*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 29 stycznia 2009

Przegrzany manekin :P

Mój wcześniejszy post powstał w akcie desperacji :) Naprawdę wariowałam już. Męczyłam się nad tym esejem od zeszłego tygodnia! Codziennie pisałam po trochę. Bo to nie taki zwykły esej na jakiś konkretny temat. To ma być praca badawcza. Idiotyczna praca badawcza. Facet kazał nam łazić ostatnio po klasie i zadawać innym pytania typu „kiedy byłeś najszczęśliwszy?, co cię dołuje?”. Ludzie gadali głupoty – „kiedy Lech wygrał z Austrią”, „głupi ludzie”… A potem się okazało, że na podstawie tych odpowiedzi mamy napisać pracę badawczą. Wymyślić temat, tezę i jej obronić. No szlag by to… Ciężko było coś sensownego wyciągnąć. Ostatecznie napisałam pracę na prawie 1000 słów na temat: „Wspomnienia z dzieciństwa, relacje z innymi ludźmi i poczucie kontroli nad własnym życiem jako wartości, które mają największy wpływ na emocje i sposób postrzegania świata przez młodzież” No genialne… elokwentne… wprost wspięłam się na wyżyny intelektualne. No do jasnej anielki, nie studiuję ani socjologii, ani psychologii ani nic z tych rzeczy, które ten temat mógłby zasugerować, tylko anglistykę! No dobra, grunt, że napisałam. Nie do końca wyrobiłam się na 18:30, bo musiałam iść na hiszpański, ale po powrocie się zawzięłam i naniosłam ostateczne poprawki. Najgorsze, że i tak mam wrażenie, że to jest kiepskie :( Ale są też pozytywy – nie muszę o tym myśleć ani jutro ani pojutrze, podczas gdy połowa mojej grupy pewnie dopiero jutro się zabierze za pisanie…
W nagrodę siedzę teraz i oglądam „Gotowe na wszystko” oddając do dyspozycji Doroty moje nogi :) Ma jakiś egzamin z medycyny sportu i ćwiczy bandażowanie a ja służę jej za manekina. Lewą kostkę mam już unieruchomioną, natomiast prawa czeka aż Dorota „odwróci mechanizm urazu” :P
Padło mi na mózg przez ten esej. Doprawdy.

Ps. Dziękuję Wam kochane… Te pozytywne impulsy na pewno pomogły :)

Pomocy!!!

Jeśli w przeciągu najbliższych dwóch godzin ktoś odwiedzi mojego bloga BŁAGAM o wsparcie. Bo już szlag mnie trafia Od tygodnia się męczę nad esejem na pieprzoną niedzielę i dzisiaj qwa MUSZĘ go skończyć. Bo już nie chcę o nim myśleć jutro! Ani pojutrze! Grrrrrrrr. Proszę o pozytywne fluidy może mnie olśni bo plan jest taki, że do 18:30 esej będzie napisany!

środa, 28 stycznia 2009

O zaufaniu. I wychowaniu (Franka ;))

Podjadam sobie ziarenka prażonego, solonego słonecznika
F: Co masz?
M: Zamknij oczy, otwórz buzię…
F: Nie, nie chcę nic słodkiego.
M: To jest słone…
F: O nie, jeszcze mi język posolisz. Boję się.
M: Nie bój się, zaufaj mi..
F: Uf, uf, uf.

W weekend:
Dzwoni Franek:
F: To ja bym się dzisiaj piwka napił… Jutro wolne…
M: Ale tylko jedno..
F: Dwa
M: Jedno!!
F: Dwa
M: Jedno
F: Trzy
M: Jedno!!!
F: Cztery
M: Nie denerwuj mnie, dobra mogą być dwa, a dla mnie weź dwa drinki.
F: Trzy piwka, a Tobie jednego drinka, plecy niedawno Cię bolały, jeszcze ci zaszkodzi.
M: Łukasz /skoro używam tego imienia, znaczy, że się zdenerwowałam/ mowa była o dwóch piwach, już mnie nie wkurzaj! Góra dwa i koniec!
F: Nie sprzedają dwóch, kupię czteropak
Rozłączyłam się.
Przyjeżdża,zaglądam do siatki: dwa piwka i drink dla mnie.
M: Dwa piwka jednak kupiłeś :D
F: Tak…
M: Dziękuję, chodź tu, w nagrodę… /Franek nachyla się, żeby dostać buziaka/… mogę cię pogłaskać ;)
Siedzimy potem, on przy piwku, ja przy drinku i szykuję się, żeby usiąść do kompa.
F: To ja tutaj kupuję tylko dwa piwka i dla Ciebie drinka, żebyśmy sobie posiedzieli,a Ty oczywiście jak zwykle musisz na swojego bloga :(
M: No wiem, ale ja tylko na chwilkę…
F: Oj, ciągle tylko blog i blog…
M: No tak, masz rację, dobra wyłącz komputer, nie będę dzisiaj już tam zaglądać.
F: A nie, wiesz, możesz usiąść, ja ci nie będę niczego zabraniał
M: Ale ja tobie i tak będę. Nie myśl sobie.
Wczoraj:
M: Jak mi dasz poduszkę to może się do Ciebie przytulę
Daje mi poduszkę, przytulam się.
F: Umówiłem się z kolegą na dzisiaj…
Odsuwam się i robię obrażoną minę
F: Ojej no co? Przecież nie spotykałem się z żadnym kolegą od sylwestra!
M: Ale znowu mi nie powiedziałeś, umawialiśmy się, że mnie będziesz uprzedzać.
F: No przecież ci mówię.
M: Ale za późno.
F: Oj no przepraszam, zapomniałem. Jak chcesz to zaraz odwołam.
M: Nie chcę, żebyś odwoływał, nie o to chodzi. Ale miałeś się mnie zapytać! A może miałam inne plany
F: Dobrze Margolko jakie miałaś plany na dzisiaj? (oczywiście żadnych, ale on nie musi o tym wiedzieć)
M: Już nieważne, i tak się umówiłeś…
F: Oj, zaraz zadzwonię i się odmówię.
M: Nie o to chodzi..
F: Tak wiem – zanim się umówisz skonsultuj się z Margolką lub farmaceutą, czy jak to leciało… Ale ja już w niedzielę się umówiłem. Edi zadzwonił i ja mu powiedziałem, że muszę ciebie zapytać.
M: I co?? Zapytałeś??
F: No bo zapomniałem, jak chcesz to zadzwonię i powiem, ze nie przyjdę.
M:Zadzwoń i powiedz. Potem się ze mną skonsultuj i ja ci pozwolę…
Pozwoliłam i poszedł. Ale przypomniałam sobie, że jak obiecał, że się zmieni, przyrzekł, że będzie odbierał ode mnie telefony podczas spotkań z kolegami. Sprawdzam to. Pozostaje tylko wymyślić pretekst, gdy już go mam:
F: Halo?
M: Franuuuś, co Twoje skarpetki  robią w moim pudełku na książki, tym koło łóżka???
Jakoś nie chciał się wytłumaczyć. Ciekawe dlaczego :] Może koledzy słuchali? W każdym razie zadowolona, że odebrał, myślę sobie, że to i tak za mało. Muszę się jeszcze raz przekonać:
F: Tak Słońce?
M: Ok, zdałeś egzamin, nie będę więcej do ciebie dzisiaj dzwonić. A ile jest?
F:  Dziesięć do dziesięciu
M: Dla kogo? /Tak mi się odruchowo powiedziało :)/


