*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 26 grudnia 2016

Świątecznie...


Prawie nie zauważyłam, że święta w tym roku już nadeszły. Wysłałam chłopaków dwa tygodnie temu do Poznania i cieszyłam się tym rodzajem samotności, który raz na jakiś czas jest każdemu potrzebny, a do tego korzystałam z możliwości jakie dawał mi brak konieczności śpieszenia się po pracy do domu, żeby spotkać się z mężem i synkiem :) Wyszalałam się trochę, nie powiem. Nadrobiłam trochę zaległości. Pozwoliłam sobie na błogie lenistwo, a nawet mogłam w spokoju pochorować i cały poprzedni weekend spędziłam na kanapie częściowo lecząc się po piątkowej imprezie z kolegami z pracy a częściowo z powodu zapalenia gardła :)
Wiedziałam, że święta są tuż tuż, a więc przygotowywałam się do nich stopniowo i racjonalnie, aczkolwiek bez większych emocji i wcale mi z tym źle nie było. Rozświetlone ulice, zapach cynamonu w sklepach oraz wszechobecne "Last Christmas" pomogły się trochę wczuć w klimat. Ale tak naprawdę byłam przede wszystkim zajęta sobą oraz zaabsorbowana kolejnymi zmianami, które nadeszły w moim życiu. Nie miałam czasu myśleć o tym, że nie mogę wziąć wolnego piątku przed Wigilią, bo skupiłam się raczej na tym, że kilka dni wcześniej zaczynam nową pracę. Mało tego, zgodziłam się nawet na Wigilię w Poznaniu, wyobrażacie sobie? :) Łatwo nie było, ale uległam ostatecznie Frankowi. Nie martwię się też, że mój planowany wcześniej urlop w okresie 27-30 grudnia nie wypalił, bo cieszy mnie fakt, że będę miała jeszcze okazję na te ostatnie dni pójść do mojej starej pracy i nacieszyć się trochę tamtejszą atmosferą i ludźmi. Powyższe chyba dobitnie może świadczyć o tym, że miniony rok bardzo mnie zmienił...
Dziękuję, za wszelkie drobne oznaki tego, że wciąż o mnie pamiętacie. Ja również pamiętam, choć wiem, że słabo to okazuję. Wiele razy podejmowałam próbę napisania czegoś, ale zawsze brakowało mi albo spokoju albo czasu albo jeszcze czegoś innego i ostatecznie nie udało mi się odezwać. Wiem, że wiele z Was zastanawiało się, co się w końcu u mnie wydarzyło i jaką decyzję podjęłam odnośnie mojej pracy. Historia jest dość długa, więc chyba najlepiej streścić ją słowem: "najlepszą" :) Naprawdę tak czuję. Postanowiłam wrócić do mojej starej pracy, wyszłam na tym bardzo dobrze, bo ta potencjalna od początku jakoś mi nie pasowała i czułam wewnętrznie, że to nie jest to. Okazało się później, że miałam rację. Wróciłam więc w listopadzie, a koledzy i szefowa powitali mnie z ogromnym entuzjazmem. Czułam się najzwyczajniej w świecie szczęśliwa przez cały listopad. A kiedy zaczęłam się zastanawiać, co dalej, dostałam propozycję pracy w innej firmie, z nieco lepszymi warunkami i tym razem ją przyjęłam. Szkoda mi pracy, z której odchodzę. Bardzo. Wiem, że będę za nią tęsknić, przede wszystkim za ludźmi. Ale tym razem, w odróżnieniu do tego, jak było ostatnio, czuję, że to już jest koniec. Wiem, że mogłam tam zostać, ale tym razem poprzeczkę postawiłam wysoko i chociaż moja szefowa chciała negocjować warunki mojego zatrudnienia z prezesem, wiedziałam, że aktualna kondycja firmy nie pozwoli na to, abym dostała do, czego chcę. Odchodzę więc definitywnie w tym tygodniu, żegnana lamentami niektórych moich współpracowników... Ale jestem górą. I tym razem to ja się zwalniam, a nie mnie zwalniają...
To tak po krótce. Mam nadzieję, że będzie mi dane opisać coś więcej, ale niczego już nie obiecuję. 
A tymczasem, ponieważ ciągle jeszcze mamy święta, tym wszystkim z Was, które jeszcze tu zaglądają, życzę pięknych Świąt Bożego Narodzenia. Zdrowia (ostatni czas pokazał mi, jak bardzo jest to ważne i nieoczywiste), szczęścia i cudownej atmosfery przesiąkniętej rodzinnym ciepłem, miłością oraz radością.


(znalezione w sieci)

wtorek, 18 października 2016

Druga szansa?

Napisałam ostatnio notkę, ale nie udało mi się jej opublikować. Dzisiaj więc tylko na szybko daję znać co słychać, bo trochę się wydarzyło...
Pisałam ostatnio, że mam umówione dwie rozmowy w sprawie pracy. Z jednej coś wyniknęło i właściwie parę dni po zwolnieniu miałam już propozycję pracy. Poszłam nawet na trzy dni próbne. Propozycja jest nadal aktualna, teoretycznie mam zacząć od listopada. Ale nie jest to coś, co mnie do końca satysfakcjonuje, pomimo tego, że miałabym bardzo blisko i pracowałabym od 8 do 16. O szczegółach napiszę jeszcze później (chyba ;)).

A tymczasem - dostałam jeszcze jedną propozycję od... mojej obecnej firmy. Wyobraźcie sobie, że moi koledzy się za mną wstawili i mogłabym zostać przywrócona do pracy. Dostałam propozycję dalszego zatrudnienia prawie tych samych warunkach. A prawie niestety czasami robi dużą różnicę, więc muszę się nad tym zastanowić... W dodatku czasu mam mało, bo do jutra.

A jakby tego było mało, dostałam dzisiaj ciekawie brzmiącą propozycję z innej firmy i umówiłam się na poniedziałek na rozmowę. 

Tak to właśnie u mnie jest. Musimy podjąć decyzję, która zapewne będzie miała niebagatelny wpływ na nasze dalsze losy. I bądź tu człowieku mądry.
Szczegóły innym razem... :) 

czwartek, 29 września 2016

Świat kręci się dalej...

Ekspresowo, bo inaczej się po prostu chyba u mnie nie da... A nie chcę znowu rekordu bić :)

Fortuna kołem się toczy. Teraz nasza fortuna znajduje się chyba na samym dole. Niedobry to czas dla nas, problemy się zbierają. Ten tydzień w ogóle był niesamowity pod względem złych wiadomości - w poniedziałek dowiedzieliśmy się, że bardzo bliska nam osoba ma raka. Wczoraj, zupełnie niespodziewanie dostałam wypowiedzenie w pracy. Nieźle prawda? Chyba można się załamać...

Właściwie więc nie wiem, dlaczego się nie załamuję. W przeciągu ostatniego roku, a może nawet dwóch miewałam oczywiście gorsze dni. Ale wiecie, że nie pamiętam już, żebym się tak naprawdę czymś martwiła... Szczególnie w ostatnich miesiącach, mimo, że różne rzeczy nad głową mi wisiały. Czasami mam wrażenie, że limit zamartwiania się i stresowania sytuacją życiową wyczerpałam już w latach 2013-2014. W sumie - oby tak właśnie było ;)

Zostałam wczoraj wezwana do kadr wraz z moją przełożoną. Właściwie bez słowa wstępu wręczono mi papier do podpisu z informacją, że absolutnie nie chodzi o moją osobę ani o sposób wykonywania przeze mnie obowiązków, ale po prostu w obliczu słabych wyników moich kolegów handlowców, utrzymywanie mojego stanowiska jest coraz mniej zasadne, bo będę miała coraz mniej pracy. To jest wersja oficjalna. A prawdziwa jest taka, że firma jest w złej kondycji finansowej i tną koszty, ale o tym oczywiście się głośno nie mówi, choć wszyscy o tym wiedzą...
Nie powiem, trochę dostałam tym przysłowiowym obuchem w łeb, bo nawet jeśli miałam obawy, że tak się sprawy potoczą, to myślałam, że mam czas przynajmniej do momentu aż pojawi się nowy dyrektor naszego działu albo chociaż do końca roku. Niemniej jednak z godnością podpisałam papier, a potem wstałam i... napisałam smsa do mojego kolegi (z którym codziennie razem jemy), czy idziemy do kuchni na obiad. Moja szefowa za to, która zwolniona nie została, wybiegła z płaczem z żalu za mną i ostatecznie to ja właściwie pocieszałam ją...  Tymczasem ja zjadłam ten obiad, rozmawiając z kolegami, a potem wyszłam z pracy, bo kadrowa sądząc pewnie, że już nic pożytecznego tego dnia nie zrobię, kazała mi się zwolnić wcześniej. Wychodziłam żegnana przyjacielskim poklepywaniem po plecach, uściskami, a nawet lekko mokrymi oczami mojego kolegi (tym razem nie tego od obiadu, ale ja w mojej pracy mam dużo kolegów ;))
Wróciłam do domu. Wiking ucieszył się, że wróciłam wcześniej. Franek też. Posprzątałam, poćwiczyłam... Słowem - dzień jak co dzień. Świat się nie zatrzymał.

