*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 24 maja 2010

Abhorring a vacuum

To nie było tak, że my nigdy na ten temat ze sobą nie rozmawialiśmy, że niczego nie planowaliśmy. Owszem, jest to dla mnie rewolucja i wszystko stało się dość nagle, dlatego jest to dla mnie zaskoczeniem. Ale to nie tak, że nigdy w życiu nie przypuszczałam, że ze sobą zamieszkamy :) Wiedziałam, że jeśli planujemy wspólną przyszłość, to przecież prędzej czy później tak się stanie.
W naszym związku to Franek był osobą, która jako pierwsza założyła, że ze sobą będziemy i już. To on pierwszy zaczął mówić o nas w taki sposób, że wiadomo było, że ma na myśli odległą przyszłość – wspólną przyszłość. Kiedyś mieliśmy nawet konkretne plany, ale niewiele z nich wypaliło i przez to ta nasza przyszłość nagle przestała być konkretna.
Nie spieszyło mi się za bardzo, nie miałam ciągotek ku temu, żeby zostać żoną. Dobrze mi się żyło. Do momentu, kiedy wyprowadziła się Dorota – wtedy powoli zmuszona byłam zacząć myśleć o jakiejś przyszłości i oswajać się z tym, że trzeba będzie wkrótce zmienić tryb życia. A najwięcej zmieniło się po mojej obronie. Cieszyłam się bardzo, że skończyłam studia i to z tak dobrymi wynikami. Ale…

Jednym z moich ulubionych powiedzonek po angielsku jest to, że „Nature abhors a vacuum”, i widzicie, ja podobnie jak ta natura nie znoszę próżni… Muszę ciągle na coś czekać, do czegoś dążyć, coś się musi dziać. Nie musi to wcale oznaczać, że w danym momencie życia nie czuję się szczęśliwa, ale po prostu nie lubię bierności i życia z dnia na dzień. Po obronie zaczęłam rozmyślać nad swoim życiem. Zakończyłam pewien rozdział w moim życiu, jakim były studia. Pracę swoją uwielbiam i choć planuję ją zmienić, nie jest to żadnym priorytetem i na razie spełniam się zawodowo. Miałam fajne, niezależne życie, chodziłam sobie na aerobik, do kosmetyczki i fryzjera, spotykałam się z koleżankami… Wszystko ok, ale okazało się, że jest jedna dziedzina mojego życia, która pozostaje w tyle – która się w ogóle nie rozwija. Mój związek z Frankiem. Dotarło do mnie, że przestały mnie zadowalać nasze spotkania z doskoku. Nie da się całe życie chodzić na randki. Zaczęło mi trochę przeszkadzać to, że ja idę do przodu, Franek idzie do przodu, ale my razem zostaliśmy gdzieś daleko w tyle… 

Jeszcze bardziej doskwierała mi myśl, że naprawdę muszę coś zrobić ze swoim życiem, bo za chwilę Ela kończy swoją szkołę i najprawdopodobniej wyjedzie z Poznania… A poza tym na wieczną studentkę też się nie nadaję. Wiedziałam, że muszę podjąć jakąś decyzję i starałam się delikatnie uświadomić Frankowi, że nie urządza mnie takie czekanie nie wiadomo na co i stąpanie po niepewnym gruncie – bo przecież absolutnie nie wiedziałam na czym stoję. Owszem, on ciągle mówił o ślubie w niesprecyzowanej przyszłości, o wspólnym życiu. Ale nic nie było konkretne, a ja chyba zaczęłam tych konkretów potrzebować.

Nie chciałam na niego wpływać. Uważam, że nie ma nic gorszego niż dziewczyna, która sobie wyżebrała pierścionek zaręczynowy, więc nie o to mi chodziło. Chciałam tylko wiedzieć jakie on ma plany. Musiałam je poznać, żeby jakoś się do nich odnieść. Franka martwiły pewne zobowiązania finansowe jakie miał, a przede wszystkim fakt, że po ślubie nie mielibyśmy gdzie zamieszkać. Sytuacja wydawała mu się patowa, twierdził, że najpierw musi o wszystkim porozmawiać ze swoimi rodzicami. Okazało się, że to było najlepsze co mógł zrobić…

To był moment przełomowy dla naszego związku, a przede wszystkim dla Franka. On chyba musiał zobaczyć, że ma wsparcie w rodzicach. Przyznam, że sama go nie poznaję. Do tej pory rozmowy o przyszłości nie należały do jego ulubionych (co tu ukrywać, do moich też nie, nie znosiłam ich :)) a teraz strasznie się zapalił do wspólnego życia. Zupełnie inaczej do tego podchodzi, nagle przestał dostrzegać same problemy i to on mnie przekonuje, że sobie poradzimy. Przyznał nawet, że teraz nie widzi żadnych przeszkód, żebyśmy się pobrali.
Prawdopodobnie będę w najbliższych dniach bardzo monotematyczna, ale chyba się nie dziwicie za bardzo? :) Mimo tych wszystkich obaw i rozterek, bardzo się cieszę, że nasz związek ruszył z miejsca – że coś się dzieje. A dzisiaj nareszcie usiądziemy sobie z Frankiem i ustalimy kilka spraw – do tej pory rozmawialiśmy na temat mieszkania tylko przez telefon albo za pośrednictwem jego rodziców, bo się mijaliśmy :)