*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 26 lutego 2010

Dziady hiszpańskie

Ależ miałam dzisiaj miły dzień. Oby więcej takich :) Szczegółowa relacja z piątku margolkowego (łącznie ze sprawozdaniem ze SPA ;)) jutro, bo teraz mam komunikat:
Ponieważ są osoby, które czytają mnie krócej niż pół roku, na początku legenda, żeby uniknąć ewentualnych pytań i wyjaśnień w komentarzach :)
W maju przystąpiłam do egzaminu, który poszedł mi w miarę dobrze, poza jedną częścią.
W sierpniu się załamałam, bo okazało się, że go nie zdałamtu więcej szczegółów. I tu.
We wrześniu wysłałam do Hiszpanii odwołanie.
Otóż dzisiaj dostałam odpowiedź. Zdałam!!! Wyobrażacie sobie??? Egzamin międzynarodowy, kurczę pieczone, a oni się mylą w punktacji! Poleciałam na pocztę cała w nerwach, rozrywam nerwowo kopertę a tam dwie strony A4 po hiszpańsku. Na szczęście szybko znalazłam wyraz, który mnie interesował – APTO (zdane), bo był wielkimi literami napisany. Potem już na spokojnie przeczytałam wszystko. Niczego mi nie wyjaśnili, nawet nie przeprosili za pomyłkę i zamieszanie :( Po prostu stwierdzili fakt, że po ponownym przeliczeniu punktacji wynik egzaminu jest pozytywny.

Dziady jedne hiszpańskie :/ Czy oni sobie zdają sprawę ile nerwów mnie to kosztowało?? Pamiętacie chyba w jakim dołku byłam… I przez pół roku tak naprawdę cały czas myślałam o tym egzaminie i myślałam sobie jaka ja jestem głupia, ze ustnego nie zaliczyłam. A oni po prostu źle policzyli… Dobre sobie. A swoją drogą, tyle ludzi zdaje ten egzamin, ale akurat mnie się musiała taka pomyłka przytrafić nie? :)) Takie już moje szczęście.
Najważniejsze, że zdane! :D Jupi! :)

czwartek, 25 lutego 2010

To i owo

Wszyscy ostatnio o wiośnie zaczęli pisać. Ano to ja też :) Może jak tak się zaweźmiemy wszyscy to się zima wkurzy i Se pójdzie ;) Ale tak serio to niestety dzisiaj w radio słyszałam, że się trochę jeszcze z nią pomęczymy. Miałam na to dowód wczoraj, kiedy to wyszłam rano z domu i wpakowałam się w śnieg po kostki i jeszcze więcej tego białego dziadostwa leciało z nieba. Jak wracałam z pracy, to już białe nie było, za to bardziej mokre a pod butami było szaro i chlupało :) Za to dzisiaj słoneczko śmiało się do mnie pełną gębą i aż zaczęłam się zastanawiać, gdzie też włożyłam na przezimowanie moje okulary przeciwsłoneczne. Zdecydowanie będę musiała je wkrótce odszukać.
Natomiast najbardziej widocznym znakiem na to, że wiosna jest coraz bliżej, są coraz dłuższe dni. A przede wszystkim fakt, że coraz szybciej robi się jasno. Wprowadza mnie to niejednokrotnie w konsternację, bo… mam wrażenie, że jestem spóźniona :) Przez kilka miesięcy wychodziłam z domu jak było zupełnie ciemno, a kiedy dojeżdżałam do pracy, to tylko gdzieś hen, hen na wschodzie robiło się szaro. A teraz?Wychodzę z domu a tu z dnia na dzień coraz jaśniej. Aż strach pomyśleć co będzie, jak będę się budzić „po jasnemu” :)
Ale oczywiście na wiosnę czekam z utęsknieniem i nie mogę się już doczekać, kiedy z Frankiem otworzymy sezon spacerowy.
Na zakończenie chciałam powiedzieć, że jutro Margolka idzie do SPA! Fajnie nie? :) Proszę sobie wyobrazić, że wygrałam w konkursie internetowym masaż gorącymi kamieniami :)Tak więc jutro po południu będę się relaksować.
No i co to ja jeszcze chciałam? Aha, wrzucam tutaj link do piosenki. To była pierwsza piosenka jaką się nauczyłam śpiewać po hiszpańsku i po prostu nie mogę znieść tej zmasakrowanej polskiej wersji „skąd mam na głowie ptaków sto…” czy jakoś tak…

