co w nich pisałyście jest mi bliższe. W tym przypadku zdarzało się też tak, że czytając daną notkę nie do końca zrozumiałam, co autorka miała na myśli i dopiero po czasie docierała do mnie myśl przewodnia i stwierdzałam, że w gruncie rzeczy moja opinia jest taka sama.
Różnie bywa, ale nie wstydzę się tego, że czasami mi się odmienia. Nie mam problemu z tym, żeby się przyznać do błędu, a że inne zdanie przecież niekoniecznie jest błędem, to tym bardziej nie boję się po czasie stwierdzić, że mi się odmieniło. Wiem, że nie jestem przy tym jak chorągiewka na wietrze, więc moja konsekwencja na tym szczególnie nie cierpi :)

Przyznać muszę, że macierzyństwo stwarza pole do popisu jeśli chodzi o zmianę poglądów :) Nie jest to jakaś zmiana radykalna, ale jednak zauważyłam u siebie, że sporo jest rzeczy, o których kiedyś myślałam inaczej. Wynika to przede wszystkim z tego, że jako "nie-matka" z wielu rzeczy kompletnie nie zdawałam sobie sprawy ani nie zwracałam na nie uwagi. W innych przypadkach po prostu brakowało mi doświadczenia a także wyobraźni - lub też pewne rzeczy wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. A poza tym sama siebie też trochę zaskoczyłam, bo o niektóre zachowania i emocje, o jakiś specyficzny rodzaj wrażliwości, ogromne pokłady cierpliwości i poczucie tak silnej odpowiedzialności za drugiego człowieka nigdy bym siebie nie podejrzewała. Nie chodzi o to, że teraz pozjadałam wszystkie rozumy albo doświadczyłam prawdy objawionej i w ogóle jestem lepszym człowiekiem ;) Po prostu niektóre doświadczenia ostatnich trzech miesięcy trochę zweryfikowały mój sposób myślenia o pewnych sprawach, chociaż nie oznacza to, że nagle przewartościowałam wszystko w swoim życiu i zmieniłam listę priorytetów. 
W zasadzie te fundamentalne sprawy pozostały bez zmian, chodzi raczej o drobiazgi. Jak na przykład o to, że jednak ból porodowy może powodować, że chce się krzyczeć, że nie da się zbyt długo słuchać płaczu własnego dziecka, że chce się ryczeć, kiedy ono płacze z bólu (szczepienia mnie nie ruszają, ale jak laborantka w przychodni nie potrafiła się wkłuć w żyłę, żeby pobrać krew Wikingowi, który wrzeszczał i piszczał wniebogłosy, to gardło miałam ściśnięte tak, że nie mogłam go nawet pocieszyć a po powrocie do domu faktycznie wybuchnęłam płaczem z żalu za tą małą pokłutą w kilku miejscach rączką) że wygodniej jednak, kiedy dziecko śpi ze mną w łóżku, że smoczek to nie samo zło, że niemowlę potrafi być słodkie i że faktycznie jest coś uroczego w tych małych stópkach.  

Ale jest jedna istotna sprawa, co do której zmieniłam zdanie i oto poczynię teraz wyznanie na łamach tego bloga :) Pamiętacie zapewne moje wrześniowe rozczarowanie opisane tutaj, a także fragment notki grudniowej, w której pisałam, że już nie ubolewam tak bardzo nad tym, że Tasiemiec nie jest Tasiemką, choć nie cieszę się z tego szczególnie.
No więc słuchajcie, znaczy się, czytajcie - co tam dziewczynki! Jakie dziewczynki w ogóle? Wcale nie chciałam mieć żadnej córeczki! Pal licho jakieś warkoczyki i sukienki. Jednak jestem kameleonem, który może się wykazać szczytem braku konsekwencji, bo naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego, ale cieszę się, że Wiking jest chłopcem! :) Nie wyobrażam sobie w ogóle innej opcji. No, jak ja w ogóle mogłam się martwić tym, że będę miała synka? Jak ja mogłam chcieć, żeby Wikuś był dziewczynką? Przecież ten chłopczyk jest taki fajny i słodki :) I ubranka też ma fajne. Wyobraźcie sobie, że doszło nawet do tego, że kiedy patrzę na inne dzieci, szczególnie takie do pół roku, to bardziej interesują mnie chłopcy (mam wrażenie, że dotychczas mogli dla mnie nie istnieć) wydają mi się nawet ładniejsi (ale żeby nie było, że jestem zupełnie nieobiektywna - dziewczynki, które wcześniej uważałam za śliczne i mądre, nadal takie pozostały, tylko postrzeganie tych "nowych" mi się zmieniło :P; chociaż szwagierka mojej siostry urodziła dwa tygodnie po mnie naprawdę ładną córeczkę). No proszę, co to się może z człowiekiem stać!
Nawet nie jestem pewna, czy ja faktycznie nadal marzę o dziewczynce... Na chwilę obecną absolutnie nie wchodzi w grę posiadanie drugiego dziecka - to jakaś totalna abstrakcja, więc chyba moje postrzeganie kwestii chcenia lub niechcenia córeczki jest nieco przytępione :) 