Jestem z siebie dumna, że zachowałam klasę. Nie tylko wczoraj, ale również dzisiaj, kiedy jakby nigdy nic pojawiłam się w pracy i wykonywałam swoje obowiązki, bo przecież nadal jestem tą samą solidną margolką, a wypowiedzenie mam do końca października. Wierzę w to, że nawet jeśli firma postąpiła wobec mnie nie do końca w porządku, to moja uczciwość i lojalność pomimo wszystko mi się opłacą. (Zresztą trochę się już opłaca, ale o tym innym razem). Oczywiście w domu zwolniłam swój smutek ze smyczy, ale i tak się nie popłakałam i generalnie przyjęłam sytuację ze stoickim spokojem. Do firmy dziś przyszłam tak, jak zawsze, zachowując pogodę ducha. Widzę, że to robi na ludziach wrażenie. Są tacy, którzy wręcz wprost powiedzieli mi, że mam klasę i że to niesamowite, że nie tylko się nie załamałam, ale nawet mam dystans do całej sytuacji. Pojęcia nie mam skąd mi się to wzięło, ale to nie maska. Ja naprawdę czuję, że jakoś to będzie...  I nawet potrafię się szczerze uśmiechać i skupiać się na pozytywnych aspektach tej sytuacji (tak, tak, są takie i nawet nie musiałam szczególnie szukać) - na przykład na tym, jak wiele życzliwości mnie spotkało ze strony współpracowników. To pozwala mi wierzyć, że byłam naprawdę lubianą osobą, co w naszej firmie wcale nie jest takie oczywiste :P

A więc tak. Mamy problem. Smutne jest też to, że od pięciu lat nie możemy sobie poukładać życia, bo mamy jakiegoś mega pecha! Los koniecznie chce nam chyba coś udowodnić, chociaż nie bardzo wiem co. A mimo wszystko nadal się nie daję. Jakoś to będzie. Myślę pozytywnie i to myślenie wychodzi mi samo. Czy pozytywne myślenie naprawdę przywołuje pozytywne zdarzenia? Nie wiem. Ale najgorzej nie jest, bo wczoraj dostałam wypowiedzenie, a na jutro mam już umówione dwie rozmowy w sprawie pracy. Nie nastawiam się na nic, bo to by było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale zawsze to jakieś światełko w tunelu, że coś się dzieje...

wtorek, 13 września 2016

Niechlubny rekord.

I to podwójny. Jeszcze nigdy nie miałam przerwy w pisaniu trwającej ponad miesiąc. I nigdy nie opublikowałam tylko jednej notki w całym miesiącu.
Źle się dzieje na blogu margolkowym. Oj, źle... 
Nie tłumaczę się, bo nawet nie mam na to żadnego wytłumaczenia. Żyję ostatnimi czasy bardzo intensywnie i chyba po prostu zabrakło na razie miejsca na tę wirtualną rzeczywistość. A jednak szkoda mi jej cały czas i ciągle jeszcze mam nadzieję (a może już się tylko łudzę?), że to jednak nie koniec :)

Dużo się u mnie dzieje ostatnio, choć przełomów żadnych nie ma, poza jednym, o czym za chwilę. Mam wrażenie, że w ciągu ostatnich kilku miesięcy wyostrzyły mi się zmysły, więcej widzę i czuję, jestem bardziej świadoma siebie i swojego życia. Trudno to opisać... Ale dobrze mi z tym. Chociaż nadal nie umiem dojść do ładu z niektórymi swoimi emocjami, ciągle mi mało, czasami mam ochotę na jakieś szaleństwo. Nie wiem, gdzie się podziała ta stateczna margolka :P
Mam za sobą urodziny, o których nie wspomniałam tu chyba w końcu ani słowem, spędziłam cudowny czas na urlopie w górach, a za moment będziemy z Frankiem świętować kolejną rocznicę ślubu... 
A co do wspomnianego przełomu - nie dotyczy mnie bezpośrednio, bo to nie moje życie przewróci się za moment do góry nogami, ale na pewno ma to dla mnie ogromne znaczenie. Bo wiecie co się stało?? :) Godzinę temu otrzymałam informację, że Dorota postanowiła przyjąć ofertę pracy, którą dostała wczoraj i przeprowadza się do Warszawy!!! Przyjeżdża w niedzielę i na początek będzie przez chwilę mieszkała z nami. Później dostanie prawdopodobnie mieszkanie służbowe. Wygląda więc na to, że ziszczą się nasze wizje snute od dobrych paru lat przy kubku kawy, herbaty, gorącej czekolady albo po prostu przy kieliszku wina ;) Ja wiedziałam, po prostu wiedziałam, że ten dzień w końcu nastąpi :D 

Ps. Widzę, że jeszcze trochę Was tu zagląda, miło mi bardzo, że jednak o mnie pamiętacie. Ja o Was również, zaglądam do Was, chociaż widzę, że nie ja jedna milczę...

wtorek, 9 sierpnia 2016

Zagadka

Położyliśmy się wczoraj tak jak zazwyczaj, koło 22. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy w łóżku, po czym zgasiłam światło i przyłożyliśmy głowy każde do swojej poduszki. Już odpływałam, ale nagle pod powiekami zamajaczył mi pewien obrazek, otworzyłam oczy i powiedziałam do Franka: wiesz na co mam teraz ochotę??
Na co Franek bez wahania odpowiada mi: "na pierogi". Na tę jego odpowiedź aż się podniosłam i nie bacząc na śpiącego obok w łóżeczku Wikinga prawie krzyknęłam "skąd wiesz?!"

No bo powiedzcie mi, skąd on wiedział, że tym majakiem prawie sennym był właśnie talerz ruskich pierogów okraszonych błyszczącym masełkiem, cebulką i skwarkami. No skąd? Nie rozmawialiśmy o pierogach, ba! nawet o jedzeniu nie rozmawialiśmy... 
Ot, zagadka... :)

piątek, 29 lipca 2016

Słomiana wdowa

W środę po południu Franek zapakował siebie i Wikinga do samochodu i pojechali do Poznania :D I tak oto już trzeci dzień jestem słomianą wdową. Podoba mi się! :)

Mam zaplanowany urlop od 15 sierpnia (a Franek niestety nie, więc pojedziemy z Wikingiem i moimi rodzicami), teraz nie za bardzo pasowało mi brać wolne dni. A z kolei Frankowi ułożył się tak grafik, że miał wolny czwartek i piątek, a weekend sobie zamienił z innym i tym sposobem ma cztery dni wolnego. No to pojechał :) A ja mam wolną chatę :P

Wiecie kiedy ostatni raz byłam sama w domu? Jakoś na początku grudnia 2014 :P A zresztą nie do końca sama, bo przecież już z Tasiemcem :) A więc tak naprawdę, naprawdę sama przez dłużej niż 24  godziny byłam w lipcu 2013. Delektuję się więc teraz tymi chwilami. Tym, że wracam do mieszkania, w którym wszystko jest dokładnie tak, jak zostawiłam parę godzin wcześniej. Tym, że zabawki i książeczki są ułożone w pudełkach i na półkach. Że mogę spokojnie zdjąć buty po przyjściu do domu, bez wieszającego się na mnie Wikinga, a potem włączyć komputer :P I takimi tam różnymi drobiazgami :)
Nie mówię, że chciałabym, żeby tak zostało na zawsze, ale takie parę dni sam na sam ze sobą naprawdę było mi bardzo potrzebne. 
Jutro rano wsiadam w pociąg i jadę do nich, w niedzielę razem wrócimy. Cieszę się, szczególnie, że mamy w planie spotkanie z Alą i jej 11-miesięczną Helenką oraz z Hiszpańską Anią (która przyjechała na wakacje do Polski) i jej roczną Emmą. Ale jednak trochę żałuję, że ta moja samotność trwała tylko trzy dni :P Poczułam się trochę jak za dawnych czasów. Zauważyłam też jedną rzecz - komfort snu nocnego absolutnie mi się nie zmienił, co oznacza, że Wiking w tym nocnym wypoczynku wcale mi nie przeszkadza. Budziłam się w zasadzie o tej samej porze, tak samo wyspana.

Ciekawe jest to, jak niektórzy reagują na tę naszą rozłąkę. 
Teściowie są zszokowani, że do tego wyjazdu podchodzimy ze spokojem - że nie dzwonię co pięć minut, żeby zapytać co u Wikinga, że do ostatniej chwili nie wiedziałam kiedy i czym przyjadę. Że Franek nie bał się jechać sam 300 km z dzieckiem i w ogóle, że wszyscy, łącznie z Wikingiem, nie przeżywamy tego wyjazdu jakoś szczególnie. Wikuś co prawda podśpiewuje sobie pod nosem "mama, mama..." Ale to raczej w ramach gimnastyki buzi i języka, niż ze względu na to, że mnie nie ma, bo to akurat nie robi na nim absolutnie żadnego wrażenia :)
Hiszpańska Ania jest zszokowana, że Franek i Wiking pojechali sami. Tylko nie wiem, czy bardziej podziwia to, że ja bez problemu rozstałam się z synkiem, czy to, że Franek nie ma żadnego problemu z tym, żeby się zająć dzieckiem bez mojej pomocy :) Być może więcej szczegółów poznam, kiedy się spotkamy.
Niektórzy dziwią się w ogóle temu, że pozwoliliśmy sobie na takie rozstanie. Inni, że ja cieszę się z tego, że jestem sama itp. itd. :)

Przyznam, że w ogóle tego nie rozumiem :) Dla nas nie stanowi żadnego problemu to, żeby te kilka dni spędzić osobno. Skoro Franek akurat ma wolne, to dlaczego niby miałby z niego nie skorzystać. Wiking jest w dobrych rękach, więc nie widzę powodu, dla którego miałabym się zamartwiać co się z nim dzieje, jak sobie radzi i czy za mną nie płacze (no bo nie płacze :P). Zapewne jestem w oczach niektórych wyrodną matką, bo nie dość, że puściłam dziecko na wyjazd prawie samo (czyt. bez matki :D), to jeszcze za nim nie tęsknię* a co gorsza nie mam w związku z tym żadnych wyrzutów sumienia! 