W każdym razie przyznać muszę, że Franek mnie zadziwia (odpukać)

wtorek, 27 stycznia 2009

Dlaczego do Londynu?

Bo muszę gdzieś wyjechać. Potrzebuję malutkich wakacji. Oderwania się od rzeczywistości. Muszę mieć na co czekać… I muszę jechać po buty hi hi. Mam zamiar lecieć tylko na parę dni. A właściwie mamy zamiar, bo Franek powiedział, że mnie samej nie puści.
Nawiązując do jednego z komentarzy, ja również nie wyobrażam sobie wyjechać na dłużej. A właściwie nie muszę sobie wyobrażać, bo wiem jak to jest. Ponad dwa lata temu byłam w Hiszpanii. Dostałam stypendium i wyjechałam tam na studia, mieszkałam w Cordobie przez pół roku. Może kiedyś przyjdzie czas i napiszę trochę więcej o tamtym okresie. Ale tak w skrócie – to było niesamowite doświadczenie. Bardzo dużo mi to dało. Nauczyłam się bardzo dużo. O języku nawet nie wspominam, ale nauczyłam się życia. I dowiedziałam się dużo o sobie. I, nawiasem mówiąc, dowiedziałamsię dużo o koleżance, z którą wyjechałam, ale niestety to nie były miłe odkrycia. Przeżyłam tam wiele pięknych chwil, ale te najpiękniejsze były wtedy,kiedy Franek przyleciał do mnie na święta i Sylwestra. Bo tak naprawdę ten okres to był czas ogromnej tęsknoty za domem, rodziną, Frankiem, Polską…Niestety czułam się tam samotna i mimo, że miałam znajomych, nie potrafiłam się do końca odnaleźć w zagranicznej rzeczywistości. Odkryłam, że jestem Polką.Polką w domu, nie na emigracji. Mieszkanie za granicą jest nie dla mnie. Ale nie żałuję, ze wyjechałam, bo pod pewnymi względami tamten okres był również piękny. Jeden z najlepszych w moim życiu.
W każdym razie podróżować lubię bardzo. I krótkotrwałe wyjazdy za granicę jak najbardziej mnie pociągają. W zeszłym roku pod koniec lutego zrobiliśmy sobie z Frankiem małe tournee po Hiszpanii. Dziesięć dni zwiedzania. Zaczęliśmy od Madrytu, przez Toledo, popołudnie Hiszpanii – odwiedzenie starych kątów w Cordobie, Sevilla, Cadiz… Było wspaniale. Tak naprawdę w zeszłym roku po świętach żyliśmy tylko tym wyjazdem…I w tym roku brakowało mi czegoś… Chciałam na coś czekać. Marzy nam się jeszcze zwiedzenie Salamanki i Barcelony, ale niestety na razie nie stać nas na taki wyjazd jak w zeszłym roku. Ale wtedy przypomniałam sobie, że koleżanka zapraszała mnie do siebie do Londynu, gdzie studiuje. Londyn jest bliżej,łatwiej się tam dostać… Pomyślałam, że to dobry pomysł wyskoczyć na weekend. A z tymi butami też nie żartuję :) Byłam w Anglii dwa razy – jak miałam 16 i 18 lat. Mieszkałam tam w Hastings i Brighton, ale mieliśmy też wycieczkę do Londynu. I za każdym razem kupiłam sobie tam parę oryginalnych Martensów. Najwygodniejsze buty świata :) Moje granatowe Martensiki mają już prawie sześć lat, więc czas je wymienić :P A tak przy okazji, z Hiszpanii zawsze przywożę sobie papcie :D
Wczoraj dostałam od koleżanki z Londynu potwierdzenie,napisała, że na nas czeka. Pozostaje mi tylko bukować bilety. Dzisiaj pogadamyz Frankiem i zastanowimy się, czy zrobimy to przez Internet, czy przejedziemy się na Ławicę…

niedziela, 25 stycznia 2009

Coś dla ciała. I dla ducha też.

