*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 28 listopada 2008

Emocje na wodzy

Jestem z siebie dumna. Wczoraj Franek poszedł na piwo. I… nie wściekłam się :) Co prawda jak zadzwonił i mi powiedział, ze się umówił z kolegami na oglądanie meczu, trochę mi się humor pogorszył, ale to już tak chyba odruchowo. Potem przyjechał po mnie do pracy. Miałam parę rzeczy do załatwienia na mieście, połaził ze mną. Nie lubię chodzić sama, zawsze ciągam Franka ze sobą nawet jak mam byle drobiazg załatwić :) Zawsze mi raźniej. A on jest na tyle kochany, że chodzi ze mną po krawcowych, po pralniach chemicznych, po aptekach, po bibliotekach. No i po lekarzach – co najbardziej sobie cenię, bo lekarzy strasznie się boję :) No to załatwiłam wczoraj to, co miałam załatwić i poszłam w swoją stronę, a on w swoją – czytaj  z kolegami na mecz. Przyszedł potem na chwilę, żeby mi powiedzieć, że teraz idą na pizzę. Normalnie zawsze się wkurzałam albo w ogóle doła łapałam. A wczoraj nie. Nie wiem dlaczego. Chyba to też kwestia tego, że uprzedził mnie że wychodzi, wcześniej spędził ze mną trochę czasu i w ogóle jest ostatnio milutki. No i chyba też kwestia tego, że postanowiłam, że przestanę jęczeć jak się na to piwko będzie wybierał… W końcu należy mu się od czasu do czasu, no muszę to sobie przetłumaczyć. Wczoraj mi się udało. Aż się sama zdziwiłam, że tak spokojnie to przyjęłam. Mało tego, ze spokojem zajęłam się swoimi sprawami. Pouczyłam się, poczytałam książkę. Czyżbyśmy się nauczyli kolejnej rzeczy w związku? :) 

Właściwie to ja nie wiem, dlaczego nie lubię kiedy on wychodzi. Do jego kolegów nic nie mam. Czy to kwestia tego, że on wychodzi a ja sama zostaję? Czy tego, że nie lubię tego, jak zachowuje się kiedy wypije? Chyba najbardziej chodziło o to, że często umawiał się ze mną, że przyjdzie a potem nagle okazywało się, ze kogoś spotkał, ze się zagadał itd. A ja czekałam. Za tą jego niekonsekwencje zawsze go objechałam on się obrażał i potem oboje foczyliśmy przez tydzień. Ale może to już minęło i wreszcie ja będę w stanie zaakceptować jego wyjścia, a on zrozumie, że jeśli tylko uprzedzi mnie wcześniej, że chce wyjść, nie będę robiła z tego problemu…
A tymczasem zaczynam weekend. Dzisiaj mam zamiar przejść się na aerobik a potem z Franusiem jakiś film sobie obejrzymy. Powinnam mieć teraz zajęcia, ale tak się składa, ze mamy w Poznaniu szczyt ONZ od poniedziałku i miasto zwariowało. Na większości uczelni przez najbliższe dwa tygodnie nie będzie zajęć. Tym sposobem ja mam tylko zajęcia jutro, a niedziela wolna będzie. A jutro i tak seminarium mi przepada, bo mój promotor wyjechał gdzieś za granicę. Będzie leciutko i przyjemnie :) Z Franusiem jest ostatnio słodziutko i naprawdę nie wiem co mu się stało. Ale nie protestuję, bo jest cudnie. Jakby on był taki zawsze, to już bym się nigdy nie zawahała i poszła za nim na koniec świata. Ale uwaga. Zawsze jak go chwaliłam, to zaraz jakiś numer wykręcał. Więc lepiej odpukać :)

czwartek, 27 listopada 2008

O tym jak pieniądze szczęścia nie dają (?)