Niewątpliwie jednak wykazałam się tutaj skrajną niekonsekwencją :) Cóż, jak widać, bywa i tak. Na szczęście w życiu zazwyczaj jestem daleka od tego, żeby zarzekać się, że nigdy, nic, nikomu... Albo przeciwnie - że zawsze... Wiem, że w życiu różnie bywa i wiele zależy od sytuacji, choć to już temat na inny raz. Ale dzięki tej niechęci do zarzekania się, jest mi przynajmniej łatwiej przyznać się do tego, że jednak zdanie zmieniłam. Ale mimo wszystko chyba wolę być kameleonem, niż krową :P 

sobota, 11 kwietnia 2015

Znowu o tym Wikingu :)

Czekałam jak na zbawienie na ten dzień, kiedy Wiking skończy trzy miesiące. Doczekałam się i... oczywiście nic się nie wydarzyło :) Wiking nie wstał nagle i nie powiedział "cześć mamo, idę kupić coś na obiad" :D Ale tak naprawdę, mimo, że wiele słyszałam i czytałam o tym przełomie trzeciego miesiąca, o kamieniach milowych itp, im bliżej było tego dnia, tym mniejszą wagę do niego przywiązywałam, bo przecież wiedziałam, że nic nie wydarzy się z dnia na dzień. Poza tym pamiętam o tym, że Wikuś urodził się o dwa tygodnie za wcześnie, więc może tak naprawdę te trzy miesiące stukną mu dopiero za 10 dni ;)

Ale być może jest to jakaś symboliczna, mentalna granica. Pewnie obiektywnie będę mogła ocenić to dopiero za jakiś czas. Tak naprawdę liczę tylko na jedno - że faktycznie po trzecim miesiącu skończą się u Wikusia problemy z układem pokarmowym. Nie miewa co prawda raczej kolek, ale wzdęcia i bóle brzuszka już niestety tak (chociaż - odpukać! - od dwóch tygodni nie miały miejsca). Większy problem ma z refluksem, ale tego to się pewnie tak szybko nie pozbędziemy. Zobaczymy, jak to będzie teraz wyglądało.

Ale prawdą jest, że Mały jest teraz już bardziej kontaktowy. Uśmiecha się - i robi to w określonych sytuacjach, a także reaguje na to, kiedy ktoś się uśmiecha do niego, bo wcześniej to były raczej przypadkowe uśmiechy. Najbardziej lubi, kiedy trzymamy go pod pachami i stawiamy go w pionie tak, że nóżkami opiera się na podłożu albo naszym brzuchu i może sobie spacerować - wtedy uśmiech jest gwarantowany! Co ciekawe, to jest podobno umiejętność, którą dziecko nabywa dopiero w okolicach piątego miesiąca - ostatnio w Klubie Kangura jedna mama mająca dziecko urodzone 5 stycznia była zdziwiona tym, jaki Wiking jest już sztywny w porównaniu do jej "giętkiego" synka. Bo rzeczywiście Wikuś ma bardzo silne nogi i mocno trzyma główkę. Za to zapomniał jak podnosić główkę i siebie na ramionach - miesiąc temu pisałam, że jeszcze tego nie umie i dokładnie następnego dnia, uniósł się ładnie na przedramionach. Ale ostatnio jakoś mu się odechciało i kiedy kładę go na brzuszku, to prędzej podnosi tyłek robiąc coś jakby mostek (z jednej strony opiera się na stópkach,z drugiej na buzi). 