środa, 24 lutego 2010

Sny na jawie

Pojechałabym Se gdzieś :) Odkąd musiałam się pożegnać z instytucją zwaną feriami zimowymi, sama sobie takowe ferie organizowałam. I tak w 2006 roku poleciałyśmy z koleżankami ze studiów do Madrytu na tydzień. W roku 2007 w zasadzie podróżować mi się odechciało, bo właśnie w lutym wróciłam z półrocznego stypendium w Cordobie, no ale wyjazd był zaliczony. W roku 2008 polecieliśmy z Frankiem do Sevilli. A właściwie tam tylko spaliśmy a w ciągu pięciu dni zdążyliśmy zaliczyć jeszcze kilka innych miast. No i w zeszłym roku w marcu zaliczyliśmy Londyn. Na początku lutego 2009 już mieliśmy kupione bilety. A teraz co? Bida. Nie ma na co czekać i aż mi dziwnie, bo odczuwam silną potrzebę, żeby gdzieś pojechać. Nawet miałam w planach Irlandię, ale niestety na przeszkodzie stoją dwie rzeczy.
Po pierwsze nowa praca Franka. Wczoraj podpisał umowę :))) Na razie co prawda na trzy miesiące, ale mam nadzieję, że już się go tak szybko nie wyrzekną, bo w końcu rok cały trwały szkolenia, więc trochę w niego zainwestowali. W każdym razie wczoraj już mu wszystko mniej więcej pokazali a w poniedziałek ma się stawić w zajezdni w pełnym umundurowaniu :) Dowiedział się już co prawda, że w tym okresie przysługuje mu pięć dni urlopu, ale nie jest za bardzo wskazane, żeby od razu go wykorzystywał na samym początku, więc raczej jego podróż ze mną nie wchodzi w grę.
Franek nie chce mnie samej puścić. Sam ma ochotę się gdzieś przejechać, a poza tym boi się co ja tam mogę przeskrobać jak mnie nie będzie pilnował :) Zwłaszcza, że jak kiedyś poszłam do wróżki (pierwszy i ostatni raz, nigdy więcej!), to ta wywróżyła mi, że wyjadę za granicę i nie wrócę, bo tam znajdę sobie męża. I na nic tłumaczenia, że to miało być w zeszłym roku :)
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym w ogóle pozwoliła Frankowi, żeby mi czegoś zabronił, prawda? :) No więc głównie chodzi o moją obronę. Ciągle nie mam terminu. Będzie to któryś piątek marca, ale nie wiadomo który i przez to nie mogę nic sobie zaplanować, a jak wiadomo bilety w tanich liniach lotniczych rezerwować należy raczej z dużym wyprzedzeniem. Przed obroną na pewno nie chciałabym polecieć, więc wygląda na to, że w marcu się nie uda. Problem pojawia się również w kwietniu, bo przez przypadające w tym miesiącu święta, bilety bardzo podrożeją. No i klops. Potem weekend majowy i to samo. Wygląda na to, że niestety mój wyjazd nie dojdzie do skutku :(
Ale ja muszę sobie zorganizować tydzień urlopu i gdzieś wybyć! Wyjazdy z Frankiem zawsze najbardziej mnie cieszą. Żaden wyjazd nie jest tak przyjemny, kiedy nie mogę z nim dzielić wrażeń, ale jak się okaże, że wyjazd z nim naprawdę jest niemożliwy, to zacznę sama kombinować. Albo spróbuję jeszcze coś załatwić coś z tą Irlandią w kwietniu (o ile ceny biletów będą do przełknięcia) i polecę do koleżanek sama, albo namówię Dorotę (póki nie pracuje), żeby gdzieś się ze mną wybrała. Bez Franka to nie to samo, ale jak to ostatnio jego wyjazd w góry pokazał, takie rozstanie tygodniowe też może być budujące :) I cieszę się, że potrafimy się od siebie od czasu do czasu oderwać :)
No nic, ale na razie to wszystko tylko w sferze snów na jawie :) Siedzę sobie w biurze i ładuję akumulatory przed comiesięcznym nawałem pracy w pierwszych dniach nowego miesiąca, trochę się nudzę no i tak sobie myśleć zaczęłam o niebieskich migdałach. Marzy mi się taki wyjazd. Ba! On mi się nie marzy, on mi jest potrzebny po prostu :) No cóż, póki na razie nic więcej nie mogę zrobić, to sobie będę myśleć i planować. A nuż coś sobie wymarzę :)

