*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 2 października 2011

Pieniński trakt.

Codzienność pochłonęła mnie tak bardzo, że w zasadzie nie pamiętam już, że byłam na urlopie :) Na szczęście ta codzienność całkiem przyjemna jest, choć bywa burzliwa, więc nie narzekam, a po prostu zajmuję się swoimi sprawami. I tylko zdjęcia, które przeglądam, przypominają mi, gdzie byliśmy jeszcze całkiem niedawno…
15 września opublikowałam notkę, w której zastanawiałam się, co też będę robiła dokładnie na rok przed ślubem. Dziś już wiem, co robiłam :) Wybraliśmy się na wycieczkę rowerową.

 
Wypożyczyliśmy w Szczawnicy rowery i pojechaliśmy na Słowację – a konkretnie do Czerwonego Klasztoru. Strasznie mi się ta nasza wycieczka podobała. Po drodze zboczyliśmy jeszcze lekko z trasy i przejechaliśmy przez słowacką wieś Leśnicę. Stamtąd widoki były naprawdę niesamowite. A potem wróciliśmy na szlak rowerowy, który przebiegał wzdłuż biegu Dunajca. Zapowiadało się wspaniale, niestety tuż przed klasztorem okazało się, że mój rower złapał gumę :( Przyznam, że trochę mi to popsuło humor, bo nie mogliśmy już kontynuować wycieczki. Nawet ten widok, dla którego naprawdę warto było tam pojechać, nie do końca mnie udobruchał:
 
Osiągnęliśmy co prawda cel minimum, czyli klasztor, ale z planów na dalszy rajd rowerowy musieliśmy zrezygnować i zawrócić. Drogę powrotną Franuś pokonał pieszo, prowadząc mój rower. Ja natomiast wsiadłam na jego i trasę pokonałam nawet kilka razy jeżdżąc tam i z powrotem :) Na przykład jechałam dwadzieścia minut do przodu, docierałam do jakiegoś charakterystycznego punktu, po czym wracałam do Franka i informowałam go, że za mniej więcej tyle i tyle minut będzie na przykład szlaban :P Albo górka. Albo coś tam jeszcze. I tak kilka razy :) Aż po ponad dwóch godzinach dotarliśmy do Szczawnicy i oddaliśmy rower. Dobrze, że nastrój zdążył mi się już trochę poprawić, bo byłabym naprawdę niepocieszona po tym, jak poinformowano nas, że na rowerach są naklejki z numerem telefonu… Mogliśmy zadzwonić a oni by przyjechali i wymieniliby oponę… No cóż, szkoda, że nie powiedzieli nam tego na początku :) Chociaż przyznam, że my też się bystrością nie wykazaliśmy, bo zastanawialiśmy się, jak to jest, jak się komuś coś stanie albo jak złapie go burza – i co wtedy? Jak to jest, że nie ma stacji pośrednich. Nie wpadliśmy na to, ze może trzeba dzwonić… A najciekawsze jest to, że ja ten numer w pewnym momencie zauważyłam, ale pomyślałam, że pewnie chodzi o jakieś poważniejsze awarie (nie pytajcie mnie, co może być na rowerze awarią jeszcze poważniejszą niż ta, która uniemożliwia całkowicie jazdy na tym pojeździe :P, jakieś zaćmienie miałam) – może gdybym ten numer zobaczyła na początku, zadzwonilibyśmy, ale zauważyłam go dopiero jakieś dwadzieścia minut przed „metą”…
Ale mimo tego pechowego incydentu, wycieczka była bardzo przyjemna. A dzięki temu, że trasę powrotną przemierzaliśmy w zwolnionym tempie, mogliśmy się jeszcze intensywniej delektować przepięknymi widokami. (tu się nawet Franek w kawałku załapał :P)
 
Ponieważ mieliśmy przed sobą jeszcze całe popołudnie, wjechaliśmy wyciągiem na Palenicę (uwielbiam wyciągi!)
 