Na szczęście moje obawy się nie sprawdziły i odkąd jesteśmy znowu w domu, Wikuś przestał być takim nieodkładalnym dzieckiem :) Albo więc to naprawdę był jakiś skok rozwojowy, albo mamy kumate dziecko i po prostu jak widział, że jest dużo chętnych do noszenia go (mój tato i mój wujek wręcz przebierali nogami i co chwilę pytali, czy mają go ponosić :)), to tego chciał, a teraz wspaniałomyślnie odpuścił rodzicom. A tutaj siedzi sobie w bujaczku, leży na macie (dzisiaj leżał tam ponad godzinę podczas gdy ja sobie oglądałam TVN Player i szydełkowałam) albo leży w łóżeczku. Oczywiście bez przesady, jego cierpliwość ma swoje granice, ale nie jest najgorzej.
Tylko trochę ostatnio zdarza mu się histeryzować kiedy wychodzimy na spacer. Nie mam pojęcia, co mu się stało ani co jest tego powodem. Odkąd pierwszy raz wyszliśmy na spacer dokładnie trzy tygodnie po urodzeniu, nie opuściliśmy ani jednego spacerowego dnia. Bez względu na pogodę spacerowaliśmy - raz krócej, raz dłużej, średnio 30 minut. Dzieciak prawie zawsze krzyczał przy ubieraniu i prawie zawsze uciszał się włożony do wózka - najpóźniej w windzie. Później spał dwie, trzy godziny. 
Potem zaczął się uspokajać dopiero w momencie wyjścia na zewnątrz, ale teraz to nie jest gwarancją i zdarza mu się, że jeszcze przez jakiś czas płacze. To bywa niestety bardzo stresujące - zwłaszcza kiedy akurat jadę na zajęcia albo z nich wracam. No i z tym spaniem też już nie ma pewności, bo zazwyczaj zasypia na tym spacerze prędzej czy później (no bo dzisiaj na przykład nie płakał), ale budzi się kiedy wracamy - najpóźniej w momencie przekroczenia progu mieszkania :) Ale to akurat pewnie dlatego, że przedpołudniową drzemkę ucina sobie dość długą i potem już mu się nie chce tak spać. 
Cóż, tego na pewno Wikuś mnie nauczył - nie należy się przyzwyczajać do żadnych jego przyzwyczajeń, bo w każdej chwili może je zmienić :)

Ogólnie mam wrażenie, że Wiking jest trochę spokojniejszy. Ale z drugiej strony myślę sobie, że może to nie on się zmienił, tylko moje postrzeganie jego i jego zachowań. Trochę się już oswoiłam z nową sytuacją życiową, poznałam swoje dziecko, nauczyłam się go trochę. To wszystko na pewno też ma znaczenie. Może właśnie na tym polega magia tego przełomu trzeciego miesiąca? ;)
Właściwie to chyba muszę skrobnąć notkę na temat tego, jak to jest być margolką-matką.  No niestety, wygląda na to, że trudno nie być monotematyczną w takich okolicznościach. To, że piszę tak dużo o naszym dziecku wynika po prostu z tego, że - spójrzmy prawdzie w oczy - moje życie ostatnio musi się kręcić głównie wokół niego. Nie ma innej opcji, bo ten Maluch sobie sam nie poradzi. Siłą rzeczy więc i tematy na blogu wiążą się ściśle z nim oraz z macierzyństwem. Liczę na to, że z biegiem czasu trochę to wszystko spowszednieje i stopniowo zaczną się tu pojawiać również inne notki - to będzie znak, że i u mnie w życiu dzieje się więcej :P Ale póki co i tak wydaje mi się, że nie jest ze mną tak najgorzej - to znaczy, jeżdżę na te spotkania, nadal tutaj piszę, nadal czytam książki, jestem w miarę na bieżąco z moimi ulubionymi serialami, mieszkanie jako tako (z pomocą Franka) ogarniam, towarzysko też całkiem nie umarłam (i na przykład we wtorek wieczorem spotykam się z ludźmi z dawnej pracy). Więc chyba nie jestem aż taką zafiksowaną matką... Mam przynajmniej taką nadzieję... :)

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Właściwie to o niczym :)