No to zbiedniałam o trzysta złotych. Przyszło mi kupić okulary. Już dwa miesiące temu zapisałam się do okulisty, no ale wiadomo jak to u nas bywa z lekarzami – na wizytę musiałam czekać. No i wczoraj nadszedł ten wielki dzień. Dwa miesiące czekania i pięciominutowa wizyta… Pani doktor od razu stwierdziła to, co od dawna podejrzewałam – lekki astygmatyzm i słabiej widzące prawe oko. Dostałam „przepis” na okulary i od razu udałam się do optyka, żeby mieć z głowy. W piątek odbieram moje nowe oczy. Ale dziwnie mi będzie. W życiu okularów nie nosiłam. No ale praca polegająca na ośmiogodzinnym wgapianiu się w monitor i to w lilipucim pomieszczonku tylko przy świetle elektrycznym zrobiła swoje.
Od piątku wreszcie będę mogła prowadzić samochód bez obawy, że jakieś ważne ograniczenie prędkości przegapię :) Na szczęście nie mam silnej wady, więc wystarczy jak będę nosić okulary wtedy, kiedy będziemi to szczególnie potrzebne.  Ale zapłacić i tak trzeba było. No cóż,podobno na zdrowiu się nie oszczędza :) 

A skoro o oszczędzaniu mowa… Niestety nie przychodzi mi to ostatnio łatwo. O, zanosi się na cokolwiek materialną notkę dzisiaj :) W każdym razie od czasu kiedy kupiłam samochód i tym samym pozbyłam się moich kilkuletnich oszczędności żyję, można powiedzieć, od pierwszego do pierwszego. A właściwie w moim przypadku od dziesiątego do dziesiątego :) Chociaż w październiku trochę się odkułam, bo parę nadgodzin zrobiłam, ale co z tego skoro w listopadzie kolejne wydatki. To płaszcz do czyszczenia trzeba było zanieść, podręcznik jakiś kupić, opony w aucie wymienić, za mieszkanie zapłacić… I tak topnieje wypłata. A w grudniu topnieć będzie jeszcze szybciej, z wiadomych względów :)
Ale jest światełko w tunelu. Zadzwoniła dzisiaj do mnie Pani z dziekanatu i powiedziała, że przyznano mi stypendium naukowe. Nie są to może kokosy, ale na dwa tankowania wystarczy :)
Jaki z tego wszystkiego wniosek? Nie jest łatwo utrzymywać się samemu :)Człowiek sobie kiedyś nie zdawał sprawy z tego, ile życie kosztuje. Nie mówię już nawet o takich wydatkach nadprogramowych, ale o tych podstawowych – jedzenie, mieszkanie, wszelkie opłaty. Pieniądze może i szczęścia nie dają, ale pomagają być szczęśliwym. Nigdy nie odczuwałam potrzeby bycia bogatą. I nie dążę do tego. Ale może to dlatego, że nie musiałam cierpieć z powodu braku pieniędzy. Bo przecież mam jakiś tam standard, poniżej którego nie chciałabym zejść. Ale jestem teraz sama. Nie mam rodziny na utrzymaniu, więc pod względem finansowym jestem w stanie zaspokoić wszystkie swoje potrzeby. Cieszę się, że mogę w ten sposób odciążyć rodziców, którzy przecież pomagali mi przez całe życie. Ale kiedy pomyślę, że za tą pensję, no i może jeszcze za pensję Franka, przy założeniu, że będziemy razem :), mielibyśmy utrzymać mieszkanie, dzieci?? W głowie mi się to nie mieści. A przecież start mamy całkiem niezły. A tyle jest marzeń, które długo będą musiały poczekać na spełnienie z powodu braku środków… I jeszcze jedno… Piszę to wszystko z punktu widzenia osoby, którą stać na trochę więcej niż tylko zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych… I nie będę udawać, że wiem jak ciężko jest w rodzinach, które nie mają za co kupić butów na zimę. Nie wiem.
Czy to jednak prawda, że tylko bogaci mogą mówić, że pieniądze szczęścia nie dają ?

wtorek, 25 listopada 2008

Kakałko

Wróciłam właśnie z hiszpańskiego. Zrobiłam sobie gorącą czekoladę na mleku i zasiadłam do tłumaczenia. I odsiadłam od niego :) Bo mi się tak nostalgicznie zrobiło. Czekolada przypomniała mi w smaku kakao. A kakao kojarzy mi się z moim dzieciństwem. 