* no przyznaję się, nie tęsknię; owszem dostrzegam brak jego obecności i brakuje mi go troszeczkę, ale wiem, że za chwilę znowu się zobaczymy, więc raczej cieszę się tą chwilą, kiedy nie muszę się sobą z nikim dzielić :)

sobota, 23 lipca 2016

Ekspresem.

Nie mogę nadążyć za uciekającym czasem! Ostatnio mój kolega był na urlopie, znowu  miałam ręce pełne roboty. Nawet nie dałam rady napisać urodzinowego posta. Ani rocznicowego - bo przecież dziesiąta rocznica mi i Frankowi stuknęła.
Muszę to nadrobić. Ale nie dzisiaj. Bo za 10 minut wychodzimy z Dorotką i idziemy na imprezę :P Pracowałam nad Frankiem od miesiąca, bo trochę kręcił nosem na to nasze wyście, ale ostatecznie wiedziałam, że się ze mną po prostu trochę droczy. Idziemy więc z Dorotką po trzech latach wreszcie sobie trochę potańczyć i będziemy świętować moje urodziny a także zaległą uroczystość - 15 lat znajomości :D

piątek, 8 lipca 2016

Nasz półtoraroczniak :)

Będzie dzisiaj wreszcie o Wikingu ;) 
Fakt, że wczoraj skończył on 18 miesięcy, jest dla mnie dodatkowym motywatorem. Chociaż muszę przyznać, że odkąd skończył roczek, nagle przestałam liczyć minione miesiące. Kiedy ktoś pytał, ile ma moje dziecko, musiałam się chwilę zastanowić :) A zazwyczaj i tak odpowiadałam że "niedawno skończył rok" lub "wkrótce będzie miał półtora". 

Przedwczoraj byliśmy na ostatnim szczepieniu - tzn. ostatnim w tym okresie, następne dopiero za parę lat. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Wiking waży 10,1 kg i mierzy 80 cm, co oznacza, że wreszcie wskoczył w siatkę centylową, bo dotychczas był ciągle poniżej :P

Tak naprawdę pewnie nie da się napisać jednej notki na temat postępów naszego synka i tego, jaki jest, zwłaszcza po takim czasie. Ale postaram się chociaż skrótowo opowiedzieć o tym, co najbardziej dla nas istotne.
Przede wszystkim, nie mogę nadziwić się temu, jak dużo takie dziecko rozumie i ile potrafi. A właściwie, że rozumie absolutnie wszystko! Czasami go testuję i mówię coś, będąc pewna, że nie będzie wiedział o co chodzi, a potem zbieram szczękę z podłogi, kiedy Wiking na przykład wykonuje bezbłędnie jakieś moje absurdalne polecenie :P
Jest bardzo samodzielny. Wszystko chce robić sam. Wyrzucanie pieluch do śmieci to już naprawdę drobiazg, przy całej reszcie. Wystarczy, że powiem, że wychodzimy i trzeba ubrać spodenki, a on już leci do pokoju, otwiera szufladę, wyciąga swoje ubranie i próbuje je założyć. Ale, że nie bardzo mu to jeszcze wychodzi - bo na przykład wie, że bluzkę trzeba przyłożyć do głowy, żeby ją założyć, ale już nie bardzo kojarzy, że trzeba znaleźć "dziurę", żeby tę głowę włożyć, ostatecznie podchodzi do mnie i cierpliwie się ubiera. (Chociaż lubi też być przekorny i jak widzi, że chcemy go ubrać, to z radosnym piskiem przed nami ucieka). Tak samo jest z pieluchą - wyjmuje ją i przykłada sobie do pupy. Na hasło "idziemy się myć" biegnie do łazienki, szykuje swoją wanienkę i zaczyna się rozbierać. Podobnie jest z jedzeniem - sam wchodzi na swój fotelik do karmienia, albo siada przy swoim małym plastykowym stoliku. Bywa, że jest oburzony, kiedy próbujemy go karmić - chce sam i już! A najlepiej to żadnymi plastykowymi szućcami tylko "prawdziwym" widelcem albo łyżką. 
Pewnego poranka krzątałam się w kuchni, a Wiking, jak ma to w swoim zwyczaju, plątał mi się pod nogami. Otwierał szafki, zaglądał do szuflad, wyciągał swoje słoiczki z jedzeniem, które trzymamy w razie awaryjnych sytuacji itp. W pewnym momencie zniknął - poszedł do pokoju i przez chwilę słyszałam jego stękanie - co oznaczało, że się z czymś siłuje. Po chwili zaczął mnie wołać. Weszłam do pokoju, a moim oczom ukazał się taki oto widok - Wiking siedzi w swoim foteliku do karmienia a na stoliku obok leżą przygotowane przez niego łyżeczka i słoiczek z kaszką!!! I cóż mi pozostało? Musiałam rzucić wszystko i nakarmić go tym, czego sobie zażyczył :P Z jedzeniem to jeszcze nie koniec, bo kiedy Wiking skończy jeść, to bierze swoją miseczkę, odnosi ją do kuchni i wrzuca do zlewu, pojęcia nie mam skąd mu się to wzięło. (Musimy też pilnować się, żeby nie zostawiać gdzieś w pokoju na stole szklanek, bo te też Wiking od razu sprząta i wrzuca do zlewu. Cud że jeszcze żadna się nie stłukła :)) W ogóle to ma chyba zadatki na pedanta, bo kiedy je sam i nabrudzi, to po odniesieniu miseczki leci po ścierkę albo ręcznik papierowy i wyciera stół i podłogę! Albo od razu chwyta za odkurzacz. Tak, tak, odkurza już sam. Na hasło "sprzątamy", wyciąga odkurzacz i czeka aż go podłączymy. A potem spróbuj tylko rodzicu chwycić za rurę samemu! Owszem, czasami możesz pokazać Wikingowi, w którym miejscu należy się przyłożyć, ale samą czynność wykonuje on. Nawet dywany podnosi i pod nimi odkurza... Kiedy idziemy na jakieś zajęcia, to zazwyczaj dzieciaki nie chcą oddawać akcesoriów, którymi się bawią, a Wiking na odwrót - zanim się jeszcze zabawa skończy, już chodzi po sali i zbiera zabawki :) Wrzuca je do kosza a potem kosz odstawia na miejsce. Wszyscy się śmieją, że muszę mieć w domu nie lada pomocnika. I tak rzeczywiście jest. Kiedy zmywamy, Wikuś przysuwa sobie krzesełko i staje obok nas, kiedy się pakujemy np. na wyjazdowy weekend, to on wrzuca swoje ubranka do walizki. W ogóle uwielbia być potrzebny i czeka, aż zlecimy mu jakieś drobne zadania, które z chęcią wykonuje.

Niania czasami mówi, że Wiking jest książkowym dzieckiem, co nas oczywiście bardzo dziwi, bo mamy jeszcze w pamięci te pierwsze - bardzo nieksiążkowe :P miesiące. Ale fakt, że warto było przetrwać ten pierwszy trudny okres, żeby doczekać się teraz takiego ułożonego synka. Oczywiście nie mam złudzeń, że tak pozostanie zawsze, na pewno jeszcze niejeden gorszy czas przed nami, ale wszystko pewnie jest do przejścia. A tymczasem cieszymy się tym, że synek nam bez problemu wszystko je - chociaż najbardziej lubi podjadać nam z talerza. A przede wszystkim tym, że zwykle nie ma kłopotów z zasypianiem. W ciągu dnia ma tylko jedną około dwugodzinną drzemkę i przeważnie odbywa się to tak, że kiedy zaczyna trochę marudzić, pytamy go, czy chce mu się spać. Kiwa głową, że tak i biegnie do łóżeczka. Łóżeczko stoi przy ścianie i od tej strony ma wyciągnięte szczebelki. Wiking odsuwa więc sobie to łóżeczko, wchodzi do niego i czeka aż je zasuniemy z powrotem. A potem - kładzie się, przykrywa kołderką i albo czeka na porcję mleka, albo... po prostu zasypia. Wieczorami różnie bywa - kładziemy go między 19 a 20. Zwykle zasypia po wypiciu mleka, ale czasami, kiedy jest mniej zmęczony, ma jeszcze ochotę chwilę pobrykać. Przytulamy się wtedy, śpiewam mu albo coś czytam. A niekiedy podaję mu książeczkę do łóżeczka, którą sobie sam przegląda. Bywa, że najlepiej, kiedy wyjdę po prostu z pokoju, bo kiedy siedzę obok, Wiking jest cały czas zainteresowany moją osobą, a gdy mnie nie ma, po jakimś czasie po prostu zasypia. 
Mniej więcej od pół roku w większości przesypia noce w całości, o czym chyba już Wam wspominałam. Bardzo rzadko zdarza się, żeby się budził, chociaż mieliśmy ze dwa takie dwutygodniowe okresy, kiedy pobudki się zdarzały. Do dziś nie wiemy, co było ich przyczyną, chociaż zastanawiam się, czy to nie wyżynające się trzonowce, które pojawiły się ni stąd ni zowąd ;) Ale muszę przyznać, że do dzisiaj jest mi bardzo dziwnie, kiedy budzę się rano po całkowicie przespanej nocy - po prostu nie czuję, że spałam :D Nocne pobudki powodowały, że byłam bardziej świadoma samej czynności snu :) No i muszę przyznać, że czasami wolę, kiedy Wiking obudzi się w nocy i poprosi o mleko, bo wtedy śpi nieco dłużej - mniej więcej do siódmej. Dzięki temu mogę wstać i w spokoju przygotować się do pracy. Kiedy tej nocnej pobudki nie ma, to przeważnie synek tuż po szóstej jest już na nogach, wychodzi z łóżeczka i przynosi mi kapcie do łóżka, co ma być dla mnie jednoznacznym sygnałem, że koniec spania. 