Dziś ostatni świąteczny dzień, a co za tym idzie, ostatni nasz dzień spędzony w Miasteczku. Jutro rano wyjeżdżamy. Oj, będzie mi ciężko. Idealnie byłoby, gdybyśmy tak na co dzień lub prawie na co dzień byli w takim składzie (tylko może bez opcji wspólnego mieszkania, bo to chyba przegięcie ;)), jak przez weekend, ale to akurat wizja zupełnie nierealna. Jeśli faktycznie mielibyśmy się wyprowadzać z Podwarszawia, (co wcale nie oznacza, że są takie plany, najbliższe lata jak na razie to czarna dziura, więc nie ma ani planów, ani gdybań :)) to już prędzej do Poznania. W Miasteczku raczej nie znaleźlibyśmy pracy, która by nas satysfakcjonowała a i życie w takim miejscu pewnie by nas jednak rozczarowało. Nie ma więc co się zastanawiać nad tym, co by się chciało a co by się dało, tylko spiąć pośladki i nie myśleć o syndromie przedszkolaka, który już mi siedzi na żołądku ;)

Wczoraj dla odmiany Wikuś zachowywał się idealnie. Już rano spokojnie siedział w bujaczku, kiedy ja byłam w łazience a Franek się pakował. Co prawda to jest dziecko, którego nie można posadzić w leżaczku i zignorować ;) - trzeba do niego co chwilę zagadywać, pomachać mu zabawką przed oczami albo podać smoczek, ale jednak siedział spokojnie przez blisko dwie godziny. W ciągu dnia uciął sobie dwie długie i trzy króciutkie drzemki, ale co ważniejsze, kiedy nie spał już nie trzeba było go cały czas nosić! :) Mogłam go sobie na przykład trzymać na kolanach i rozwiązywać krzyżówkę, podczas gdy on obserwował sobie ścianę, twarze dookoła i od czasu do czasu coś tam do mnie powiedział, a ja mu odpowiedziałam. Dziś było nieco gorzej, bo chyba miał rano jakiś problem i coś go bolało :( Nie mógł zasnąć i przez to marudził, ale miał też bardzo dobre momenty. 
Ale jutro nasz kochany Dzieciak (swoją drogą jeśli ktoś mówi o gromadce dzieci "dzieciaki" to nikogo to nie oburza, a "dzieciak" w liczbie pojedynczej już tak, nie kumam) kończy trzy miesiące i może wtedy będzie okazja, żeby trochę więcej napisać. Choć oczywiście nie wiem, czy dokładnie jutro - bo najpierw podróż, potem wizyta u lekarza. W środę i czwartek znowu będziemy się udzielać towarzysko, więc może trochę mi zejdzie z tą notką.
A dzisiaj napisałam sobie ot tak, trochę nawet bez sensu, ale stwierdziłam, że skoro mam okazję, to skorzystam, bo jutro różnie już może być :) Tak to już jest z Wikingiem!