W czwartek wieczorem poczułam się zmęczona. Z jednej strony wiedziałam, że mam dużo nauki, ale uczyłam się codziennie i tego dnia wróciłam z hiszpańskiego i już mi się nic nie chciało. I niestety tak mi się utrzymywało przez cały weekend. Dzisiaj wieczorem też miałam zamiar się pouczyć, ale skończyło się na Reddsie i teraz mi błogo, a uczyć się nie chce. Trudno. To jest chyba tak zwane zmęczenie materiału. A na niedzielę mam esej do napisania, mam dopiero niecałą połowę:( No nic intelektualnie się niespecjalnie rozwinęłam ostatnio. Zatroszczyłam się za to o ciało. Zaliczyłam wczoraj wizytę u kosmetyczki i fryzjera. A dzisiaj miała być długa kąpiel w olejkach i takich tam, ale nie było mi dane. Od rana nie było wody na połowie osiedla. Rura pękła. Przeczekałam do 14 i w końcu poszłam do Franka pod prysznic i na obiad, bo przecież bez wody to nawet nie mogłam obiadu zrobić. I dla ducha też trochę było. Przeczytałam dwie książki. A od jutra trzeba się wziąć do roboty. Na niedzielę esej, a potem na 15 lutego następne koło i znowu prezentacja. Na pewno ostatnia w tym roku. I prawdopodobnie ostatnia na tych studiach. Już bliżej niż dalej :) 
 I tak weekend minął na niczym. Ja to jednak nie mogę mieć całych dni wolnych. Nic wtedy nie robię. A jak wracam z pracy o 16, a na 19 już lecę na hiszpański to nagle w te trzy godziny zrobię dużo więcej niż w taką sobotę. Chyba idę spać, bo naprawdę mi błogo po tych piwkach:)
Ps. A za dwa miesiące lecę do Londynu.

czwartek, 22 stycznia 2009

"I w ogóle i w szczególe, jesteś dziadku dzisiaj królem!"

Niestety nie mam już babci. Obie zmarły na raka. Jedna w 1993 druga w 2003 roku. Często sobie myślę, że nie dożyły wielu ważnych momentów w moim życiu. I bardzo mi tego żal. Ale nic niestety na to nie mogę poradzić. Za to pojechałam wczoraj z Frankiem do jego babci. Bardzo miło spędziliśmy wieczór – grając w trójkę w tysiąca :) Lubię takie chwile :) 
 
Natomiast dziś chciałabym życzyć wszystkiego najlepszego mojemu dziadziowi. Zawsze miałam tylko jednego, bo dziadka od strony taty nigdy nie poznałam – zmarł jak mój tata miał 12 lat. Za to z tym drugim się wychowałam. Najpierw mieszkaliśmy wszyscy razem – ja z siostrą i rodzicami, babcia z dziadkiem i wujek. Potem nasza czwórka się wyprowadziła do miasteczka oddalonego o 10 km, a potem zmarła babcia. Ale z dziadziem i wujkiem widujemy się bardzo często, a od czasu jak mieszkam w Poznaniu – tak często jak się tylko da. Są mi tak samo bliscy jak rodzice.
Dziadziu zawsze robił wszystko, żebyśmy z siostrą miały wszystko, czego tylko zapragniemy. Naprawdę nas rozpieszczał, chociaż z głową ;) Najbardziej pamiętam jak w każdy piątek po południu zabierał nas do sklepu i kupował wszystkie słodycze jakie sobie zażyczyłyśmy :) Zawsze o nas pamiętał. I strasznie był z nas dumny. Zawsze się chwalił nami przed wszystkimi znajomymi – co wprawiało nas niejednokrotnie w ogromne zakłopotanie. I tak jest do dzisiaj. Co prawda słodyczy nam już tyle nie kupuje, ale reszta się zgadza :) Kiedy chodziłam do liceum, mieszkałam właśnie razem z dziadziem i wujkiem. Miałam wtedy 16, 17 lat – czyli przechodziłam ten najgłupszy okres. Niezłe awantury im urządzałam… Chyba nawet moi rodzice mniej ze mną przeszli niż oni :) Z wujkiem kłóciłam się o komputer, z dziadziem o telewizor. No i o wyjścia i późne powroty. I pamiętam, że przy jednej takiej kłótni zawołałam do dziadzia: „Całe szczęście po maturze się wyprowadzam! Za rok będę już na studiach i zobaczysz, jeszcze będziesz żałował, że mnie tu nie ma i będziesz chciał, żebym przyszła!” A dziadziu na to: „Oczywiście, że będę chciał, zawsze się będę cieszył jak będziesz przychodzić”. A ja wtedy nie wiedziałam co powiedzieć… I się zamknęłam.
Ależ głupia byłam… Teraz nie wiem kto się bardziej cieszy on, czy ja…
Dziadziu ma 72 lata (jak on to mówi „50 plus vat”) i mam nadzieję, że będzie żył jak najdłużej. I z okazji tego dzisiejszego święta życzę tego mu, razem ze zdrowiem, życzę przede wszystkim!!!

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Dziś strzeżcie się depresji!

Dzisiaj trzeci poniedziałek stycznia. Czyli najbardziej depresyjny dzień w roku. Podobno potwierdzone naukowo (
http://www.tvn24.pl/-1,1582113,0,1,dzis-jest-najgorszy-dzien-w-roku,wiadomosc.html
) zeszłym roku mi się sprawdziło. To znaczy pamiętam, że miałam niesamowitego doła bez konkretnej przyczyny, coś tam się z Frankiem chyba posprzeczałam, ale to nie tylko o to chodziło. Ogólnie dzień był beznadziejny. A na drugi dzień się dowiedziałam, że to był ten najgorszy dzień w roku:) A poza tym po utargach jakie zrobiły nasze restauracje w zeszłym roku w ten właśnie dzień też widać, że chyba większość ludzi miała doła :) 21.01.2008 mieliśmy najgorsze utargi w ciągu całego roku:) Więc strzeżcie się dzisiaj.
I niech się strzeże ten, kto mi dzisiaj humor popsuje! Bo tak jak w zeszłym roku byłam zła i smutna od samego rana bez konkretnego powodu, dzisiaj obudziłam się w świetnym humorze. Nareszcie się wyspałam, pierwszy raz od tygodnia! Trochę nie mogłam zasnąć przez kaszel, ale w końcu się udało i całą noc spałam jak zabita. Śniło mi się lato i ogólnie sen był w nastroju bardzo pozytywnym. Jechałam sobie do pracy, żadnych korków, żadnych idiotów na drodze… Słoneczko przyświecało… Cholera, tylko okna nie mam w biurze i teraz nic mi po tym słoneczku. W każdym razie czuję się świetnie. Choroba powoli odchodzi w niepamięć, gardło wczoraj jeszcze bolało a dzisiaj już tylko lekko przy przełykaniu. Kolokwia poszły mi, można powiedzieć, śpiewająco. Na jednym żadnego błędu, drugie co prawda niesprawdzone, ale zaliczyłam na pewno, jeśli miałam jakiś błąd to drobny. Przez najbliższe dwa tygodnie mogę znowu się stopniowo przygotowywać do nowego zjazdu. Zacznę od dziś z pozytywną energią. A poza tym mam w planie dziś jakąś książkę i kino. No i czy nie zapowiada się piękny dzień ? :)