Wikuś w dalszym ciągu jest bardzo pogodny i śmiały. Nie boi się obcych, chętnie bawi się z innymi dziećmi. Naprawdę nie możemy na niego narzekać, bo nie sprawia nam większych problemów. Oczywiście nie jest aniołkiem, bo swoje wady też ma, jak każdy :) Na pewno jest potwornie uparty i nie znosi słowa "nie". Mamy już za sobą kilka zupełnie nieuzasadnionych histerii domowych. Co prawda nie było leżenia na podłodze, ale tupanie i owszem. 
Poza tym niestety nie bardzo idzie nam odpieluchowywanie. Był już czas kiedy Wiking bardzo ładnie siadał na nocniku, ale ostatnio mu się odwidziało. Nie chce i złości się, kiedy proponujemy mu, żeby usiadł na nocnik. Czasami udaje się go na to namówić, ale nie robimy tego na siłę. Tutaj chyba jednak przed nami jeszcze długa droga, bo chociaż Wikuś doskonale wie, do czego służy nocnik oraz papier toaletowy, i mimo, że często biega w samych majteczkach i kiedy się zesika, to od razu nas woła i pokazuje miejsce, które zmoczył (a czasami oczywiście od razu je chce wycierać), to nie potrafi jeszcze sygnalizować tego przed faktem, no i właśnie ostatnio jest w ogóle niezbyt chętny do tego, żeby na tym nocniku siedzieć.

Taki to właśnie jest ten nasz półtoraroczny synuś ;) Naprawdę daje nam dużo radości. Czasami oczywiście bywa męczący, bywa, że ma gorsze dni, kiedy to się wścieka i sporo marudzi, charakterek  to on ma ;) Ale zdecydowanie nie mamy na co narzekać.

czwartek, 30 czerwca 2016

Kolejne podejście :)

Ostatnio być może trochę mniej kolorowo jest, ale bynajmniej nie dlatego, że coś się zmieniło. Po prostu często ilość i jakość problemów nie jest bezpośrednim źródłem naszego samopoczucia.  Źródłem tym jest sposób, w jaki pozwalamy im wpływać na nasze życie :) Niby takie oczywiste i proste, ale jednocześnie jakże skomplikowane. 
W każdym razie ostatnio pozwoliłam różnym dokuczliwym drobiazgom nieco za bardzo na mnie wpłynąć i miałam parę gorszych chwil, ale na szczęście były to tylko chwile. Problemy są i będą. Durni i chamscy ludzie niestety też, i czasami trzeba po prostu się z tym pogodzić, bo jak to mawia mój kolega z pracy - nie wygrasz z nimi, bo najpierw Cię ściągną do swojego poziomu, a potem pokonają doświadczeniem. Coś w tym jest. To tak, jak ze złośliwcami w sieci :)
W każdym razie na razie się nadal jest mi całkiem dobrze i pomimo tych gorszych momentów, wciąż czuję że żyję. A może właśnie nie pomimo, a dzięki nim, wszak życie to nie tylko cud, miód i orzeszki :)

I tylko ciągle z tym pisaniem mi nie po drodze - zresztą widzę, że nie tylko mi. Niemal każdy dzień zaczynam z myślą, że tym razem to już na pewno coś tu napiszę!... A potem zbliża się wieczór i znowu myślę sobie "jutro"... 
Ale za moment mamy lipiec, nowy miesiąc, nowy początek, może tym razem uda się bardziej... W dodatku to przecież mój ulubiony miesiąc. 
I następna notka już musi być koniecznie o Wikingu, bo ciągle sobie to obiecuję, a potem okazuje się, że mam za mało czasu, żeby napisać ją tak, jakbym chciała :)

Tymczasem delektuję się trwającym Euro. Pamiętacie chyba, że to obok Mundialu moja ulubiona impreza sportowa? :) Pomijam już to, że po raz pierwszy jestem świadkiem tego, że Polakom udało się zajść tak daleko. To taki dodatkowy smaczek, bo przecież i bez Polaków zawsze się emocjonowałam tymi rozgrywkami. Już chłopaki w pracy określili mnie mianem największej"kibicki" w firmie, chociaż zdaje się, że mam jakąś konkurencję :) Ale nie wiem, bo jakoś tak się składa, że więcej gadam tu z facetami, a więc i o piłce rozmawiam głównie z nimi.

W weekend pojechaliśmy sobie do Miasteczka. Mieliśmy tam okazję wybrać się na imprezę plenerową - moi rodzice chętnie zajęli się Wikingiem, mogliśmy więc hulać przez pół nocy. Franek wrócił o 2:00, moja siostra i ja, dopiero po 3:00 :D Ale bawiłam się świetnie, wytańczyłam się, spotkałam parę osób, których nie widziałam wieki całe... Tego mi było potrzeba. 

Napisałam tę notkę w niecałe dwadzieścia minut. Czyli to nie jest aż tak czasochłonne jak się zdaje.. No to dlaczego tak się zdaje.. Hmm?? :))

piątek, 17 czerwca 2016

Miła teraźniejszość.

Nie da rady, po prostu nie da rady przy tym tempie życia :) Bo jak ja mam pisać, skoro ani się obejrzę, a mija kolejny tydzień? A ja nawet nie wiem, kiedy to się zdążyło wydarzyć? :)

Niemniej jednak muszę przyznać, że wcale nie jest mi z tym źle. Dzień mija za dniem, ale w większości są to bardzo dobre dni. Żyję bardzo intensywnie - to nie jest pierwszy raz, kiedy tak to odczuwam, ale dawno już nie czułam się tak, jak w ostatnim czasie. Chyba najlepiej mogłabym określić to jako poczucie, że żyję pełnią życia. Z jakiegoś powodu mam wrażenie, że przeżywam teraz bardzo dobry czas. Właściwie to nie jestem pewna, dlaczego tak jest. Miewam oczywiście gorsze dni, bywają nawet takie naprawdę paskudne. Ale przede wszystkim bardzo dużo się śmieję, dobrze czuję się w swojej skórze i jestem pozytywnie nastawiona do wszystkiego. Bardzo mi to pomaga, bo mimo wszystko czas nie jest wcale taki dobry. Ale chyba ostatnie lata pomogły mi nabrać ogromnego dystansu do problemów, trudów codzienności i gorszych chwil.
Czuję się szczęśliwa, chociaż oczywiście mam dni, kiedy o tym zapominam, bo jest też jedna sprawa, która niczym to ziarnko grochu mnie uwiera i w niektóre dni jest to bardziej odczuwalne, niż w inne. Ale ogólnie rzecz biorąc jest dobrze :) Spełniam się po prostu we wszystkich dziedzinach mojego życia, a wtedy zawsze czuję się komfortowo. 

To, że czas mi ucieka nie boli mnie. Jasne, że chciałabym mieć go więcej na różne swoje sprawy, ale prawda jest taka, że na deficyt wolnego czasu cierpiałam zawsze :) Winę za to ponosi po prostu zbyt duża ilość pomysłów, które mam :P Ale nie przeszkadza mi nawet szczególnie to, że dni mijają czasami niezauważone i że nie nadążam za mijającymi miesiącami oraz zmieniającymi się porami roku. Prawdę mówiąc, to jest właśnie dla mnie znak, że dobrze mi się żyje. Upływ czasu nie wpływa na mnie negatywnie, nie martwię się nawet tym, że się starzeję :D Zresztą ostatnio mój kolega z pracy bardzo poprawił mi nastrój - najpierw tym, że "wycenił" mnie na jakieś 4-5 lat młodszą niż jestem, a później tym, że zobaczywszy moje zdjęcie z dokumentów sprzed prawie 15 lat stwierdził, że tak naprawdę niewiele się zmieniłam i bez problemu by mnie rozpoznał. Opowiedziałam to potem w domu Frankowi i mąż jeszcze bardziej podniósł moją samoocenę mówiąc: "niee, no nieprawda, zmieniłaś się, wyglądasz dzisiaj zupełnie inaczej..." I potem tak najzupełniej serio powiedział, że im jestem starsza, tym jestem ładniejsza :D 

I tym optymistycznym akcentem kończę tę notkę, która niechcący stała się czymś w rodzaju hymnu pochwalnego mojego obecnego życia. Ale, jako że jestem świadoma tego, iż fortuna kołem się toczy, nie tracę czujności i liczę się z tym, że za chwilę mogą nadejść gorsze dni. Jednak to głównie dlatego, żeby nie dać się znokautować przez zaskoczenie, bo przede wszystkim mam nadzieję na to, że będzie dobrze :)

piątek, 10 czerwca 2016

I wyszło jak zwykle :)