sobota, 4 kwietnia 2015

Podobno świątecznie

Poszliśmy dzisiaj do kościoła z koszyczkami poświęcić pokarmy i dopiero wtedy dotarło do mnie, że są święta. Dotarło do mojej świadomości, ale niestety nie do duszy. Przyznaję, że chyba pierwszy raz tak absolutnie nie czuję świąt wielkanocnych, które zawsze kojarzyły mi się z zadumą, refleksją i modlitwą. Niestety teraz naprawdę nie mam czasu na żadną zadumę. Moje myśli są cały czas zajęte. Na szczęście niedawno przy spowiedzi trafiłam na bardzo fajnego księdza, z którym mogłam sobie porozmawiać i który nie straszył mnie Panem Bogiem, jak to niektórzy mają w zwyczaju, tylko pocieszył mnie i przedstawił Boga jako wyrozumiałego i miłosiernego. Powiedział mi, że Pan Bóg na pewno doskonale rozumie, że mam myśli zaprzątnięte czymś innym, że trudno jest mi się od jakiegoś czasu skupić na modlitwie i żebym nie bała się mu po prostu o tym powiedzieć. A On poczeka. To mnie trochę podniosło na duchu... Postaram się więc przeżyć te święta najlepiej, jak umiem, choć nieco inaczej niż zwykle. 
Wczoraj po południu przyjechał Franek. Jutro już wyjeżdża, bo w poniedziałek musi iść do pracy. Początkowo myśleliśmy, że i ja z Wikingiem z nim wrócę od razu, ale jednak jeszcze zostanę i we wtorek wujek nas odwiezie. Zostałabym jeszcze trochę dłużej, ale po pierwsze mamy we wtorek wizytę u ortopedy, a po drugie im dłużej tu będę, tym trudniej będzie mi wrócić. W poniedziałek Franek idzie do pracy na dziesięć godzin - do 16:30, więc szkoda by było, żebym świąteczny dzień spędziła sama z Wikingiem, jak jeszcze mogę z rodziną.
Trochę się już boję tego powrotu, bo Wikuś w ostatnich dniach stał się absolutnie nieodkładalny :( W tygodniu bardzo dużo spał - w zasadzie zachowywał się jak noworodek, bo tylko co chwilę jadł i zasypiał, spał kilka godzin, budził się na jedzenie i znowu zasypiał. To oczywiście było dla mnie całkiem wygodnie, ale niestety w tych krótkich chwilach aktywności nie dał się w ogóle ani na moment odłożyć, musiałam go ciągle nosić. Dzisiaj spał mało, pewnie dlatego, że dużo się dzieje. A kiedy nie śpi, to chce, żeby go nosić :( W przeciwnym wypadku po prostu płacze. I wiemy, że nic mu się innego nie dzieje, bo uspokaja się momentalnie, kiedy się go weźmie na ręce a nic innego nie pomaga, bo oczywiście próbujemy go gdzieś położyć obok nas, żeby sobie obserwował, ale on nie chce. Liczę na to, że to po prostu skok rozwojowy z trzeciego miesiąca, bardzo na to liczę, choć trochę tracę nadzieję, bo coś długo to już trwa.

A tymczasem życzę Wam wszystkiego dobrego na te święta. Radosnych, rodzinnych dni. Smacznych jajeczek i bab wielkanocnych :) I nie dajcie się zwieść pogodzie, wiosna jest! :D 

Ps. Na komentarze pod poprzednią notką odpowiem przy następnej okazji.
 

czwartek, 2 kwietnia 2015

"Samotne" macierzyństwo

Miałam ostatnio jakieś koszmarne zatrucie pokarmowe, które chyba już nawet nie było zatruciem a po prostu grypą żołądkową. Nie zdarzyło mi się chyba jeszcze nigdy nic takiego, żeby zupełnie bez powodu (tzn bez poczucia, że zjadłam coś, co mi leży na żołądku) mieć takie dolegliwości.
Zaczęło się w piątek wieczorem. Kiedy kładłam się spać, poczułam jakiś dyskomfort. Ssanie w żołądku - trochę jak na głód, ale wiedziałam, że to nie możliwe, bo dwie godziny wcześniej zjadłam solidną kolację. Pomyślałam, że się położę, to zapomnę :) Jakieś dwie godziny później, koło północy, Wiking zapłakał. Obudziłam się i stwierdziłam, że ten dyskomfort nie tylko nie zniknął, ale się nasilił. Nie mogłam zasnąć. W końcu zebrało mi się na wymioty. Miałam nadzieję, że już po wszystkim i teraz spokojnie będę mogła zasnąć, ale bardzo się myliłam, bo to był dopiero początek. Dolegliwości się nasilały, męczyły mnie nudności i wymioty. Do tego rozbolała mnie głowa i miałam dreszcze. Franek wstał do pracy i zaparzył mi miętowej herbaty. Miałam wrażenie, że mi się poprawiło, ale wtedy zaczął się prawdziwy koszmar - biegunka. Było naprawdę coraz gorzej. Cała noc nieprzespana, ból mięśni, głowy, dolegliwości żołądkowe...
Cieszyłam się tylko, że Wikuś tak ładnie śpi! Prawdę mówiąc dzięki tej nieprzespanej nocy miałam okazję zaobserwować jego nocny sen i stwierdzić, że to właściwie standard i naprawdę nie możemy narzekać na zarwane noce i gwałtowne pobudki. Mogłam sobie jeszcze przez chwilę spokojnie chorować. Ale o ósmej Wiking stwierdził, że się wyspał. Wzięłam go więc do łazienki, przebrałam a potem miałam zamiar ubrać siebie.