Kiedy chodziłam do przedszkola u mnie w domu zawsze był ten sam rytuał. Mama przychodziła przed szóstą do nas do pokoju. Najpierw szykowała nam ubranie. Do dzisiaj pamiętam to szuranie szufladami… Potem zanosiła to ubranie do drugiego pokoju. Na jednej kupce moje, na drugiej mojej siostry. Potem budziła moją siostrę. A właściwie wynosiła ją z łóżka. Zanosiła ją do łazienki, stawiała na taborecie i przemywała jej buzię zimną wodą. Jeszcze po drodze siku było, ale aż tak dokładnie nie pamiętam :) Potem zanosiła ją do pokoju, sadzała obok kupki z ubraniem, przykrywała swoim szlafrokiem i wręczała szklankę z gorącym kakao. I koniecznie z rurką. A potem szła po mnie. I mnie też wynosiła do łazienki, myła, zanosiła na drugą kupkę, przykrywała szlafrokiem taty i dostawałam swoje kakao. Koniecznie z rurką :) Kakao było w szklance, a szklanka w takim koszyczku, żebyśmy się nie poparzyły – kiedyś były takie różne ustrojstwa wiklinowe na szklanki pamiętacie? I tak sobie piłyśmy to „kakałko” i słuchałyśmy Radia Opole.
A potem już nie było tak miło. Bo moja siostra ubierała się błyskawicznie. A ja? Dziesięć razy musiałam się zastanowić zanim włożyłam jedną nogę w nogawkę wełnianych rajtuz. A dwadzieścia razy zanim zrobiłam użytek z drugiej. A mama się denerwowała coraz bardziej, bo musiała przecież dotrzeć na czas do pracy a po drodze zaliczyć jeszcze przedszkole i żłobek. No i się robiło niefajnie, bo zaczynała na mnie krzyczeć, a ja zaczynałam ryczeć. Ale czasami jak się szybko ubrałam, to w nagrodę dostawałam mambę :) Ale rzadko niestety się to zdarzało :) Przeważnie kończyło się na tym, że wybiegałyśmy z domu. Ja i mama. A moja siostra spokojnie siedziała sobie w wózku. Czego jej strasznie zazdrościłam! Mama pchała ten wózek prawie biegnąc a ja się tego wózka trzymałam i biegłam, a mimo to, zawsze zostawałam w tyle. Wreszcie docierałyśmy do celu. I zaczynał się mój dramat…

 Chyba już wspominałam czym dla mnie było przedszkole co? :) Ale mimo tego, że chodzenie do przedszkola było dla mnie traumatycznym przeżyciem i że na trwałe pozostawiło ślad w mojej psychice w postaci syndromu przedszkolaka, chciałabym się czasami cofnąć o te dwadzieścia lat. Co prawda nie było wtedy Franka. Ale za to był Wojtek. I z nim to nawet dalej zaszłam niż kiedykolwiek z Frankiem, bo nie dość, że byłam zaręczona, to chyba ze dwa razy braliśmy ślub :) Ale to już zupełnie inna historia…

No i tak mi się przypomniało to wszystko jak sobie piłam tę czekoladę. Kubek już pusty, dość tych wspomnień. Czas się zabrać za coś pożytecznego :)

niedziela, 23 listopada 2008

I jeszcze jedno

Cholera jasna, wystarczy że mnie taki Franek parę razy poprzytula, pocałuje, uśmiechnie się do mnie a ja już taka szczęśliwa. Na mózg mi padło i tyle.

Ktoś mi faceta zaczarował...

Zwariowany weekend, pełen różnych emocji. I zbyt krótki. Wyjechałam po pracy zgodnie z planem. Ale już zgodnie z planem nie dojechałam. W połowie drogi dorwała mnie totalna śnieżyca! Nie dało się jechać szybciej niż 30/40km na godzinę. Samochód mi tańcował na drodze… A ja jeszcze na letnich oponach. Dobrze że chociaż ABSy miałam :) No ale wreszcie dotarłam. 
 