poniedziałek, 22 lutego 2010

Pomysłowy Franek

(…) Od zakochanych można się uczyć miłych słów:
moja różo, moja cebulko, mój ty szczypiorku zielony.
Zakochani mówią tak, jakby się uczyli tylko botaniki,
a zagniewani– jakby się uczyli tylko zoologii,
bo mówią: ty ośle, baranie, ty foko,ty byku.
Najlepsi nauczyciele – to zakochani.
(ks. J. Twardowski – „Zakochani”)

Kiedy wcześniej byłam w dwóch, dość poważnych związkach, dla moich facetów byłam zawsze Misiem. Od czasu do czasu Kotkiem. Ale przeważnie jednak zwracali się do mnie „Misiu”. Franek w życiu tak do mnie nie powiedział. I całe szczęście :) Bo Misiów mam serdecznie dość.
Franuś jest bardziej oryginalny, bo oprócz tego, że od czasu do czasu wyrwie mu się: „Cześć Kotek” (nie Kotku, tylko Kotek właśnie), to ze zwierzyńca woli inne osobniki. Często jestem Rybą (ewentualnie Rybką, jak zasłużę), Małpką, Szczeniaczkiem, Robaczkiem, Myszką, Prosiaczkiem i Pędraczkiem. Kiedyś zdarzył się jakiś Pingwinek, czy inny Krokodylek.

 Kiedy odbieram telefon, nigdy nie wiem, czy usłyszę: „Cześć Słońce”, „Witam mojego Kurczaczka” czy może „Dzień Dobry Najpiękniejsza Świnko Świata”. Przyznać muszę, że Franek jest wyjątkowo pomysłowy jeśli chodzi o wymyślanie określeń dla mnie. Pewnego dnia zaczęłam sobie wszystko spisywać, lista jest już całkiem długa i wcale nie skończona, bo co rusz Franek wymyśla nową Pyzię albo Śnieżniczkę (połączenie Śnieżynki z Księżniczką).

Najczęściej jednak inspirację czerpie, jak na kucharza przystało, ze sztuki kulinarnej :) (Strach pomyśleć co teraz będzie jak zmieni pracę – klockiem hamulcowym to ja nie chcę być:)) I tak oto  zwracał się już do mnie: Śliwko, Fryteczko, Szpinaczku, Pierniczku, Parówko, Truskawko, Koktajliku, Papryczko, Pyrko (dla nie-Poznaniaków – Pyra, to ziemniak :)), Pierożku no i zdarzyło się nawet „Żołądeczku” :).
Ale najbardziej lubię jak mówi do mnie Klusko, Kluseczko lub Klusaku. Bynajmniej nie chodzi o to, że mam za dużo ciała, bo Franek twierdzi, że wręcz powinnam przytyć i „Szkieletorku” też kiedyś usłyszałam :) Tak jakoś mu to przypasowało a i ja lubię te Kluski, bo brzmią tak miękko :) A jak jestem niegrzeczna to słyszę: „Głupia Klucha” :)