sobota, 17 stycznia 2009

A mój tata kaszle tak...

Wy też tak macie, czy tylko mnie się to zdarza? Kiedy jestem chora, to w najmniej odpowiednich momentach dopadają mnie ataki kaszlu. Dzisiaj na przykład nie mogłam się opanować chyba przez dziesięć minut na wykładzie. Dusiłam się prawie, bo tak chciałam powstrzymać ten kaszel, ale i tak nie udawało mi się. Kaszlałam aż łzy mi leciały i tylko bałam się, że zaraz ktoś się odwróci i spojrzy z dezaprobatą. Albo co gorsza wykładowca zwróci mi uwagę (kiedyś moja koleżanka miała taką sytuację). Jakby nie było, najczęściej takiego ataku dostaję, kiedy jest dużo ludzi i kiedy jest cicho. Czyli na przykład na wykładzie albo w kościele :) No dobra, to były rozważania prawie jak w tej  idiotycznej reklamie „ja kaszlę tak…, a mój tata kaszle tak… ” :D
A tymczasem jutro dwa kołaaa… Trzymajcie kciuki, bo nie wiem co z nich wyniknie. Uczyłam się tak naprawdę codziennie od ponad tygodnia. Ciekawe czy coś mi weszło do łebka. Jak na razie to się chyba przegrzał sądząc po tych głupotach, które powypisywałam :P 

piątek, 16 stycznia 2009

Historia choroby

Okupiłam to strasznymi wyrzutami sumienia, ale nie poszłam we wtorek na ten hiszpański. I w środę nie poszłam do pracy. Tak naprawdę temperatura w środę rano już mi spadła, ale gardło rozbolało mnie tak bardzo, że postanowiłam pójść jednak do tego lekarza. Co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma co pochopnie podejmować takich decyzji :) Bo lekarz tak naprawdę tylko postawił diagnozę. Ponieważ jest to wirusowa choroba, nie da się jej wyleczyć żadnym antybiotykiem. Żeby coś na recepcie było, został mi przepisany czosnek w tabletkach, tabletki na gardło i lek przeciwbólowy. Jak się pani doktor dowiedziała, że nie mam umowy o pracę, to mi nawet zwolnienia nie wypisała. I tyle wyszło z mojej wizyty u lekarza. Jednym słowem – tak jak myślałam – samo musi przejść. W środę po południu i wieczorem czułam się bardzo dobrze, wczoraj również, więc poszłam do pracy. Jedyna dolegliwość jaka mi pozostała to kaszel i strasznie skrzeczący głos. Wieczorem poszłam na hiszpański i niestety po powrocie z niego znowu się gorzej poczułam. W nocy znowu miałam temperaturę, ale rano stwierdziłam, że siedzenie w domu nic mi nie da i oto jestem w pracy. Już mnie zaczyna wkurzać ta choroba. Mogłaby się zdecydować, bo naprawdę czułam się już bardzo dobrze. Przydałby się jakiś wolny weekendzik na wykurowanie się, ale nic z tego, bo jak już wspominałam mam teraz zajęcia. Oby tylko jakoś na nich wytrzymać i pozaliczać kolokwia. Nie włączałam ostatnio prawie w ogóle komputera, więc trochę mi się porobiły zaległości u Was, ale postaram się ponarabiać wszystko :) Pozdrawiam wszystkich.

czwartek, 15 stycznia 2009

L4

Moją nieobecność na blogu sponsoruje wirusowe zapalenie gardła :P Nieobecność na Waszych blogach sponsoruje niesamowite łupanie, które odczuwam w łepetynie :) Może jutro się uda. Pozdrawiam

