*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 21 stycznia 2015

Zero, czyli koniec odliczania

Nie dwa tygodnie temu, ale właśnie dzisiaj Wiking miał przyjść na świat. Jak już wiecie, trochę się pospieszył - choć po prawdzie też nieco mu pomogli, bo były ku temu wskazania. 
Ale przyznam, że ja od dawna - kiedy jeszcze nawet o porodzie nie myślałam - czułam, że to będzie przed terminem. Po prostu to wiedziałam, choć nie mam pojęcia skąd. Jeszcze nim dowiedziałam się o tym, że mam cukrzycę - bo przy cukrzycy to już w ogóle wiadomo, że raczej nie dopuszcza się do porodu po terminie i zwykle poród jest indukowany. W każdym razie wiele razy myślałam o tym, że odetchnę dopiero, kiedy skończy się rok 2014, bo tak się złożyło, że akurat moja ciąża miała być donoszona wraz z końcem tego roku, a miałam jakieś przeczucie, że może nie uda mi się do końca dotrwać. Ale się udało - to znaczy prawie :P Bo chyba odetchnęłam aż za bardzo. Kiedy tuż przed świętami byłam na KTG, to, co usłyszałam od lekarza bardzo mnie uspokoiło - na tyle, że zyskałam pewność, że nic złego się nie będzie działo. 30 grudnia wieczorem miałam jeszcze wizytę u mojej lekarki prowadzącej, która umówiła się ze mną na wizytę 13 stycznia - stwierdziła, że absolutnie nic nie wskazuje na to, żebym miała do tego czasu nie dotrwać. Dlatego właśnie w sylwestrowy poranek na kontrolne KTG szłam na totalnym luzie! Wyszłam z domu z myślą, że wrócę za parę godzin i wtedy dokończę rozpakowywanie, sprzątanie i takie tam... Nawet planowaliśmy, że się do kina przejdziemy po wizycie w izbie przyjęć... Pomimo tych moich wcześniejszych przeczuć, tamtego dnia całkowicie straciłam czujność i pewnie właśnie dlatego tak się to wszystko ułożyło, że już z tego szpitala nie wyszłam :)
Poza tym, że czułam, że Wiking urodzi się wcześniej, zawsze skądś wiedziałam, że zacznie się właśnie w nocy. Tylko oczywiście wyobrażałam sobie, że to będzie w domu, a nie w szpitalu. Zawsze się tego zresztą obawiałam - bałam się, że nagle zaczną się skurcze, kiedy Franek zdąży już wyjść do pracy albo że w środku nocy odejdą mi wody i poplamię łóżko :P I że później nie będę wiedziała, co robić. Dlatego właśnie nawet cieszyłam się z tego, że już jestem w szpitalu. Tak też zresztą pocieszał mnie Franek w tych trudniejszych chwilach. Nie bałam się porodu - najbardziej bałam się tego, że nie uda mi się urodzić w tym upatrzonym szpitalu na którym tak bardzo mi zależało. A tak przynajmniej miałam już pewność, że będę rodzić właśnie tam. I rzeczywiście - kiedy odeszły mi wody, szybko zostałam przebadana przez położną, później przez lekarza i gdy tylko stwierdzono, że "nadaję się" do porodu, zaczęto mi szykować salę porodową (bo w danym momencie wszystkie były zajęte, ale dzięki temu, że byłam już na oddziale, to miałam zarezerwowane miejsce; gdybym przyjechała w takich samych okolicznościach na izbę przyjęć, to pewnie odesłaliby mnie do domu, żebym poczekała na skurcze). Nie musiałam się stresować przyjęciem, ani tym że nie jestem pewna, czy to już, czy nie już. Widocznie tak właśnie miało być. Widocznie Wiking miał się urodzić właśnie siódmego a nie dwudziestego pierwszego.
Swoją drogą - właśnie, to było moje kolejne przeczucie! Kiedy już się uspokoiłam, że w Sylwestra na pewno nie urodzę, bo kolejne zapisy KTG były ok, to żaliłam się Frankowi, że na pewno się Wiking urodzi siódmego! No i sobie wykrakałam :) A nie chciałam wtedy, bo rok temu siódmego urodziła się Franka bratanica. Nie chciałam, żeby nam się uroczystości dublowały. Ale teraz oczywiście już jest mi wszystko jedno i w ogóle o tym nie myślę :D