W sobotę zaliczyłam wymianę opon u mechanika, wizytę u koleżanki, zakupy z mamą, operetkę i wylewanie łez z powodu Franka… Dzisiaj wyjechałam po południu i przeżyłam szok termiczny. U mnie w miasteczku zima totalna. Biało, śniegu przynajmniej po kostki, a w Poznaniu ani śladu zimy. A poza tym przeżyłam szok emocjonalny. Przyjeżdżam zdołowana, już sobie myślę jakie mnie znowu awantury z Frankiem czekają… Wysiadam z auta a tu On, kroczy z bananem na mordce i mówi „o jaki masz ładny sweterek”, „o jak ładnie wyglądasz” „o jaka śliczna jesteś”. Już zmiękłam trochę… Wziął moje torby, przydreptał za mną do mieszkania i siedzi teraz obok i obiera mi pomarańcze. A za chwilę będzie mi świeżo wydepilowane nóżki balsamem smarować. Więc same rozumiecie, że nie mam za dużo czasu na pisanie w tym momencie ;) 
 
Ehh, pomyślicie sobie chyba teraz, że jakaś niepoważna jestem – raz tak, raz siak. Tu piszę awanturach i łzach, tu o sielance. No, jestem niepoważna. Ale co ja mogę poradzić na to, że Franek mi takie huśtawki emocjonalne funduje! Jak jest taki milutki, to przecież nie będę się na niego foczyć… ehhh. Faceci!
 
Ps. Kto go zaczarował? W każdym razie muszę tej osobie podziękować…  Za chwilę Franek idzie do siebie. I co wtedy? Czar pryśnie? Jutro się obudzę i okaże się że tego słodkiego Franusia znowu ktoś mi zabrał? On mówi że nie…

piątek, 21 listopada 2008

Stream of consciousness

Trochę mnie ostatnio  nie było. Ale to właściwie świadoma decyzja była. Nie chodziło o to, że nie miałam czasu, ani nie miałam o czym pisać. Po prostu nie chciało mi się. Bywałam u Was, chociaż nie komentowałam. Ale u mnie nie chciało mi się nic napisać. A akurat jak już się miałam za to zabrać, to coś mi akurat przerywało. I tym sposobem minął cały tydzień roboczy. 

Dziwny to był tydzień dla mnie. W dziwnym nastroju jestem ostatnio. Jakoś tak mi wszystko zobojętniało. A może świadomie wmawiam sobie, że jest mi obojętne, żeby żadnej awantury nie wywołać. Nawet nie byłam specjalnie zajęta w tym tygodniu. Przychodziłam z pracy, brałam się za jakieś tłumaczenia, za przeczytanie jakichś artykułów pod prezentację i tak mijał mi dzień. Z Frankiem znowu się mało widuję, bo jak on to powiedział „taka praca”. Tyle tylko, że u niego problem polega na tym, że on albo jest w pracy, albo śpi po pracy, bo jest zmęczony, albo śpi przed pracą, bo jak się nie wyśpi to będzie zmęczony. Kiedyś to przynajmniej przychodził do mnie, kładł się, ja robiłam swoje a on spał. Ostatnio nawet nie chce mu się przychodzić. Żeby nie było, że się nie widujemy tak zupełnie, bo przecież on uważa, ze ja pieprzę głupoty, to we wtorek przyjechał po mnie do pracy i całe półtorej godziny byliśmy razem na mieście. Wczoraj z kolei przyszedł do mnie wieczorem i posiedział godzinę. Ale szlag mnie ku..wa trafia na tą jego pożal się Boże punktualność!!! Wczoraj umawiał się ze mną na 21. Za chwilę zmienił zdanie i powiedział, że będzie po 21. Już wiedziałam, ze dla niego po 21, to będzie najwcześniej 21:48. Odpowiedział, że na pewno nie później niż 21:15. O której przyszedł? 22:15. Dzisiaj tak samo. Miał mi pomóc przenieść torby do samochodu rano. Powtarzałam mu parę razy, ze chcę o 7:45 być już w drodze do pracy. On mi powtarzał parę razy, ze o 7:30 będzie u mnie. Przyszedł 7:40. Musiałam iść jeszcze do sklepu, w efekcie wyjechałam później. Jestem wściekła na niego. W ogóle ostatnio działa mi strasznie na nerwy. I oczywiście nic nie można mu powiedzieć, bo jest wielka obraza majestatu. Z jednej strony mam dość tego biegania na paluszkach koło niego i tego, że nie mogę tupnąć nogą i powiedzieć mu, co o tym wszystkim myślę. A z drugiej boję się, że za daleko pójdę w tym wszystkim. Zła jestem na siebie, że tak mi zależy. To facetowi ma zależeć bardziej. A ja się po prostu boję, że zostanę sama. Gdybym miała teraz opcję, żeby wyjechać z Poznania na dłużej, zrobiłabym to. Może jakby się stęsknił, to trochę doceniłby to, co ma. Kiedy mieszkałam w Hiszpanii, nasz związek był słodziutki. Z jego powodu. Tęsknił, dużo ze mną rozmawiał, ciągle miał czas. Widziałam, ze mu zależało. Teraz ma mnie na co dzień, więc spotyka się ze mną tylko jak jest super wypoczęty i jak akurat nie ma nic innego do roboty.