wtorek, 13 stycznia 2009

Pokarało :(

*** by to wszystko strzelił do jasnej Kunegundy!!!! No to sobie przeszarżowałam :( Taka dumna chodziłam, że ostatni raz chora to ja byłam w trzeciej klasie liceum! Oczywiście mówię o takiej chorobie, gdzie temperatura przekracza 38 stopni. Bo jak jest jakiś katarek, to nawet go nie zauważam, jak mnie boli gardło to idę na lody. Jak jest stan podgorączkowy to biorę jakąś tabletkę i po sprawie. I zawsze żyłam! Nigdy się nad sobą specjalnie nie trzęsłam przy jakichś tam dolegliwościach. (A propos, moje poglądy na ten temat doskonale rozumie autorka tego artykułu:
http://ft.onet.pl/12,19574,chlodne_spojrzenie_na_problem_kataru,artykul.html
) I nigdy się specjalnie nie obawiam że coś mnie dopadnie. Wychodzę z założenia, że nie mogę chorować to i nie choruję. No i się przeliczyłam :( Tydzień temu odwiedziłam kuzynkę i kuzyna Franka. Oboje byli lekko przeziębieni, ale co tam. Pojechałam do domu a tam tata przez trzy dni z gorączką 39 leżał. Siostra przyjechała właśnie po świeżo odbytej anginie a jej chłopak również miał temperaturę. No i siłą rzeczy w końcu mnie dopadł ten wirus wredny :(( Wczoraj w pracy strasznie bolała mnie głowa. Ale wzięłam dwa ibuwiecieco i po sprawie. Wieczorem miałam lekki stan podgorączkowy. Wzięłam dwa griwieciecoxy i… nie było po sprawie. Położyłam się po 22 i nie mogłam zasnąć do 3:30. A o 6 wstałam do pracy. Byłam przekonana, że jak to zwykle bywa obudzę się rześka i zdrowiutka. Niestety stan podgorączkowy nadal się utrzymywał, a co gorsza moja głowa ważyła jakieś 50 kg i wszystkie mięśnie tak mnie bolały jakbym wczoraj była na jakimś super intensywnym aerobiku. A nie byłam. Jednak nadal miałam nadzieję, że przyjdzie do mnie jakaś pani i powie „jak to, nie brałaś griwieszcoxu??” I za chwilę nastąpi cudowne ozdrowienie. Nic bardziej mylnego. Przyszłam do domu i 38,5 C :( No i co ja mam zrobiiiić? Ja mam hiszpański za dwie godziiiinyyy. A wszyscy mi mówią, ze mam nie iść. A jutro do pracy muszę iść. To znaczy niby nie muszę, ale mam pracuję na umowę zlecenie i nie mam L4 a poza tym mam płacone za godzinę :( I w ogóle mam trochę roboty. A najgorsze, że w ten weekend mam zajęcia i aż dwa kolokwia i jak mam się uczyć jak mnie tak wszystko boooliiii :( Ja nigdy nie opuszczam hiszpańskiego! Ja zawsze chodzę do pracy! Buuuu :( I jeszcze Franek mi mówi, że mam iść do lekarza. Ale ja nie chodze z takimi pierdołami do lekarza :(

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Gorąca linia

Siedzę w piątek w pracy. Dzwoni telefon:
- Restauracja *** Słucham?
- Dzień dobry. Czy przyjmuje Pani kolędę?
- ???
- Halo? Czy przyjmuje pani kolędę?
- Słuucham????!!!!
- No pytam się czy kolędę Pani przyjmuje?
- Ale Pan się do restauracji dodzwonił!
- Taaaaak?
I po tym przeciągłym zapytaniu dopiero się zorientowałam, że mój rozmówca to Franek!!! Ten to sobie lubi jaja ze mnie robić. Najlepsze jest to, że gadamy codziennie godzinami przez telefon a ja go nie poznałam! A jeszcze lepsze jest to, że już drugi raz mu się taki numer udał.
Kiedyś odbieram telefon:
- Dzień dobry, ja chciałem zarezerwować stolik. Można?
- Można. Bardzo proszę.
- Aha, to ja chciałem zarezerwować.
- Dobrze, słucham.
- Ale kiedy mogę go zarezerwować?
Już trochę poirytowana odpowiadam:
- Nawet teraz.
- Dobrze to ja chciałem zarezerwować na dzisiaj na 2 osoby. Na 14. Ale właściwie to ja nie wiem czy chcę rezerwować, bo może przyjdę dopiero o 15. A co mi Pani poleci? Tylko żeby było tanio!
Jak już do reszty tracę cierpliwość do takich niezdecydowanych klientów odpowiadam:
- To ja może przekażę telefon kierownikowi sali, on się lepiej orientuje.
- Ale ja chcę z panią rozmawiać.
- Ale dodzwonił się pan do biura. Kierownik odpowie na wszystkie pana pytania.
- Ale ja chcę….. – to Franek nie wytrzymał głos mu się trochę załamał od zduszania śmiechu…
Czy ja taka naiwna jestem? Głosu swojego faceta nie znam czy co?? :) Chociaż miałam jakieś lekkie podejrzenie, ze ktoś chyba sobie jaja robi ze mnie, ale przecież trzeba być uprzejmym… Ale na Franka to nie wpadłam! :)

piątek, 9 stycznia 2009

...niż wcale?