I tu popełniłam błąd, bo trzeba było porzucić codzienne rytuały i najpierw coś zjeść i się napić. Kiedy byłam w połowie ubierania się, poczułam się bardzo słaba. Zrobiło mi się ciemno przed oczami i miałam wrażenie, że zaraz się przewrócę. Usiadłam na toalecie (zamkniętej ;)) i czekałam aż mi przejdzie. Ale nic z tego, stwierdziłam, że koniecznie muszę coś zjeść, żeby nabrać sił. Ale jak to zrobić? Kanapki naszykowane przez Franka są w kuchni a na przewijaku mam dziecko, którego nie podniosę z obawy, że przewrócę się razem z nim. Nie miałam wyjścia, popędziłam po te kanapki (a konkretnie zdjęłam z nich wszystko i wzięłam tylko chleb z masłem) i wodę i wróciłam jeść do łazienki. Wiking był w dobrym nastroju, a że na przewijaku lubi leżeć to sobie tam przez jakiś czas dokazywał. Jedzenie rosło mi w gardle. Było mi niedobrze, żołądek mi się skręcał, mroczki przed oczami nie ustępowały. Miałam wrażenie, że mdleję. A synek, co było do przewidzenia, zaczął się niecierpliwić. Marudzenie zamieniło się w płacz, płacz w krzyk, ten we wrzask i ostatecznie mieliśmy histerię. A ja po prostu żułam tę kromkę chleba, popijając wodą i nie miałam siły się ruszyć. Skręcało mnie nie tylko z bólu, ale również przez świadomość, że mały płacze, ja jestem niby obok, ale jedyne, na co mogę się zdobyć to pogłaskanie go po nóżce.
Biłam się z myślami, ale cały czas powtarzałam sobie pierwszą zasadę pasażera samolotu - w razie awarii maskę tlenową zakładasz najpierw sobie, potem dziecku, bo co dziecku po nieprzytomnym rodzicu? No właśnie, wiedziałam, że najpierw muszę się nawodnić, odżywić i nabrać siły, bo inaczej Wikingowi nie pomogę a mogę tylko zaszkodzić. W końcu poczułam się lepiej - na tyle, że mogłam synka wziąć na ręce i przytulić. Był niestety tak rozhisteryzowany, że przez chwilę nie wchodziło w grę odłożenie go gdziekolwiek, musiałam więc ponosić go po mieszkaniu - wierzcie mi, miałam wrażenie, że robię to ostatnimi siłami. Drugą ręką przeglądałam naszą apteczkę i czytałam ulotki lekarstw, które jakiś czas temu kupiliśmy Frankowi na zatrucie. Niczego się tam nie mogłam jednak doczytać, uratowała mnie znowu nasza Naczelna Blogowa Pani Doktor Meg, do której awaryjnie zadzwoniłam w sobotni poranek i która powiedziała mi co mogę wziąć zanim jeszcze otworzyli aptekę. Jeszcze raz dziękuję :*
Wikuś się uspokoił. Ja też poczułam się lepiej kiedy się posiliłam (i co ważne, nie zwróciłam śniadania) i wypiłam kilka kubków płynów. Do końca dnia jednak nie czułam się najlepiej. Ostre objawy co prawda minęły, ale cały czas męczył mnie ból mięśni, głowy i dreszcze. Jakie to szczęście, że jechaliśmy tego dnia z wujkiem do Miasteczka! Wiking spał, a gdy przyjechałam, siostra zajęła się moim dzieckiem a mama mną - już czekała na mnie z gorącym bulionem warzywnym, kiślem z siemienia lnianego i herbatą z jagodami. Do końca dnia praktycznie nie zajmowałam się już Wikingiem (poza karmieniem) a potem tata położył mi go do łóżka i zasnęliśmy. Noc była w miarę spokojna.
Ale niedziela, wbrew temu, czego się spodziewałam, wcale nie przyniosła oczekiwanej ulgi. Spodziewałam się, że niczym po całodziennym kacu, kolejnego poranka obudzę się rześka jak skowronek. A tu nic z tego. Biegunka nadal nie ustąpiła, dreszcze, ból i ogólne poczucie osłabienia także nie. Rano wstałam, chwilę się poszwendałam po domu, mama przejęła Wikinga a ja zasnęłam. Potem wzięłam go do łóżka do karmienia i znowu zasnęliśmy oboje aż do południa.