Przepraszam, nie miało być o Franku. Nie miało być o mojej frustracji. Jakoś tak samo wyszło. Ale już nie mogę po prostu tego znieść. Olałabym go, ale coś mnie powstrzymuje. Tchórzem jestem i tyle. I za bardzo się przywiązałam. I za daleko to wszystko zaszło.
Dzisiaj wychodzę wcześniej z pracy i jadę do domu. Już mi się nie chce z niego wracać w niedzielę… Przyjadę i pewnie pierwsze co, to wkurzę się na Franka.

No i wyszedł mi taki stream of consciousness :) Czyli strumień świadomości – czyli spontaniczne  odbicie moich myśli, chaotyczne, niepoukładane, ale takie są przeważnie nasze myśli. Koniec na dzisiaj. Na razie sama w robocie jestem. Niedługo zjadą się kierownicy sali i szefowie kuchni. Trzymajcie kciuki, żebym nikogo nie pogryzła.

poniedziałek, 17 listopada 2008

Margolka odpowiada

Już prawie miesiąc minął od czasu, kiedy Misiaczek zaprosiła mnie do udziału w zabawie, więc chyba czas najwyższy się z tego wywiązać  :) Czas start:

kolor oczu: w zależności od nastroju i pogody niebieskie, szare lub zielone:) ale postawmy jednak na szare
kolor włosów: naturalny; nie dość, że blondynka to jeszcze ciemna :)
miejsce zamieszkania: aktualnie Poznań a pochodzę z Opolszczyzny
rodzeństwo: siostra, dwa lata młodsza
ulubiony film polski/zagraniczny: aktualnie jestem pod wrażeniem Mamma Mia, kiedyś: Show, Apartament, Szkoła uwodzenia, Efekt motyla, Zupełnie jak miłość, Przeczucie
ulubiony serial: Gotowe na wszystko
program TV: w zasadzie oglądam mało telewizji, ale niech będzie Superniania :P
potrawa: jest ich zbyt wiele, żebym miała wymieniać :), ale gdyby pytanie dotyczyło słodyczy to zdecydowanie żelki i wszelkiego rodzaju gumy rozpuszczalne :)
miejsce w Polsce: dom, poza tym każde, jeśli tylko Franuś jest blisko :)
miejsce na świecie: Hiszpania, kiedyś Australia, choć nigdy tam nie byłam :)
ulubiony zespół: w zasadzie nie mam takiego; ale jedyne płyty jakie mam zakupione w oryginale to zespołu ŁZY, więc niech będzie, że ŁZY :) (jakieś 12 lat temu uwielbiałam The Kelly Family :D)
ulubiona piosenka: jest ich naprawdę duuużo, w zależności od nastroju
czego nie lubię: zielonej pietruszki, obłudy, kombinatorów, kłamstwa, kolegi z pracy (Kapusia)
szkoła: UAM w Poznaniu
dewiza życiowa: w zasadzie kilka: bądź sobą; rodzina jest najważniejsza; ciesz się z tego, co masz; co masz zrobić dziś, zrób DZIŚ :)
moje pozytywne cechy: systematyczna, ambitna, zawsze szczera, zorganizowana, brak kompleksów, mówią, że sympatyczna :)
moje negatywne cechy: zbyt nerwowa, pyskata, strasznie się wściekam, przejmuję się byle czym, płaczliwa, czasami zbyt otwarta w stosunku do ludzi, jak mi na czymś zależy strasznie upierdliwa :)
cechy, których szukam u innych: szczerość, życzliwość, szacunek, pamięć
przyjaciele: to słowo, którego boję się używać
wrogowie: staram się nie mieć, ale chyba niestety Kapuś
słowa, których nadużywam: wiesz, masakra, totalna bzdura, absurd, „Franuuuś” w intonacji proszącej :)
ponad wszystko nie toleruję: bałaganiarstwa, fałszu, kłamstwa
co robisz w sobotę i niedzielę: uczę się, sprzątam, odpoczywam, odwiedzam rodziców, cieszę się życiem

Żeby było sprawiedliwie, tym razem do zabawy zaproszę inne osoby niż ostatnio, oczywiście, jeśli tylko się na to zgadzają :) Stokroteczka, Martiqa, Metka, Martyna, Vanilla – Wasza kolej :)

niedziela, 16 listopada 2008

Mały resecik.