Nie no, zdecydowanie miało być inaczej! :) Wizję miałam taką, że po ostatniej notce, będę pisać kolejne jedna za drugą, żeby wreszcie nadrobić zaległości. Niestety nie udało się i nie wiem kiedy minął mi kolejny miesiąc. Czas, czas i jeszcze raz czas - tego mi brakowało. W pracy miałam urwanie kapelusza, bo mój kolega wyleciał sobie na urlop do Chin, a ja oprócz swoich obowiązków przejęłam jeszcze jego. On jest handlowcem, więc przez jakiś czas byłam opiekunem jego klientów. Nawet oferty im składałam. Do czego to doszło? :) 
Po pracy też się dużo działo i każdy wieczór jakoś wolałam spędzić inaczej niż przy komputerze. Nadrobiłam zaległości w innych dziedzinach. Weekendy wszystkie mieliśmy bardzo intensywne. Odwiedziło nas mnóstwo gości, w tym koledzy z Poznania, którzy zawitali u nas na długi weekend ;) Ale było fajnie. Wiecie, że stwierdziłam, że nawet nie byłoby tak źle mieć tak na co dzień trzech facetów w domu :P
Z emocjami swoimi jeszcze nie do końca doszłam do ładu. I czasami wątpię, czy to w ogóle jeszcze kiedykolwiek nastąpi :D Mam za sobą wiele spokojnych dni, kiedy to wydawało mi się, że wszystko wróciło do normy. A potem znowu miałam w głowie wojnę niespokojnych myśli. Zresztą nawet dziś jest jeden z takich dni - czekam więc, aż mi po prostu przejdzie, bo już wiem, że w w czasie tych napadów, to najlepsze, co mogę zrobić :)
W pracy nadal dynamicznie. Przestali zwalniać na potęgę. Ale ludzie zaczęli sami odchodzić :P Nadal nie pozostaje nam nic innego, jak się z tego po prostu śmiać. Na przykład przesłana dzisiaj rano przez recepcjonistkę "aktualna lista kontaktów" wzbudziła powszechną wesołość, albowiem okazało się, że jest na niej przynajmniej pięć osób, które są na wypowiedzeniu, bądź na zwolnieniu lekarskim po którym już do pracy nie wrócą. A jeszcze śmieszniej było, kiedy dwie godziny później dostaliśmy listę poprawioną :D Śmiejemy się, bo cóż nam pozostało w tych niepewnych czasach? Ja nadal po prostu czekam, obserwuję i robię swoje. Nie przejmuję się, bo nic mi to nie da. Zazwyczaj jest fajnie, chociaż miewam trudne dni. Są osoby, które mają naprawdę trudny charakter. Na szczęście ze zdecydowaną większością nie mam problemów i dogaduję się z nimi bardzo dobrze. 
Wiking niemal codziennie nas zaskakuje. Muszę wreszcie się zmobilizować i trochę o nim napisać, bo dawno już nie było żadnych konkretów na jego temat. A jest o czym pisać. Nasz synek jest bardzo samodzielny, rozumie wszystko, co się do niego mówi, jest pogodny, ale też zdecydowanie ma charakterek. Moja mama twierdzi, że to po mnie i że ja się zachowywałam identycznie, kiedy byłam w jego wieku i gdy coś szło nie po mojej myśli :)
Oj tak, jest o czym pisać. Tylko trzeba się zmobilizować, a to mi nie idzie :) Ile razy w ciągu ostatniego tygodnia myślałam, żeby wreszcie coś opublikować? Nie macie pojęcia! Ale ciągle coś mnie od tego odrywało. I tylko każdego dnia bardziej dziwiłam się, że od ostatniej notki za chwilę minie miesiąc...

piątek, 13 maja 2016

Sukces rekrutacyjny...

Takim mianem zostałam określona dzisiaj przez dyrektor HR w naszej firmie. Usłyszałam też, że nie mam obawiać się, że wraz z przybyciem nowego dyrektora działu stracę pracę, bo jestem zbyt cennym pracownikiem...
Powinnam zacząć od początku. Tylko jak to zrobić, skoro sytuacja jest tak dynamiczna?? Szkoda, że nie opisywałam na bieżąco tego, co się działo i dzieje u nas w firmie, ale z drugiej strony to chyba nie byłoby możliwe :) W każdym razie, wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Rotacja pracowników jest ogromna. Chyba też trochę brakuje pomysłu na rozwiązanie pewnych problemów... Nie wiem, jak to się wszystko dalej ułoży, nic nie jest pewne. Ale z jakiegoś powodu jestem spokojna. 

Nie wiem, być może po prostu to, co się wydarzyło w mojej poprzedniej pracy mnie tak zahartowało, a może się tak bardzo zmieniłam od półtora roku, ale niewiele sytuacji zawodowych jest w stanie wytrącić mnie z równowagi, wprowadzić w stan niepokoju i zestresować. Prawdę mówiąc od stycznia, nie przypominam sobie ani jednej. Nawet wiadomość o tym, że dyrektor naszego działu - ta sama, z którą (oprócz dyrektor działu HR) miałam rozmowę kwalifikacyjną - została zwolniona, przyjęłam raczej ze spokojem.
Pamiętam doskonale ten permanentny stres i niepokój, który cały czas wisiał mi nad głową przez ponad rok w poprzednim miejscu pracy. Robiłam swoje i robiłam to najlepiej, jak umiałam. Lubiłam swoją pracę, nie chciałam jej stracić i cały czas miałam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Miałam nadzieję, a jednak chyba cały czas gdzieś w głębi serca czułam, że tak nie będzie. Z kolei teraz jest zupełnie inaczej. Sytuacja w tej firmie jest o wiele mniej stabilna, a jednak nie mam w sobie tego stresu, który dwa lata temu towarzyszył mi non stop. Cały czas mam wrażenie, że jakoś się poukłada i że wszystko będzie dobrze. Może to ta słynna kobieca intuicja?
A może się mylę i przejadę się na tym moim optymizmie,? Ale w tym wypadku chyba najlepiej wyjdę na takim podejściu do sprawy. Bo jeśli nawet straciłabym tę pracę z jakiegoś powodu, to i tak nie mam na to wpływu. Więc chyba lepiej się tym nie przejmować, prawda? ;) 
Jest mi tak lekko i dobrze z tym nowym podejściem do życia, które przyszło do mnie nie wiedzieć kiedy i jak. A trzyma się mnie ono już całkiem długo. I lepiej niech nie opuszcza :) Bo przecież nie wiem co będzie za miesiąc, pół roku, rok... Mogę spodziewać się zarówno dobrych rzeczy, jak i tych złych. Tylko co to zmieni, że będę się nad tym zastanawiała i przejmowała tymi ewentualnymi złymi? Absolutnie nic. Zawsze to wiedziałam, ale i tak się przejmowałam. Dlatego tak bardzo cieszy mnie to, że tym razem jest inaczej.

Wpis miał być o czymś innym, a wyszedł taki filozoficzny. Postaram się następnym razem napisać trochę bardziej konkretnie :)Może uda mi się opowiedzieć po krótce moją dotychczasową historię zatrudnienia w Jabłeczniku, jak postanowiłam nazwać moją firmę na potrzeby tego bloga ;)

Ps. Jestem w trakcie odpowiadania na komentarze - również te bardzo zaległe ;) Ale w końcu to zrobię, więc możecie się spodziewać odpowiedzi nawet na komentarze pod notkami sprzed kilku tygodni.



poniedziałek, 9 maja 2016

Chorobowe.

O tym, że doba jest za krótka, wiemy wszyscy, prawda? Więc nie będę się nad tym rozwodzić. Ale ostatnio stwierdziłam, że mój problem polega po prostu na tym, że zdecydowanie za dużo bym chciała. Wszystko bym chciała zrobić, ogarnąć, załatwić... A potem się dziwię, że mi się nie udało.  A przecież i tak nie jest najgorzej, przecież mnie znacie i wiecie, że w gruncie rzeczy nawet sporo zajęć udaje mi się w tej krótkiej dobie pomieścić.

A tak w ogóle to jestem na zwolnieniu lekarskim. Niby od dzisiaj, ale musiałam pójść do pracy. Teoretycznie tylko na spotkanie, ale spotkanie trwało prawie cały dzień. Miałam zamiar po prostu zapomnieć o tym zwolnieniu i nie zostawiać go w kadrach, ale dowiedziałam się, że to nie będzie oznaczało, że ten świstek sobie po prostu zniknie. A więc do środy choruję. 
I już mnie nosi! Mam świadomość, że jutro nie idę do pracy i już jest mi z tym bardzo dziwnie i mam wrażenie, jakby właśnie uciekł mi autobus, który wiezie wszystkich moich znajomych na wycieczkę i że ominie mnie coś bardzo ważnego. Baardzo dziwne uczucie. Czy to już pracoholizm? :)) Niee, pracoholiczką nie jestem na pewno. Ale nieswojo mi z tym. Zwłaszcza, że tak się niefortunnie złożyło, że zastępuję mojego kolegę handlowca, który jest na urlopie i mam sporo dodatkowej pracy. Więc i tak będę musiała na bieżąco załatwiać pewne sprawy.

To zwolnienie to pokłosie mojego złego samopoczucia z ubiegłego tygodnia. Tak naprawdę cały czas od tamtej pory źle się czuję, męczy mnie kaszel, bóle głowy i miewam stan podgorączkowy. Lekarka zasugerowała więc, że powinnam to wyleżeć. Nie miałam zbyt wiele czasu do namysłu, więc po prostu przyjęłam to zwolnienie, stwierdzając, że w razie czego mogę je właśnie zignorować. Ale okazało się, że to nie takie proste. I teraz żałuję, choć jeszcze dwa dni temu, perspektywa takiego przymusowego wolnego w sytuacji, kiedy niania i tak zajmie się Wikingiem brzmiała prawie kusząco. Myślałam, że ponadrabiam trochę zaległości... 
No nic, może jeszcze do jutra mi się odmieni. I może jakoś przeżyję te dwa dni bez mojej firmy :P

wtorek, 3 maja 2016

Zwieńczenie majówki.