Dopiero dziś mieliśmy pierwszy raz tego naszego synka zobaczyć. A tymczasem jest z nami już 14 dni. Wiele razy patrzyłam na niego i myślałam sobie, że być może w innych okolicznościach (gdybym poszła na tamto KTG 10 minut wcześniej na przykład, albo dzień później) jeszcze byłby u mnie w brzuchu i jakoś w głowie mi się to nie może zmieścić :) Ciekawa jestem, czy on to w jakiś sposób "odczuwa" to znaczy - czy zachowywałby się inaczej, gdyby urodził się trochę później jednak. Ale tego się już oczywiście nie dowiemy. Mimo wszystko cieszę się bardzo, że Wiking jest już z nami i że mam za sobą pobyt w szpitalu i poród. Chyba nawet dobrze, że to się tak potoczyło - nie zdążyłam się zestresować tym, że ten wielki dzień jest już coraz bliżej...

Stopniowo staram się odpowiadać na Wasze komentarze - również pod tymi dużo wcześniejszymi notkami :) Mam też zamiar napisać o tym, jak to wszystko wyglądało, być może też będzie co nie co o moich odczuciach. Ale na razie coś się zebrać w sobie nie mogę. Lepsze dni przeplatają się z gorszymi. Ostatnio chyba jest trochę gorzej. Wydaje mi się, że Franek sobie zdecydowanie lepiej radzi. Mnie trochę brakuje elastyczności, poza tym nie potrafię odpuścić pewnych spraw - cały czas w głowie siedzi mi, że chciałabym zrobić to albo tamto. Taka już jestem. Poza tym nie wiem, czy tak właśnie wygląda baby blues, czy co to innego może być, ale chwilami naprawdę jest mi źle - myślę o tym, w jakim dobrym nastroju byłam te dwa tygodnie temu (pomimo zmęczenia - ach te endorfiny...) i jak inaczej czuję się dziś, o tym, że mam wrażenie, że nie potrafię się zająć dobrze dzieckiem, kiedy nie śpi, że go nie rozumiem oraz o tym, jak mi żal, kiedy widzę tę płaczącą małą mordkę :( Zapytałam się Franka, czy to może być depresja poporodowa :P, ale on powiedział - "niee, ty po prostu lubisz sobie czasami popłakać" :)Tylko proszę, nie piszcie mi teraz co powinnam, a czego nie, bo ja niby to wiem :) Ale co innego wiedzieć, a co innego wprowadzać to w życie i jeszcze dobrze się z tym czuć. Nie wiem, widocznie muszę przetrwać ten czas. Nie czuję się rozczarowana macierzyństwem, czy też zaskoczona - nic z tych rzeczy, jestem raczej po prostu zdezorientowana. Pomimo tego, że od początku dawałam sobie przynajmniej miesiąc na ogarnięcie wszystkiego i dostosowanie się do nowej rzeczywistości to już po tygodniu jestem zniecierpliwiona tym, że jeszcze się nie dopasowałam. Cóż, zawsze od siebie dużo wymagałam...Są chwile, kiedy przypominam sobie dotkliwie o tym, że jestem perfekcjonistką - w innych okolicznościach zazwyczaj mi to nie przeszkadza, ale to nie jest ta okoliczność :)

Miałam opisać wszystko po kolei i dopiero później dokonać oficjalnej prezentacji :) Ale będzie na odwrót i właśnie dziś, w dniu, który już w czerwcu umownie określono jako dzień jego narodzin przedstawiam Wam Wiktora, czyli Tasiemca vel Wikinga :) Urodzony 7 stycznia 2015, ważył 2670g i mierzył 52 cm. 
Chyba wiecie, że to nie ten w cętki? :D