 
Stamtąd przeszliśmy się jeszcze jednym ze szlaków, prowadzących przez Szafranówkę. Ale po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze przystanek. Pogoda była piękna, okoliczności przyrody jeszcze piękniejsze, więc przycupnęliśmy sobie na jakieś pół godzinki na łączce i po prostu cieszyliśmy się tym, gdzie jesteśmy…
 
Wieczorem, tak jak się spodziewałam, otworzyliśmy wino i siedzieliśmy na balkonie chłonąc atmosferę pienińską. Przyznam, że ten dzień „na rok przed” był całkiem przyjemny, a jeśli chodzi o doznania estetyczne, to zdecydowanie widoki z tego dnia zachwycały mnie najbardziej.
Kolejnym obowiązkowym punktem na naszej trasie pienińskiej był Wąwóz Homole i Wysoka.
 
Oto kamienne płyty w wąwozie, ma których podobno zapisane są losy wszystkich ludzi na świecie. Ciekawe co też jest tam na mój temat :P
  
Wyruszyliśmy z samego rana i przez większą część trasy byliśmy praktycznie sami na szlaku. Wąwóz pokonaliśmy szybko i udaliśmy się dalej zielonym szlakiem na najwyższy szczyt pieniński, Wysoką. I tu się trochę zaczęły schody :) Przyznam, że to była chyba najbardziej męcząca część całego urlopu, a to dlatego, że zdecydowanie wolę strome podejścia, najlepiej kamienne, nie znoszę natomiast wspinać się po łące… Właściwie to rzecz w tym, że to nawet nie jest wspinaczka, a po prostu wchodzenie pod górę :P Zawsze mnie to najbardziej męczy, na szczęście to był tylko fragment trasy, potem zaczęły się już konkretne podejścia, które choć nie całkiem łatwe, to jednak mniej męczące dla mnie. Ale zdecydowanie warto było:
 
Potem pozostało nam jeszcze zejście znaną nam już trochę trasą, którą częściowo pokonywaliśmy pierwszego dnia.
 
To był nasz ostatni dzień w górach… Szkoda :( W sobotę wyjechaliśmy rano, a w drodze powrotnej „zahaczyliśmy” jeszcze o zamek w Niedzicy, ruiny zamku w Czorsztynie oraz kościółek w Dębnie.
 
 
 
A potem kierowaliśmy się już tylko na północny zachód…
Niestety, tak to już jest, że wszystko się musi skończyć, a czas mija nieubłaganie. Mieliśmy jeszcze przed sobą tydzień urlopu w Miasteczku, ale i to upłynęło w szybkim tempie. Ale cóż, od początku wiedzieliśmy, że wiecznie trwać to nie będzie, więc zamiast ubolewać nad tym, że się skończyło, woleliśmy cieszyć się tym, ze tak nam się wszystko udało.
Bo udało się wyśmienicie – począwszy od pogody… A ja wiedziałam, że tak będzie :P Miałam przeczucie już od kilku miesięcy wstecz, że wrzesień będzie piękny. A lipcowa plucha tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła :) Poza tym „zaliczyliśmy” wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Pod tym względem Pieniny są bardziej przyjazne od Tatr :) Trasy są krótsze, no i mniej jest jednak tych miejsc strategicznych :) Z Tatr zawsze wyjeżdżam z niedosytem (który wcale nie jest jednak negatywnym odczuciem), tym razem wyjechałam spełniona :) Co nie znaczy, że nie mam tam już po co wracać. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tamtych stronach.
Ale przed nami jeszcze wiele miejsc do zobaczenia. Wiele gór do zdobycia, także tych, w których moja noga jeszcze nie postała, jak Beskidy (no, teraz już prawie w byłam w Beskidzie Sądeckim :)), czy Bieszczady. Wszystko przed nami.
Polska jest naprawdę piękna i zawsze będę to powtarzać…