Trudno będzie mi jutro wrócić do pracy. Bardzo trudno :) Rozleniwiłam się, wolne dni zupełnie wybiły mnie z rytmu. Zwłaszcza dzisiejszy :)
Zgodnie z planem, pojechaliśmy do Poznania. Było jak zwykle towarzysko i przez większość czasu przyjemnie, ale w niedzielę Franek źle się czuł, a z kolei w poniedziałek mnie dopadł jakiś wirus. Dwadzieścia stopni na dworze a mi było zimno.. :/ Bolała mnie głowa, mięśnie i byłam ogólnie rozbita. Podróż z Poznania do Warszawy była dla mnie dość trudna, ale na szczęście szybko minęła. Potem zaczęłam się rozpakowywać, ale w pewnym momencie skapitulowałam i poszłam się położyć na chwilę. Zmierzyłam temperaturę i przekraczała ona 38 stopni. 
Na szczęście okazało się, że była to jakaś jednodniówka i dzisiaj obudziłam się w dużo lepszej formie. Franek niestety musiał dziś iść do pracy, ale my z Wikingiem mieliśmy swoje plany, bo umówiliśmy się z już-nie-hiszpańską Karoliną. Spędziliśmy razem cały dzień :)
Zawsze jak się spotykamy, czuję się jakbym cofała się do czasów studenckich :) To nie są zwykłe spotkania z koleżanką przy kawie - to po prostu spędzanie razem czasu :) Tak jak wtedy, kiedy całą paczką robiłyśmy zakupy, umawiałyśmy się na wspólne gotowanie, wspólną naukę albo wspólne nocowanie. Żyłyśmy poniekąd ze sobą :)
Umówiłyśmy się około 10 rano w centrum Warszawy. Pogoda była piękna, poszłyśmy więc na spacer w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, gdzie trwały przygotowania do uroczystych obchodów dzisiejszego święta. Już kiedyś wspominałam, że bardzo lubię takie klimaty i często oglądam relacje telewizyjne z takiego świętowania. Nareszcie miałam okazję zobaczyć je na żywo. Ale nie stałyśmy tam cały czas - w pewnym momencie Wiking uciął sobie drzemkę, a my poszłyśmy na lody :) Potem skierowałyśmy się do Ogrodu Krasińskich i przy wystrzałach z armat, byliśmy na tyle daleko, że sen Wikinga pozostał niezakłócony. Kiedy się obudził, zdążył zjeść deserek w postaci banana, przespacerować się po parku i pobawić z psem, który wyszedł ze swoją panią na spacer. Obiecałam mu jeszcze huśtawkę, ale zaczęło padać, więc musieliśmy się zawijać, bo deszcz był coraz bardziej intensywny. Stwierdziłyśmy z Karoliną, że to czas na obiad i poszłyśmy do pierogarni. Nie tylko my wpadłyśmy na ten pomysł i czekałyśmy w kolejce 15 minut, ale nawet Wikingowi to nie przeszkadzało :) W restauracji spędziliśmy prawie dwie godziny! Nie mam pojęcia, kiedy ten czas zleciał :) Ale przez ten czas słońce znowu wyjrzało zza chmur i spacerem przeszliśmy do mieszkania Karoliny. Ostatecznie trafiliśmy z Wikingiem do domu dopiero krótko przed 20:00! To był bardzo intensywny dzień, ale jakże udany! Oczywiście brakowało nam trochę Franka, ale służba nie drużba. Niemniej jednak zorganizowaliśmy sobie ten czas i mieliśmy dzień pełen wrażeń. Wiking w łóżeczku padł jak kawka :)
Swoją drogą dorasta nam synek ;) Doczekałam się wreszcie momentu, kiedy mogłam kupić mu balonika! Kiedy Wiking zobaczył panią z balonami, wyrwał się do niej i wyciągał rączki w kierunku baloników, nie mogłam mu tego odmówić :) Tak się cieszył! A i dla mnie to była radość, że mogłam go takim drobiazgiem uszczęśliwić. 
Cieszy mnie też, że można z Wikusiem wyjść na calutki dzień z domu i on nie tylko dobrze to znosi, ale jest wręcz zadowolony z takiego stanu rzeczy :) Grzecznie siedzi w wózku i obserwuje wszystko wokół albo spaceruje na własnych nóżkach. Spokojnie można iść z nim do restauracji i jest w stanie tam wysiedzieć ponad godzinę, jeśli tylko dostanie coś do jedzenia :) A jak jeszcze jest tam jakiś kącik dla dzieci, to już w ogóle świetnie. Pozwala sobie zmienić bez problemu pieluchę (w domu różnie bywa, czasami trzeba się z tym trochę namęczyć) nawet jeśli nie ma przewijaka i odbywa się to na stojąco na zamkniętej muszli klozetowej. A do nowego miejsca (na przykład mieszkania Karoliny) wchodzi jak do siebie, zwiedza wszystko, po czym znajduje sobie zajęcie w postaci przerzucania cukierków z jednej miseczki do drugiej albo przerzucaniu kolorowych gazet należących do współlokatorki Karoliny i wcale nie przeszkadza mu, że mama urządziła sobie długie pogaduchy z ciocią. Tak długie, że się zagapiła i zapomniała, że synek być może zgłodniał... Ale to żaden problem, bo tenże synek po prostu wyciągnął z torby słoiczek z jedzeniem i przyniósł go rodzicielce. Trudno o bardziej czytelny sygnał. 
Kochany jest ten nasz Wiking, choć oczywiście ma swoje za uszami i już teraz widać, że prawdopodobnie będzie dzieckiem, które będzie potrafiło położyć się na podłodze w supermarkecie bo "ja to chcęęęęę". Dzisiaj na przykład prawie się kładł na ziemi przy Grobie Nieznanego Żołnierza, bo nie pozwoliłam mu podejść zbyt blisko :) Cóż, jest obciążony genetycznie, wszak oboje rodziców to ludzie z charakterem...  Póki co biorę go po prostu pod pachę i ignoruję protesty, jak będę sobie z tym radzić za jakiś czas, to się dopiero okaże, jeszcze nie opracowałam strategii :) Poza tym nie obyło się bez małego wypadku przy pracy, bo Wiking zbił cioci Karolinie miseczkę. Ale tak ogólnie, to jednak nasz synek jest w większości dzieckiem bezproblemowym. Nie grymasi przy jedzeniu, przesypia noce, jest pogodny, nie boi się ludzi, nie trzyma się kurczowo rodziców... Ale trochę się już rozpędziłam, więc po prostu odpukuję w niemalowane, żeby tak już zostało i wrócę do tematu innym razem. A tymczasem kończę, bo jutro dzień jak co dzień, rano trzeba wstać i iść do pracy :) Echh, każdy dzień, nawet tak przyjemny jak dzisiejszy musi dobiec końca... :)

czwartek, 28 kwietnia 2016

Wracając do obiegu...

Siedzę sobie wieczorem przy komputerze i odpowiadam na Wasze komentarze. Franek siedzi niedaleko mnie na fotelu, spogląda na mnie i nagle mówi: "dawno nie widziałem tego Twojego uśmieszku". "Jakiego" pytam się, a on mi na to, że takiego i próbuje mi go jakoś pokazać... Po chwili rezygnuje i stwierdza: "no, blogowego takiego..." :)

Nie raz Franek narzekał na to moje pisanie - że komputer zajmuję, że go nie słucham, że za dużo czasu spędzam na pisaniu i tak dalej, i tak dalej. Ale w gruncie rzeczy wcale mu to moje blogowanie nie przeszkadzało. Dziwił się nawet, kiedy przestałam pisać, a zacytowany tekst tylko świadczy o tym, że chyba też się w pewnym sensie ucieszył, że jeszcze nie zamykam bloga (bo zwierzyłam mu się z takiego pomysłu).

Dziękuję za komentarze pod poprzednią notką. Cieszę się, że znowu odezwały się również te z Was, które na co dzień są tylko cichymi czytelniczkami. Dobrze wiedzieć, że jeszcze Was tyle zostało, mimo, że nie spodziewałam się wcale dużego odzewu po tak długiej przerwie.

Dzisiaj pędzę do domu, żeby się jak najszybciej spakować. Plan jest taki, że Franek kończy jutro około 12, przyjeżdża do domu i korzystając z obecności niani, pakuje wszystkie rzeczy do samochodu. Potem pakuje do niego Wikinga i siebie i jadą gdzieś w moim kierunku, żeby mnie zgarnąć. Ja z kolei chciałabym wyjść wcześniej z pracy (nie wiem, czy mi się uda, bo uzależniona jestem trochę od kolegi, który jedzie do kontrahenta po protokół odbioru, bez którego nie będę mogła wystawić faktury na koniec miesiąca) i jedziemy do Poznania. Nie na cały długi weekend, bo we wtorek Franek pracuje, ale i tak fajnie, że uda się na trzy dni. 
Zresztą dopiero co mieliśmy przedłużony weekend, bo w połowie kwietnia wzięliśmy sobie trzy dni wolnego i pojechaliśmy do Miasteczka. Ale jak wiadomo, wolnych dni nigdy za wiele :)

Nie mam niestety więcej czasu, żeby pisać coś więcej i bardziej konkretnie na ten moment, ale w końcu od czegoś trzeba zacząć, żeby faktycznie z tej wprawy nie wyjść tak na amen i nie zniknąć znowu na parę tygodni :D

sobota, 23 kwietnia 2016

Słowo się rzekło :)

Nadszedł 23. kwietnia, a więc deadline, który sama sobie wyznaczyłam :) Wydawało mi się wtedy, że to jeszcze kupa czasu i że zdążę napisać z dziesięć notek, a tymczasem pojęcia nie mam, kiedy to minęło. 