No to wyobraźcie sobie, że prezentację mam już za sobą :D Jakoś dałam radę. Miałam totalny chaos w notatkach, w piątek wieczorem jeszcze próbowałam je trochę ogarnąć, a jak przyszło co do czego na zajęciach to i tak wszystko pozmieniałam :) Ale jakoś poszło. Najlepsze, że facet przeze mnie nie zdążył nic więcej omówić – tak się rozgadałam. Seminarium trwa dwa razy po półtorej godziny. I ja przegadałam całe zajęcia… Promotor i tak powiedział,że o niektórych rzeczach można było więcej powiedzieć. Ale ogólnie stwierdził, że prezentacja była dobra a książka dość trudna do interpretacji, ale że widać, że ją zrozumiałam. No to możecie być ze mnie dumne hihi. 
 
I co teraz? Teraz to się zabieram za następną prezentację :D – tym razem na 14 grudnia. Ale ta już będzie trochę lepsza do przygotowania, w ogóle to na inne zajęcia, tak zwany General English. Wybieram sobie temat i muszę go zaprezentować a potem przeprowadzić dyskusję. O tyle trudniejsze, że muszę się bardzo skupić na konstrukcjach gramatycznych i wypasionym słownictwie, żeby dostać w miarę dobrą ocenę. Ale łatwiej będzie pod tym względem, że będzie trochę przyjemniejsza w przygotowaniu i mam więcej materiałów. A na temat wybrałam sobie monogamię. A konkretnie, czy monogamia leży w naturze człowieka…
 
A od wczoraj zrobiłam sobie labę. Co prawda jeszcze z przerwą na dzisiejsze zajęcia, ale poza tym nic nie robię. Wczoraj wieczorem zrobiłyśmy sobie z Dorotą mały reset. Pojechałyśmy do jej siostry na drugi koniec Poznania i piłyśmy. Piłyśmy i piłyśmy :) Tak przy czwartym piwku zrobiło nam się już bardzo wesoło, ale godzina była późna, więc trzeba było wezwać kochanego Franka, żeby po nas przyjechał. A w samochodzie jeszcze jedno piweczko obaliłyśmy. Franek miał z nas niezły ubaw, bo całą drogę śpiewałyśmy i śmiałyśmy się z byle czego. Przyjechałyśmy do domu i jeszcze jedno piwko się znalazło w lodówce. Więc wyobraźcie sobie w jakim stanie się ostatecznie położyłyśmy :) 
A rano na 8:30 na zajęcia. Ale problemu ze wstaniem nawet nie miałam. Mimo, że położyłam się o 2, mój biologiczny zegar zrobił mi pobudkę akurat po 7. Na zajęcia pojechałam i nawet kaca nie miałam, a to z takiego prostego powodu, że jeszcze trochę pijana byłam :P No i jakoś dałam radę wysiedzieć, nawet nie męczyłam się specjalnie :) Skończyłam  o 14 i przeleżałam większość popołudnia z Frankiem w łóżku (bez podtekstu :))
 Nawet bezboleśnie mi dzisiaj przeszła rekonwalescencja po wczorajszym odmóżdżaniu. Tego mi było trzeba w każdym razie. A teraz jeszcze tylko "Teraz albo nigdy" i spać. Pozdrawiam Was i dziękuję za kciukowe wsparcie na prezentacji. Ojej jak się cieszę, że mam już ją za sobą!!!

czwartek, 13 listopada 2008

Uzupełnienie...