Czasami jednak zdarza się, że Franuś używa słów z innych kategorii: Aniołku, Smerfnusiu, Słoneczko, Perełko. No i Piękna też bywam :) Oczywiście bywa też tradycyjny i wymknie mu się czasem Kochanie lub Skarbie. W towarzystwie natomiast zawsze używa mojego imienia w jednej tylko formie: „Małgosiu”, co mi bardzo odpowiada, bo nie lubię słodzenia przy ludziach :)
No cóż, ja ze swoim Frankiem, Franusiem i Franiem, przy jego licznych określeniach, wymiękam :) No i oczywiście od czasu do czasu wyrwie mi się „Łukasz”, ale wtedy to nawet on się dziwi :)

sobota, 20 lutego 2010

Niezdecydowana

Hmmm, chyba ostatnio trochę przesadzam z tymi notkami co? :) Nie wydaje Wam się? Ale jakoś tak mi się ostatnio chce :) Zresztą ostrzegałam, że jak już napiszę pracę, to się będę musiała tutaj wyżywać piśmienniczo :) Jeszcze tylko będę musiała wrzucić zaległe recenzje na mój drugi blog :)

W każdym razie chciałam powiedzieć, że wczoraj o godzinie 16 pożegnałam wszelkie smutki :) Gryzło mnie to tak, dusiło, więc postanowiłam udać się z tym problemem do źródła, czyli do Doroty. Powiedziałam, co mi leży na wątrobie i podzieliłam się swoimi obawami. Dorota powiedziała mi to, co potrzebowałam usłyszeć. Była przy tym bardzo serdeczna i utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że niezależnie od wszystkiego mogę na nią liczyć i że jednak jest to ktoś bliski w moim życiu. Franek mówił mi, że tak będzie. W końcu zna Dorotę tak długo jak mnie :) Ale ja się musiałam przekonać, już taka jestem, że muszę wszystkie niedopowiedzenia wyjaśnić, nawet takie, które sobie sama wymyśliłam :) Ale najważniejsze, że naprawdę poczułam się, jakby kamień spadł mi z serca. A potem dostałam smsa: „Kocham cię strasznie mocno!” :) I to nie od Franka, tylko od Doroty właśnie :) My się kochamy od naszej pierwszej lekcji angielskiego.

A wczoraj obeszło się bez przygód. Dojechałam punktualnie. Szok. Takie rzeczy się nie zdarzają w PKP na co dzień :) Jestem więc dzisiaj już w Miasteczku i szykujemy się na imprezę z okazji 25tej rocznicy ślubu moich rodziców :)
A na koniec powiem Wam, że strasznie niezdecydowana kobita ze mnie. Do Franka zadzwonili wczoraj z Zielonej Firmy. We wtorek ma przyjść podpisać umowę i dobrać sobie mundur:
M: Myślałam, że będą szyli na miarę. Będą mieli taki na ciebie?
F: No a dlaczego nie?
M: A bo taki chudy jesteś..
F: Ja chudy? Ostatnio przecież przytyłem, ważę już prawie 75kg
M: No właśnie, za duży brzuchol ci się zrobił. Taki grubas z ciebie trochę
F: Hmm, no to jaki jestem w końcu?
 