Nie napisałam więc przez te dwa tygodnie żadnej notki, mimo że po głowie chodziło mi ich sporo i robiłam do nich kilka podejść. Nie udało się. Ale za to rozmyślałam o pisaniu całkiem sporo i zastanawiałam się, co z tym fantem zrobić. Bez pisania da się żyć (ale co to za życie, powinnam chyba dodać, ale jednak tego nie zrobię :)). Ziemia wciąż się kręci, a moje życie nadal się toczy i nie odczułam nawet żadnej pustki. Z drugiej jednak strony przez cały ten czas, ani razu nie poczułam tak naprawdę, że to definitywny koniec i że nic więcej już nie napiszę. Raczej było tak, że ciągle miałam i mam poczucie, że to chwilowa (choć mocno się przedłużająca) przerwa. A tak naprawdę to po prostu nie wiem, kiedy i jak minęły ostatnie dwa miesiące. 

Dzisiaj mija dokładnie osiem lat odkąd opublikowałam na blogu pierwszą notkę. Przez ten czas przechodziłam przez niejeden kryzys blogowy i wtedy dobrze wiedziałam, że to jest właśnie on. Tym razem jest inaczej. Tym razem wiem, że problem nie tkwi wcale w blogowaniu, tylko we mnie i moim życiu :) Nie chodzi o to, że nie wiem o czym pisać, że skończyły mi się tematy, że przestałam to czuć, że nie mam na to czasu, ani nawet, że po prostu mi się odechciało. Rzecz w tym, że dzieje się u mnie - lub raczej ze mną - coś dziwnego i to powoduje, że jestem totalnie nieuporządkowana w realu, trudno mi więc w takiej sytuacji myśleć o świecie wirtualnym. Nie chodzi też o to, że blogosfera się zmieniła i że to już nie to, co kiedyś. Ona się zmieniła już dawno, a dotychczas przecież wcale mi to nie przeszkadzało. Po prostu robiłam swoje. Robiłam to, co czułam i czego chciałam. Czyli pisałam. Tak naprawdę miniony rok był bardzo owocny jeśli o blogowanie chodzi. Przez kilka dobrych miesięcy moje pisanie przechodziło prawdziwy renesans, o czym zresztą wspominałam wiele razy i czego trudno było niezauważyć. Pisałam prawie codziennie. Notka goniła notkę. Czułam to bardzo. Nie nadążałam wręcz spisywać tego wszystkiego, co mi się w głowie układało w gotowe notki. 
Tego mi ostatnio właśnie brakuje. Wyszłam z wprawy i polega to właśnie na tym, że mam wrażenie, jakbym zapomniała, jak się pisze. Brakuje mi lekkości w przerzucaniu myśli, zapisane sprawiają wrażenie zagmatwanych, każde zdanie przywołuje na myśl zbyt wiele wątków pobocznych, które początkowo zapisuję, a potem stwierdzam, że to było bez sensu i kasuję wszystko.
Brakuje mi też czasu. W pracy osiem godzin mija mi w mgnieniu oka. Serio, nigdy jeszcze czas nie płynął mi tak szybko, jak tam. Z kolei czas po pracy poświęcam na sprawy rodzinno-domowe, a także na zagłębienie się w siebie, choć większych rezultatów póki co, to co nie przyniosło :) Rzadko włączam komputer. Bywa, że przez kilka dni z rzędu nie sprawdzam maila, co jeszcze niedawno było dla mnie rzeczą niemożliwą. Laptop domowy zwyczajnie mnie denerwuje :) Nie umiem na nim wpisać krótkiego hasła w google, a co dopiero napisać całą notkę. Staram się więc zabierać służbowy komputer do domu, ale ostatecznie zazwyczaj  nawet nie wyciągam go z torebki, bo nagle robię się tak zmęczona, że już mi się nie chce. 

Ale oczywiście to wszystko to są tak naprawdę tylko wymówki, za którymi stoi ta prawdziwa przyczyna, której niestety nie udało mi się przez ten czas zdefiniować. Wiem tylko, że nie jest to chęć zakończenia przygody z blogowaniem.
Tak, właśnie. Stwierdziłam, że mimo wszystko tak naprawdę wcale nie chcę z tym kończyć. Chciałabym pisać nadal. Chciałabym wrócić do tych wszystkich pomysłów i chciałabym, żeby wróciła do mnie ta atmosfera, która przysiadała sobie obok mnie zawsze, kiedy tworzyłam kolejną notkę.
Nie chcę się więc dzisiaj żegnać ani z Wami, ani z tym miejscem. Żeby to zrobić, musiałabym czuć, że to już jest koniec i że na pewno nie napiszę już żadnej notki. Wsłuchiwałam się w siebie bardzo uważnie i jestem pewna, że tego nie poczułam. Wiem, że potrafię bez mojego bloga żyć, ale mimo wszystko - nawet mimo ostatnich tygodni - nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Niemniej jednak naprawdę nie umiem robić nic na pół gwizdka, więc jeśli napiszę teraz, że to jeszcze nie koniec, a potem znowu będę milczeć tygodniami, grać na zwłokę i pisać jakieś notki, mające na celu pozamiatanie tego miejsca, to nie będzie miało żadnego sensu. Mogłabym oczywiście po prostu od czasu do czasu dawać znać co się u mnie dzieje, ale jakoś tego nie czuję. Mój blog opierał się przede wszystkim na moich emocjach i przemyśleniach, a trudno pisać notki, które zawierają te elementy, jeśli musiałabym najpierw nadrabiać zaległości w opisywaniu tego, co się u mnie wydarzyło w ostatnim czasie.
Dlatego też postanowiłam, że muszę się jakoś zmobilizować i po prostu zacząć pisać.
 Tak, wiem, że powinnam po prostu zacząć i nie zastanawiać się, od czego. Ale nie potrafię tego zrobić! Nie umiem zacząć tu i teraz, nie wracając do przeszłości, a za kolei powrót do niej wydaje się zupełnie bez sensu. Postaram się więc połączyć jedno z drugim, ale przyznaję, że nie wiem jeszcze w jaki sposób to zrobię, a co za tym idzie - czy w ogóle mi się to uda. Bo jeśli nie, to już chyba się okaże, że pacjenta mimo wszystko trzeba będzie odłączyć od aparatury podtrzymującej funkcje życiowe :) Ale teraz nie wyznaczam sobie już żadnego terminu. Po prostu mam zamiar pisać. Jeśli go nie zrealizuję, wszystko będzie jasne ;)

Osiem lat to kawał życia. Kawał, który został tu opisany mniej lub bardziej szczegółowo. Czymże więc są dwa miesiące wobec dziewięćdziesięciu sześciu ;) Mogłabym równie dobrze ich nie zauważyć. A jednak się nie da, ponieważ były one pod wieloma względami bardzo dynamiczne.
Kiedy zastanawiam się nad minionymi tygodniami, myślę o tym, że zdarzyło się ze mną coś dziwnego. Mówi się, że charakter człowieka zmienia się co siedem lat. Nie pamiętam, żebym siedem lat temu odczuwała jakąś zmianę, za to teraz odnoszę wrażenie, jakbym przeszła jakąś totalną przemianę i nie do końca potrafię się w tym moim nowym wcieleniu odnaleźć. Jestem inna! Naprawdę to czuję i wiem. Inaczej myślę, inaczej odczuwam, inaczej interpretuję. 
Łatwo jest "winą" za tę zmianę obarczać lutowy wyjazd służbowy i na pewno coś w tym jest, bo rzeczywiście w tamtym czasie coś się w mojej głowie chyba poprzestawiało. Ale tak naprawdę czuję, że niezależnie od tamtej delegacji, to była kwestia czasu. 
Przypuszczam, że prawdziwym winowajcą jest po prostu zmiana trybu życia, zmiana otoczenia, a co za tym idzie, praca. 
W pracy zresztą też zmian było i ciągle jest bardzo dużo. Prawie za nimi nie nadążam. Skończył mi się okres próbny i dostałam kolejną umowę, choć na innych warunkach niż początkowo było ustalone (przy czym sama się na te zmiany zgodziłam). Ale to wcale nie oznacza, że mam spokój na jakiś czas, bo w firmie ciągle coś się dzieje i można powiedzieć, że nie znamy dnia ani godziny ;) Poranne powitanie w rodzaju: "to ty jeszcze tu jesteś?" albo zdanie "ty będziesz następny" stały się wręcz anegdotkami w naszym dziale ;) Jakieś niewinne zdanie rzucone w przypływie bardzo dobrego humoru któregoś z nas, może nagle przeobrazić się w humor czarny ;) Ale co ciekawe, ten dobry humor prawie wcale mnie nie opuszcza. I o dziwo niemal wszystko przyjmuję ze stoickim spokojem.
Poza tym moje życie towarzyskie na gruncie zawodowym właśnie wręcz kwitnie. Jestem uwielbiana przez moją szefową, która z kolei ma fatalny PR w całej firmie, co powoduje, że jestem postrzegana jako jej człowiek. Mogłaby to być dla mnie bardzo zła wiadomość, a jednak jakimś cudem, jako jedyna (serio!) z nowych osób zatrudnionych do naszego działu w przeciągu ostatniego półrocza mam dobre relacje z osobami z innych działów. Nie wiem co tu zadziałało, ale jakimś cudem udało mi się zachować jako taką neutralność. Dzięki temu zbieram fakty, plotki i opinie z niemal każdej strony. Ale z kolei przez to mam czasami totalny mętlik w głowie i w ciągu jednego dnia potrafi mi się zmienić perspektywa. 