Ja głupiutka. Zamieściłam wczoraj linki i nie sprawdziłam czy działają. No i nie działają. Więc, jeśli chciałby ktoś zobaczyć tę paradę, odsyłam jeszcze raz:

. Natomiast nie udało mi się za ruskie chiny zrobić linka na rogale. Za każdym razem strona wygasa. Jeśli ktoś jest ciekawy co to za rogale, proszę poszukać na wikipedii „rogale świętomarcińskie” :)
A tymczasem uciekam, bo co? No prezentacja oczywiście. Już nawet dostaję smsy od ludzi z grupy typu: „Elo Margolka! Na sobotnie seminarium mamy tylko scarlet letter przeczytać i połączyć się z Tobą w bólu z powodu prezentacji tak?” – widzicie, wszyscy wiedzą jaka to tragedia :)

środa, 12 listopada 2008

Różne różności.

No to przeżyłam :) Mało tego, było bardzo przyjemnie. Rodzice przyjechali z małym poślizgiem, więc mieliśmy trochę mało czasu, a mama chciała jeszcze przejść się po sklepach, zrobić jakieś zakupy. W efekcie zdążyliśmy oblecieć tylko C.H., w którym pracuję. Ale nie było nic ciekawego. Tylko tacie udało się kupić spodnie, które zostały komisyjnie zatwierdzone przez żonę i córkę :) A potem przyszedł czas na kolację. Wbrew moim obawom od samego początku było miło. Tematów nie zabrakło :) Mieliśmy iść na krótko a zasiedzieliśmy się ponad cztery godziny. Rodzice się dogadywali. Ale w sumie dlaczego mieliby się nie dogadać, skoro ja lubię i swoich i Franka, i on też. To znaczy, że fajni ludzie są nie? :) Tato Franka to w ogóle otwarty człowiek, więc się nawet parę razy pomylił i do moich na „Ty” się odezwał. Ale to chyba dobry znak. Teraz to nawet żałuję, że nie mamy okazji częściej się spotykać, bo chyba by się polubili. No to pierwsze koty za płoty i to jeszcze w przyjemnej atmosferze.

A poza tym wczorajszy dzień upłynął mi bardzo miło. W Poznaniu 11 listopada to nie tylko Święto Niepodległości, ale również święto miasta, a konkretnie imieniny ulicy Św. Marcin. Co roku ten dzień jest hucznie obchodzony  trochę na wesoło, a trochę na poważnie – żeby było też patriotycznie. Poza tym w ten dzień Poznaniacy szczególnie zajadają się rogalami marcińskimi. Nie będę wyjaśniać co to za rogale, a zainteresowanych odsyłam na
http://pl.wikipedia.org/wiki/Rogal_%C5%9Bwi%C4%99tomarci%C5%84ski.
Prawie cały dzień spędziłam na mieście. Najpierw poszłam z rodzicami na długi spacer  i tak doszliśmy na ulicę Św. Marcin, gdzie miała zacząć się coroczna parada. Zainteresowanych również odsyłam :)

Pogoda w tym roku wyjątkowo dopisała, więc ludzi było mnóstwo. Nie przepadam za tłumami, ale wreszcie chciałam zobaczyć tą paradę, bo, wstyd się przyznać, mimo, że mieszkam tu już piąty rok, to jeszcze nie miałam tej przyjemności :) Podobało mi się bardzo. Po południu niestety rodzice musieli już jechać i znowu zostałam sama jak ta sierotka. Ale nawet nie przechodziłam tym razem przez syndrom przedszkolaka, bo nie miałam czasu :) Jak pojechali, poszliśmy z powrotem z Frankiem na miasto, gdzie trwał koncert T-Love a potem był pokaz sztucznych ogni. Jednym słowem cudowny długi weekend z przerwą na pracę w poniedziałek :) 
 Niestety dziś musiałam już wrócić do szarej rzeczywistości. W pracy trochę zaległości się zdążyło nazbierać, ale najgorsza ta nieszczęsna prezentacja sobotnia. Już mi się nawet nie chce o niej myśleć. Uhhh, teraz marzę tylko o tym, żeby była już godzina 13:00 w sobotę, kiedy będzie po wszystkim. Ja się chcę teleportowaaaaać:(
Wybaczcie, że nie byłam u Was od dwóch dni, postaram się w pierwszej wolnej chwili nadrobić zaległości.
 
Ps. Ze zdziwieniem zauważyłam, że mój post dostał gwiazdkę. Dziękuję osobie, która go poleciła. Cieszę się, że moja pisanina Wam się podoba :) I przy okazji witam wszystkie nowe osoby, które dzięki poleceniu odwiedziły mój kolorowy, wirtualny świat:)
No to częstujcie się :)