Dopiero w poniedziałek koło południa mi przeszło. Ostatecznie przypłaciłam to kolejnym straconym kilogramem (o zgrozo, waga spadła mi poniżej 42kg, ale to było raczej spowodowane odwodnieniem, już trochę nadrobiłam, jeszcze 0,2 kg i będzie 48kg! - z Wikingiem na rękach rzecz jasna :P) Miałam niesamowite szczęście, że tak się złożyło, że akurat jechałam do Miasteczka, bo nie wyobrażam sobie jakbym funkcjonowała i zajmowała się dzieckiem w takim stanie! Zwłaszcza, że w niedzielę Franek pracował aż do 17tej. Tutaj mama pilnowała mojej diety a tata nosił Wikusia, kiedy trzeba było, a ja nie miałam na to siły.

W zasadzie piszę o tym, żeby powiedzieć, że nikt, absolutnie nikt, kto nie ma takiego problemu na co dzień, nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak może być w niektórych sytuacjach ciężko samemu z dzieckiem. I mówię to z perspektywy osoby, która teraz właśnie taką pomoc ma, a co za tym idzie, mam porównanie. Macierzyństwo zupełnie inaczej wygląda, jeśli ma się obok siebie cały czas męża i rodziców na przykład, nawet jeśli to "cały czas" oznacza tylko popołudnia, bo wszyscy pracują. Faktycznie, jeśli jest tyle osób, które mogą się zmieniać przy opiece nad dzieckiem, to macierzyństwo może być dużo słodsze, wtedy o wiele łatwiej jest dostrzegać jedynie jasne jego strony, bo po pierwsze troski rozkładają się na więcej osób, po drugie matka ma wsparcie psychiczne ze strony kilku osób. A po trzecie - i to naprawdę jest bardzo ważne, jest ten komfort, że w każdej chwili można dziecko bez wyrzutów sumienia zostawić dziadkowi na przykład i samemu zanurzyć się w wannie z pianą i jeszcze maseczkę na twarz położyć :) W domu oczywiście mogę sobie na to pozwolić od czasu do czasu, ale Franek pracuje a to oznacza, że popołudniu są w domu tylko dwie dorosłe osoby i obie te osoby mają ochotę na relaks i odpoczynek. Więc tym czasem wolnym musimy się dzielić i to jest trochę tak, że nie jestem do końca wyłączona i skupiona na sobie w takim momencie. Natomiast przy dziadkach mamy przynajmniej trzy osoby, więc i rotacyjny odpoczynek jest łatwiejszy i bardziej kompletny.

Dlatego jestem pewna, że jeśli ktoś na przykład mieszka ze swoimi rodzicami, nawet nie zdaje sobie sprawy, jak może być. Że problemem może być głupie zrobienie sobie kanapki, czy skorzystanie z toalety. I naprawdę nie chodzi tu o to, czy można zostawić na chwilę płaczące dziecko, czy nie. Chodzi o sam fakt, że trzeba się nad tym zastanawiać.
To było naprawdę straszne, kiedy zastanawiałam się, czy powinnam najpierw zjeść, czy może zająć się płaczącym dzieckiem i kiedy myślałam o tym, czy ja w ogóle dam radę go podnieść i się nie przewrócić. I co, jeśli nie dam rady. I jeszcze myśl kołacząca się z tyłu głowy - jestem taka zmęczona, nie spałam! wszystko mnie boli, chcę się po prostu położyć i nic nie robić, ale nie mogę!
 
Ale tak nam się życie ułożyło i choć może chciałabym, żeby było trochę inaczej, to nie ubolewam nad swoim losem. Bywa ciężko, bywa, że płaczę (i nie mam zamiaru odgrywać Himenki, przyznaję się do tego, że nie zawsze jestem uśmiechniętym wzorem matki polki), bywa, że mam dość (chociaż nie dziecka, jedynie sytuacji), ale po prostu jest jak jest i nie rozmyślam "co by było gdyby" A co najwyżej, co mogę zrobić, żeby poprawić swoje samopoczucie w związku z tym (czyli na przykład te spotkania, o których pisałam). Tak czy inaczej, już kiedyś o tym pisałam, ale generalnie to i tak jestem z nas dumna, że mimo wszystko potrafimy sobie sami poradzić.

A i na koniec - absolutny szacun dla kobiet, które wychowują swoje dzieci nie tylko bez dziadków, ale również bez taty!