Ps. Bo chyba nie wszyscy dobrze zrozumieli – to był żart! :)

piątek, 19 lutego 2010

Na szybko

Staram się nie myśleć o zmartwieniach, ale trudno niestety :( Siedzi to cały czas i gryzie i martwi. Niby taki drobiazg. Franek mówi, że w ogóle nie ma co się przejmować i ja niby to wiem, ale to jest takie przykre… 

Nie lubię takich dni jak wczoraj – od samego rana wiedziałam ile mam na głowie i cały czas tylko analizowałam, czy się ze wszystkim wyrobię. Poprosiłam tylko Franka, żeby poszedł do mnie po 13, bo mieli spisywać stan liczników. Tak swoją drogą, nie rozumiem dlaczego oni to robią w czasie, kiedy większość ludzi jest w pracy?? Niby można potem dostarczyć te cyfry, ale dużo zamieszania jest z tym a nasze liczniki są tak umiejscowione, że trzeba się nieźle nagimnastykować żeby je odczytać, więc niech już się ten facet, któremu za to płacą kładzie pod kiblem :) W każdym razie Franek czekał na Pana Licznikarza i przy okazji odebrał przesyłkę dla mnie, dzięki czemu nie musiałam już lecieć po pracy na pocztę – odpadła mi jedna sprawa :) Franuś kupił mi też bilet (bo znowu wybieram się w podróż pociagiem), kolejny punkt w moim planie dnia odhaczony…
Ja w tym czasie byłam w pracy i załatwiałam służbowe sprawy urzędowe. Potem musiałam załatwić prezent urodzinowy dla współlokatorki i prezent na rocznicę ślubu dla rodziców. Zahaczyłam o bibliotekę, gdzie czekała na mnie książka potrzebna mi do obrony a potem jeszcze o księgarnię, również po odbiór zamówionej książki. Zaliczywszy te wszystkie punkty mojego planu dnia, popędziłam, objuczona siatami jak wielbłąd, na tramwaj. Udało mi się wreszcie dotrzeć do domu i od progu krzyczałam, że mam półgodziny na odrobienie zadania z hiszpańskiego, zrobienie i zjedzenie obiadu, umycie łazienki, zrobienie prania i pozmywanie. Okazało się jednak, że Franuś właśnie stawiał przede mną talerz z obiadem. A poza tym posprzątał łazienkę! Ale mnie to ucieszyło! Chociaż głupio mi trochę, bo w końcu jakby nie było ostatnimi czasy on nie spędza u mnie zbyt wiele czasu, a co za tym idzie nie korzysta z łazienki, ale powiedział, że wiedział, że mam tyle do zrobienia, to chciał mi pomóc. I przyznać muszę, że zrobił to lepiej ode mnie – a przynajmniej podłogę lepiej umył :) Potem jeszcze pozmywał po obiedzie i tym sposobem zdążyłam nastawić pranie i zrobić pół zadania domowego, po czym poleciałam na hiszpański. Po powrocie jeszcze tylko pakowanie i mogłam się z czystym sumieniem położyć spać. Ale gdyby nie Franek, to na pewno nie zdążyłabym się ze wszystkim wyrobić.
No a dzisiaj, z różnych względów, znowu nie pojadę do Miasteczka samochodem, ale pociagiem. Dorota jechała tydzień temu i tym razem nic się nie spaliło, nie było zalania ani żadnej innej katastrofy, ale wyjechała z Poznania o 17 a dojechała do domu po 23 (planowo miała być o 20). Tak więc od rana myślę, co muszę ze sobą zabrać w tak trudną podróż :)? Kanapki, termos, coś ciepłego do ubrania – w razie gdyby siadło ogrzewanie, a w ogóle to ubrać się na cebulkę – w razie gdyby zrobili w pociągu saunę. Poza tym kilka lektur dla zabicia czasu, naładowaną komórkę… Z poduszką już chyba nie będę przesadzać nie? :) Nie będę kusić losu i zamierzam głęboko wierzyć w to, że noc spędzę w Miasteczku we własnym łóżku a nie w szczerym polu w zimnym przedziale :) Trzymajta kciuki :)

Ps. Aha! Zapomniałam – Frankowi przydzielili wczoraj w Zielonej Firmie numer służbowy…