Myślę i myślę i wymyśleć nie mogę co tu począć z tymi postanowieniami :) Bo skoro podsumowanie było to i postanowienia przydałoby się jakieś mieć. Okazały się jednak trochę problematyczne. Jak to zrobić, żeby postanowić sobie coś, co było by dla mnie korzystne, w sensie takim, że wpłynęłoby pozytywnie na mnie, na moje życie, mój rozwój i stosunki z innymi, ale jednocześnie żeby było realne. Bez sensu postanawiać sobie coś, co z góry skazane jest na porażkę i potem tylko odczuwać frustrację z powodu niedotrzymania sobie samemu danego słowa…
Nie mogę postanowić sobie, że:
1.     Rzucę palenie – bo nie palę.
2.     Schudnę – bo to postanowiłam sobie w zeszłym roku i udało mi się. Jakbym schudła jeszcze wyglądałabym jak kościotrup.
3.     Będę bardziej systematyczna w nauce/pracy etc. – to było moje postanowienie na… nie wiem chyba na 2000 rok, udało mi się je spełnić i od tamtej pory jestem systematyczna. Nie da się chyba być bardziej systematycznym, skoro zaczynam się uczyć do testu dwa tygodnie wcześniej codziennie po troszkę :)
4.     Znajdę sobie faceta – takie postanowienie miałam na rok 2000. Udało mi się, ale facet okazał się porażką :P Koniec z takimi postanowieniami. Zresztą przecież mam Franka.
To są takie najbardziej typowe postanowienia – chyba się ze mną zgodzicie, bo pewnie same macie podobne lub gdzieś się z takimi spotkałyście. Są to bardzo dobre postanowienia (no może oprócz ostatniego:P) i jeśli się komuś uda, naprawdę dają bardzo dużo satysfakcji. Tylko, że mnie naprawdę już się to udało. Jak rozmawiałam z koleżanką na ten temat, to stwierdziła, że ją w kompleksy wpędzam :) Ale ja po prostu jak już sobie coś postanowię, to naprawdę staram się tego trzymać i nie mam w zwyczaju wymyślania czegoś na siłę, mimo, że wcale mi na tym nie zależy lub nie mam na to czasu. Chyba się czuję spełniona po prostu :) Tak sobie myślałam i myślałam aż wymyśliłam, że takich przełomowych postanowień będę miała chyba więcej w przyszłym roku – skończę studia i trzeba będzie pomyśleć co dalej. Więc na ten rok kilka takich „bajtowych” postanowionek, które przyniosą mi radość jeśli uda mi się z nimi uporać.
1.     Przeczytać w tym roku przynajmniej 40 książek. W tym roku udało mi się przeczytać około 30, wychodzi średnio 2,5 książki na miesiąc, chciałabym przeczytać w miesiącu przynajmniej 3.
2.     Odpowiadać na maile najpóźniej w ciągu tygodnia – to jest moja zmora, odpowiedzi na wszelkie maile, wiadomości i smsy odsuwam na „za chwilę” a potem zapominam :)
3.     Trzymać wagę. Moim zamiarem jest niedopuszczenie do tego, żeby przekroczyć 50 kg.
4.     Utrzymywać aktywność fizyczną.
5.     Jeśli zdecyduję się przystąpić do egzaminu międzynarodowego z Hiszpańskiego – zdać go. Ale czy podejdę, okaże się około marca, kiedy na kursie będziemy mieć próbne testy.
6.     Do końca maja mieć jeden rozdział pracy – mimo, że promotor oczekuje dopiero planu pracy.
7.     Popracować nad związkiem z Franusiem. Poświęcić trochę czasu na analizę naszych złych i dobrych zachowań i zastanowić się co z tym fantem zrobić.
8.     Ograniczyć czas spędzany na kurnik.pl :). Powiedzmy… nie więcej niż 8 godzin w miesiącu!
9.     Wytrwać w prowadzeniu tego bloga :)
Więcej kombinować nie będę. To są rzeczy, na których najbardziej mi zależy, które powinny się troszkę zmienić, lub właśnie nie – jak w przypadku punktów 3,4 i 9:)
I jeszcze taka myśl na koniec. Czy to, że nie mam jakichś wielkich postanowień, świadczy o tym, ze jestem szczęśliwa i spełniona, czy może leniwa i mało ambitna… Hmm wolę to pierwsze :)
No to możecie mnie teraz trzymać za słowo…

wtorek, 6 stycznia 2009

Lepiej późno...

No dobra to ja też. Skuszę się na takie małe podsumowanko. Kiedyś to dopiero robiłam analizy… Kiedy jeszcze pisałam tradycyjne pamiętniki co roku w Sylwestra zamykałam się w pokoju i zapisywałam w ilu chłopakach się zakochałam w tym roku, notowałam ulubione piosenki, wybierałam wydarzenie roku, smutek roku, radość roku. I takie tam. Ale się skończyło. Może dlatego, że w Sylwestra zaczęłam wychodzić? A może z innego powodu.

W każdym razie rok był moim zdaniem bardzo udany. Co prawda nie zdarzyło się w nim nic wielkiego – chociażby w porównaniu z 2007, przełomowym rokiem, ale żyło mi się spokojnie, wygodnie i raczej wesoło. Oczywiście zdarzały się złe chwile, o czym dobrze wiecie, ale chyba nie było ich aż tak wiele. Był to rok, w którym poczułam, że już naprawdę jestem dorosła i niezależna. Dowiedziałam się, że potrafię doskonale łączyć ze sobą pracę – czasami nawet po dwanaście godzin – ze studiami. Nie stanowiło to dla mnie większego problemu, bo jestem systematyczna i potrafiłam zacząć uczyć się do kolokwium dwa tygodnie wcześniej. Do takich „większych” wydarzeń mogłabym zaliczyć oczywiście kupno samochodu. Oraz wyjazd w lutym na wakacje do Hiszpanii razem z Frankiem, który zupełnie sama zorganizowałam – od kupna biletów, po zorganizowanie planu podróży. W ciągu dziesięciu dni zjechaliśmy pół Hiszpanii – zwiedzając w dzień, podróżując w nocy. No i ten blog. To też w zasadzie większe wydarzenie :) Nie sądziłam, że tak długo wytrwam. Nie sądziłam, że ktoś będzie czytał moje wypociny. Ani że poznam tyle fajnych osób. I jeszcze jedna rzecz. Takie zamknięcie pewnego rozdziału z przeszłości, kiedy spotkałam moją dawną miłość i porozmawiałam z nim. Teraz jestem czysta. Nie mam niedokończonych spraw. Mogę iść do nieba :)

Oprócz tego, że świetnie udało mi się pogodzić pracę z nauką, za swój największy sukces w tym roku uważam chyba to, że schudłam 12 kg. Pewnego wiosennego dnia spojrzałam w lustro i stwierdziłam, że nie chcę tak wyglądać. Że źle się z tym czuję. Jeszcze tego samego dnia zaczęłam ćwiczyć. I jeszcze tego samego dnia zaczęłam liczyć kalorie – wytrwale ważyłam wszystko, co zjadałam i obliczałam ile zjadłam, a ile spaliłam. I udało się. A od tamtej pory przytyłam tylko pół kilo. I to po świętach. A poza tym myślę, że to był rok dość rozrywkowy. No choćby te trzy wesela. I Sylwester, który mimo wszystko był jednym z lepszych, na jakich byłam.

Bo mnie się wydaje, że ja chyba nie mam w naturze narzekania. Martwię się na zapas – i owszem. Przejmuję się wszystkim dziesięć razy bardziej niż trzeba. Ale raczej staram się cieszyć z tego, co mam, bo przecież większość z tych rzeczy sama wybrałam, więc dlaczego miałabym podważać swoje własne decyzje? :) Nie jestem optymistką -  o, to na pewno nie. Raczej w genach od strony mamy przejęłam czarnowidztwo, ale to też nie wynika z pesymizmu i malkontenctwa tylko raczej z takiego bardzo realistycznego podejścia do życia. Lepiej się pozytywnie rozczarować nie? Poza tym to mam trochę pecha w życiu – w takich codziennych sytuacjach, ale nauczyłam się nie zwracać na niego uwagi. Tak to już jest, niektórzy mają trudniej, ale to ich nie zwalnia z tego, że o swoje muszą zawalczyć a potem mają prawo się z tego cieszyć ani nie upoważnia do tego, że mogą siedzieć i nic nie robić, bo przecież i tak im nic nie wyjdzie. A żeby nie było tak całkiem pozytywnie, to jako moją porażkę roku zakwalifikuję wizytę u wróżki!

Ostatnia rzecz. Last but not least chciałoby się powiedzieć… Franuś. No cóż, kolejny rok razem. I chyba jednak więcej dobrych chwil, bo jak sobie coś próbuję przypomnieć, to tylko te dobre rzeczy mi przychodzą do głowy. Poznaliśmy się pewnie jeszcze lepiej. Mamy jeszcze więcej wspólnych wspomnień. Kłóciliśmy się sporo – bo taką już mamy naturę, ale chyba jednak jakbym policzyła, to było więcej dni w zgodzie niż kłótni :) A tu rok się skończył, a nowy zaczął, takim dużym kryzysem… Nie chcę za dużo pisać na ten temat, żeby nie wyszło, że jestem jak chorągiewka na wietrze. Powiem tak – być może za parę dni, znowu będę płakać i zastanawiać się jaki ma sens to wszystko. Na chwilę obecną, widzę, że on się bardzo stara. Ja wiem, że go kocham i chciałabym z nim być. I tak mi podpowiada serce. A czasami, jak on wykręci jakiś numer, to mój rozum się wtrąca i podważa to wszystko… W każdym razie jakby nie było – nasz związek jest na cenzurowanym. Naprawdę postanowiłam się dokładnie przyjrzeć temu co robimy dobrze, co źle i zobaczyć co się da z tym zrobić. Ale jak się będę rozpływać nad tym, jaki to Franuś kochany, bo mi o szóstej rano w piętnastostopniowym mrozie leci po świeże bułki, mimo, że ma dzień wolny i mógłby spać, a za chwilę będę się wściekać, że znowu sobie poszedł z kolegami albo coś tam, to proszę mi nie mówić że jestem hipokrytką. Ja naprawdę jestem w stanie przeżywać szczerze dwie skrajne emocje w ciągu paru minut nawet.

No a miało być krótko!

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Mętlik w głowie

Dziękuję Wam wszystkim za ciepłe słowa. Kiedy się tak naprawdę źle czuję szukam kogoś z kim mogłabym o tym porozmawiać. Nie każdy się do tego akurat w danym momencie nadaje. I to naprawdę fajna rzecz, że mogę wejść tutaj i napisać chociaż te dwa zdania. A jeszcze lepsze jest to, że ktoś to przeczyta i jeszcze powie coś ciepłego… Dziękuję Wam.

Trochę się wczoraj załamałam. A właściwie w sobotę wieczorem. Jakoś tak wszystko na mnie spadło naraz. Właściwie nie wiem z czego to wynika, być może źle zinterpretowałam niektóre wydarzenia. Pomijam to, że popsułam sobie humor już na zajęciach, po rozmowie z promotorem, który cały czas powtarza, że przecież w maju mamy oddać dopiero plan pracy a obrona dopiero w lutym, więc mamy jeszcze duużo czasu. I nie interesuje go, że chciałabym już teraz zacząć czegoś szukać…

Ale tak naprawdę to wszystko przez tę sprawę z Frankiem. Zazdroszczę Wam, które napisałyście, że takiego Franka rozniosłybyście w pył po takim wybryku. Widzicie ja tak nie potrafię. A chwilami naprawdę bym chciała. Ale nie umiem. Owszem, byłam zła, ale jak z nim rozmawiałam, to widziałam, że mu zależy, że naprawdę mu przykro, że chce to naprawić. W piątek rozmawialiśmy i przystał na wszystkie moje warunki. Powiedziałam mu też, że daję mu rok. Za rok skończę studia i trzeba będzie pomyśleć o tym co dalej. Zostawiam sobie tę furtkę, bo jeśli by się okazało, że nam nie wyjdzie, nie wyobrażam sobie życia w Poznaniu. Być może będę musiałą wtedy wrócić do domu, chociaż tego też sobie nie wyobrażam… Daję mu rok i przez ten rok będę analizować wszystkie dobre i złe chwile w naszym związku. Dodałam jeszcze, że jeszcze jedno takie zostawienie mnie gdziekolwiek, kiedykolwiek, w jakichkolwiek okolicznościach i z jakiegokolwiek powodu będzie równoznaczne z zakończeniem naszego związku. Tyle teorii. Czas pokaże jak będzie z praktyką. 

W każdym razie w sobotę wieczorem Franek zrobił coś, co potraktowałam jako złamanie warunków naszej umowy. Być może zbyt pochopnie. Postanowiłam, że to już koniec. Nawet chciałam mu to napisać, ale stwierdziłam, że sms w takiej sprawie to byłaby dziecinada. Położyłam się spać. Nie odbierałam od niego telefonów. Nocy i tak nie przespałam. Na drugi dzień – same wiecie w jakim byłam nastroju. Na początku kiedy dzwonił nadal nie odbierałam, ale w końcu pękłam. Rozmowa była taka sobie. Nadal nie wiedziałam co robić i napisałam mu smsa, żeby się zastanowił czy to wszystko ma sens.  Mam nadzieję, że nie łamię tajemnicy korespondencji przytaczając mniej więcej jego odpowiedź: „Ciekaw jestem o co Ci chodzi (…) co ja Ci takiego zrobiłem (…) Masz do mnie pretensje nie wiem o co, fakt może nie przyjechałem o tej 21 a o 22 tylko, że telefon mi się rozładował i jadłem małą kolację dlatego dzwoniłem o 23 chcąc z Tobą porozmawiać i nawet myślałem jak to będzie fajnie razem się przytulić do siebie i zasnąć. No ale wyszło jak wyszło. Ty myślałaś o naszym związku, ja też. I myślę sobie, że z Tobą jestem najszczęśliwszy, mimo wszystkich naszych kryzysów. Nie zamieniłnym Ciebie na nic innego, bo Ciebie tylko kocham na tym świecie. Staram się kochanie i nie mów, że nie. Wczoraj chciałem z Tobą porozmawiać, ale to Ty zablokowałaś wejsćie więc nie możesz mieć do mnie wielkich pretensji(…)” On nie jest z reguły za bardzo wylewny, więc takie smsy od niego są rzadkością. Zmiękczyło mnie to trochę i zaczęłam się zastanawiać, czy naprawdę nie przesadziłam. Potem rozmawialiśmy jeszcze i właściwie doszliśmy do porozumienia…

Widzicie, bo problem tak naprawdę polega na tym, że ja nie do końca wiem co robić. Chcę z nim być, ale jest parę rzeczy, które mi w nim bardzo przeszkadzają. Pozostaje mi albo je olać, albo zaakceptować. Po tym wszystkim co powiedziała mi jego mama miałam mętlik w głowie. I do tej pory tak jest. Z jednej strony nie wyobrażam sobie bez niego życia, mamy wiele pięknych wspomnień i wspólnych planów na przyszłość. Wiem, że miłość polega również na kompromisie. Z drugiej strony on czasami nawet nie jest świadomy, że robi coś, co mi bardzo przeszkadza. A mnie się wydaje, że nie będę mogła żyć z nim, jeżeli dalej tak będzie postępował. Najgorsze jest to, że wiem, ze mu zależy. I tak ciężko to wszystko pogodzić. Bardzo możliwe, że czepiam się za bardzo – bo za bardzo chciałabym mieć go pod kontrolą. Chciałabym go nakręcić tak, żeby chodził po linii prostej i ani na moment nie zbaczał z wyznaczonego toru. Ale skoro już mam taki charakter, to czy kiedykolwiek będę potrafiła nie przejmować się tymi nawet drobnymi wyskokami… Które dla niego wyskokami nie są. A już zupełnie inną sprawą są akcje typu ta sylwestrowa, które są moim zdaniem niewybaczalne…
Czy ktoś coś z tego zrozumiał?

niedziela, 4 stycznia 2009

...

Ktoś tam na górze stwierdził, że jestem zbyt szczęśliwa. Limit się wyczerpał
Przepraszam, że nie odpowiedziałam na komentarze. Przeczytałam wszystkie, ale nie mam na to siły.

piątek, 2 stycznia 2009

I po imprezie

Małe sprostowanie. To, że 1 stycznia zawsze był dla mnie najgorszym dniem wcale nie wynika z tego, że bolała mnie głowa od przeholowania z alkoholem w dniu poprzednim. Tym razem także moje złe samopoczucie wcale nie z tego wynikało – wróciłam zupełnie trzeźwa. Wcale dużo nie wypiłam. Ale ponieważ jak wspomniałam, odsypiać nie potrafię, byłam na nogach od godziny 6:00 31 grudnia do 21:00 1 stycznia z dwugodzinną przerwą na drzemkę. Nie lubię tego dnia, bo świat wtedy nie żyje. Nawet telewizja ma kaca i nic w niej nie leci. Jest cicho i ponuro. To byłoby na tyle.

Sylwester mogłabym zaliczyć do udanych. Nawet pomimo wybryku Franka na samym końcu. Bawiliśmy się świetnie a nagle on, nie mówiąc o tym nikomu postanowił zakończyć zabawę i sobie poszedł. Nie potrafi się nawet z niego wytłumaczyć – jego jedyną wymówką jest to, że alkohol uderzył mu do głowy i nie potrafi racjonalnie wyjaśnić swojego zachowania. Przepraszał mnie wczoraj i trochę się uspokoiłam – w sensie takim, że przestałam się tym martwić. Dzisiaj dla odmiany jestem na niego wściekła. Nie mam ochoty się z nim widzieć, ale niestety jestem za mało stanowcza i przypuszczam, że i tak się zobaczymy. Kiedy wracałam z jego rodzicami z zabawy, jego tato cały czas powtarzał jaki z Franka idiota, a mama mówiła, że absolutnie mam nie odbierać od niego żadnych telefonów ani nie wpuszczać go do domu. Że jakaś kara musi być, że jestem dla niego za dobra i że Franek ma wiedzieć kto rządzi w tym związku. Powiedzieli mi, że mam się zastanowić, czy na pewno chcę z nim być a jeśli tak, to muszę go wychować tak, żeby więcej mi nie fiknął. A przede wszystkim cały czas mówili, że mam się teraz na niego wypiąć i się do niego nie odzywać. Nawet jak mnie przeprosi. 

Cóż, łatwo im mówić. Ja nie jestem zawzięta i niestety szybko mi przechodzi złość. I chociaż teraz jestem zła i mam ochotę Frankowi faktycznie dać nauczkę, to wiem że nie dam rady. Pozostaje mi rozmawiać. A co z tego wyniknie nie wiem.
W każdym razie zabawa była udana. A przede wszystkim czułam i widziałam, że naprawdę dobrze wyglądam, więc to bardzo pozytywnie wpłynęło na moje samopoczucie. Przez wybryk Franka chciałoby się powiedzieć, że to był mój najgorszy Sylwester. Ale wcale taki nie był. Był jednym z lepszych.
To by było tyle na dzisiaj. Dodam jeszcze, że jestem w całkiem dobrym humorze :) Przeszkadza mi tylko ten mój głupi facet. Nie wiem co mam z tym fantem zrobić. Miłego dnia zyczę wszystkim.