W domu też jest dość dynamicznie, ale nie aż tak, jak w pracy :) Mieliśmy z Frankiem nawet dwa trudne momenty - a właściwie on miał ze mną ;) Ale jakoś daliśmy sobie z tym radę. Trudno to nazywać kryzysem, ale powiem, że po raz pierwszy chyba odkąd jesteśmy razem, to moje zachowanie było przyczyną zawirowań w naszym związku. Być może jednak były one potrzebne, bo mam wrażenie, że to musiało się wydarzyć, żebyśmy mogli zmienić kierunek. Kilka rzeczy mocno mnie zdziwiło. Zaskoczył mnie Franek, ja sama też siebie zaskoczyłam. Ale przede wszystkim zaskoczyło mnie, jak życie potrafi się układać i jak bardzo potrafi grać na nosie mi i moim przekonaniom.
Wiking nam rośnie (choć bardzo powoli) i zadziwia nas ciągle tym, jak wiele rozumie. Właściwie to rozumie już chyba wszystko :P Jest bardzo fajnym synkiem, który nie sprawia nam w zasadzie żadnych problemów (odpukać ;))

Właściwie to nie wiem, o czym mogłabym jeszcze teraz tak na szybko napisać, bo czas mi się już kończy, zbliża się północ i za chwilę zamienię się w dynię i nici będą z mojego deadline'u ;) Poza tym muszę iść spać. Pozostanę więc przy tym, a reszta może sama przyjdzie.

I jeszcze tylko jedna sprawa. Przy okazji szóstej rocznicy pisania mojego bloga poprosiłam Was o to, żebyście się odezwały niezależnie od tego, czy komentujecie regularnie, czasami, czy wcale. Chciałam wiedzieć kto tu zagląda i czyja obecność może mnie zaskoczyć, a czyja nieobecność zasmucić. Rzuciłam wtedy, że następny "spis powszechny" zrobię za dwa lata. Dwa lata minęły. Moje pisanie ostatnio szwankuje, ale może właśnie dlatego, to dobry moment, żeby poprosić Was znowu o sygnał, że jesteście?
Proszę więc o zupełnie niezobowiązujące (do regularnego komentowania kolejnych notek) słowo "jestem" każdą osobę, która tu (jeszcze) zagląda :) Ostatnio to swoiste sprawdzenie obecności dało mi mocnego kopa, kto wie, być może i tym razem tak to zadziała? :) Ale przede wszystkim zależy mi po prostu na tym, żeby wiedzieć... :)

sobota, 9 kwietnia 2016

Ogarnij się!

Nie no, czas się ogarnąć! Wóz albo przewóz! 
Postanowiłam więc dać sobie czas do 23 kwietnia. Zobaczę, czy uda mi się zmobilizować do pisania o tym, co mi chodzi po głowie, czy znajdę na to czas i w ogóle jak mi to będzie szło po takiej przerwie. Ostatnio o blogowaniu za wiele nie myślałam, teraz czas to nadrobić. Daję więc sobie ten czas i za dwa tygodnie podejmę decyzję, co dalej. Bo nie umiem robić nic na pół gwizdka.
Teraz już nie chodzi o żadne kryzysy, życiowe zawirowania, emocjonalne zagubienia ani nawet nie o brak czasu, choć bardzo łatwo jest mi na to zrzucać winę i nie jest to wcale naciągane. Do tego jeszcze oduczyłam się pisać na moim domowym laptopie (a nie wierzyłam, że można się tak bardzo przyzwyczaić do Maca!), a nie chce mi się zbyt często targać służbowego do domu, mimo, że waży niewiele ponad kilogram i mieści się w torebce... Ale przyczyna jest tak naprawdę jedna i bardzo prosta - za długo nie pisałam. Wyszłam z wprawy, przestałam rozumować "po blogowemu", za dużo różnych wątków się nazbierało... Zawsze było mi trudno wrócić po dłuższej przerwie, ale jeszcze nigdy moja przerwa nie była tak długa.

niedziela, 27 marca 2016

Debiut świąteczny.

Nie wyjechaliśmy nigdzie w te święta, co zdarzyło się nam po raz pierwszy. Franek po prostu pracował wczoraj i dziś. Był co prawda pomysł, że może pojadę z Wikingiem do Miasteczka - pomysł forsowany swego czasu przez Franka, który mówił, że i tak będzie w pracy, to lepiej, żebym nie siedziała sama w domu, a jego samotne święta wielkanocne aż tak nie ruszają... Ale przyznam, że chyba ani przez moment nie myślałam o tym na serio - za dużo byłoby zachodu z pakowaniem się, podróżą w piątek późnym wieczorem i powrotem już w niedzielę po południu, bądź poniedziałkowy ranek. Poza tym, przyznaję, że w ogóle niespecjalnie chciało mi się myśleć na ten temat, bo cały czas przecież nie byłam sobą w ostatnim okresie :) Ale wyszło mi to też na dobre, bo bez żalu i z absolutym spokojem przyjęłam do wiadomości, że święta spędzę w Podwarszawie. 

Początkowo myślałam nawet, że będzie to dla mnie weekend jak każdy inny, z tą różnicą, że sklepy będą pozamykane a w telewizji może będą leciały jakieś świąteczne filmy (leciały? nie wiem, bo ostatecznie nie oglądałam :)). Ale coś mnie natchnęło i tydzień temu wybrałam się na małe przedświąteczne zakupy - i dałam się trochę porwać. Kupiłam jakieś dekoracje, serwetki, coś tam nawet zaplanowałam jeśli chodzi o gotowanie. Świąteczny nastrój mnie dopadł w pewnym sensie. 

Ostatecznie święta spędziliśmy w Podwarszawie, ale w nieco szerszym gronie, bo wpadli do nas moi rodzice. Na krótko co prawda, bo przyjechali wczoraj po południu i dzisiaj wyjechali, ale przynajmniej śniadania wielkanocnego nie jadłam tylko z Wikingiem. Frankowi udało się nawet zdążyć - wczoraj prawie na święcenie pokarmu (spóźnił się minimalnie, ale za to zdążył jeszcze do spowiedzi), a dzisiaj na mszę, dzięki czemu byliśmy w kościele razem, co dużo dla mnie znaczyło. Całkiem przyjemne więc były dla mnie te dwa dni. A jutro Franek ma wolne, więc poświętujemy jeszcze w gronie naszej małej trzyosobowej rodziny. 

Ostatnie dni były dla nas trudne pod pewnymi względami, dlatego też czas Triduum Paschalnego nabrał dla mnie szczególnego znaczenia. Ale chyba udało nam się przezwyciężyć trudności, liczę na to, że wraz z końcem Wielkiego Postu, nadejdą dla nas - dla mnie lepsze czasy. O ostatnich tygodniach myślę trochę tak, jakbym była wystawiana na jakąś próbę. Kto wie, czy tak właśnie nie było. Następne dni pokażą, czy na pewno wyszłam z niej zwycięsko. Okazuje się więc, że chociaż wydawało mi się, że ostatnią rzeczą o jakiej myślę jest oczekiwanie na święta, to tak naprawdę ten okres był wyjątkowo symboliczny i w pewnym sensie bardzo się rozwinęłam duchowo. I nawet w tym zapracowanym, zabieganym czasie udało mi się w końcu zwolnić, zamyślić się, schować wieczorem w kościele i odnaleźć w nim to, czego potrzebowałam. Najważniejsze jest dla mnie to, że jednak czułam i czuję duchową atmosferę tych świąt. I myślę, że ma to też duże znaczenie na to, co dzieje się w pozostałych sferach mojego, czy też naszego, życia. Oby tylko tak dalej.

I Wam życzę udanych świąt. Niech mijają w duchu pozytywnej refleksji i w rodzinnej atmosferze. wszystkiego dobrego.

No i zobaczcie same, jak na debiutantkę w roli gospodyni, to chyba wyszło mi całkiem nieźle :) A w każdym razie mnie się podoba i jestem z siebie dumna ;)






poniedziałek, 21 marca 2016

Tak żeby dać znać...

Napisałam notkę, ale stwierdziłam, że i tak nic z niej nie wynika. Napisałam jeszcze raz. I było jeszcze gorzej :) Może więc do notek niczego nie wyjaśniających wrócę innym razem, teraz napiszę tylko, że z tym porwaniem to Polly chyba miała rację :) W dodatku sprawcami byli chyba kosmici. Tak się trochę czuję, bo mam wrażenie, jakbym cały ten miesiąc miała wyjęty z życiorysu!

Chyba wróciłam. Tak mi się przynajmniej wydaje. I nie chodzi mi teraz o bloga - to wyjdzie w praniu. Mam na myśli swoje własne życie, z którego w jakiś specyficzny sposób w ostatnim czasie się trochę wypisałam. Myślicie, że to niemożliwe? Też tak kiedyś myślałam :) A tymczasem można funkcjonować niemal wyłącznie w świecie nierzeczywistych fantazji, które okazują się być życiem w dodatku jeszcze bardziej iluzorycznym niż wszelkie fantasmagorie. Na tym poprzestanę, bo zaraz znowu popłynę nie w tym kierunku, co trzeba i powstanie trzecia nieopublikowana notka :) A obiecałam sobie, że dziś będzie konkretnie!

No więc konkret jest taki, że mam ostatnio tyle roboty, ile chyba nigdy w żadnej poprzedniej pracy nie miałam i mimo, że nadszedł parę dni temu moment, kiedy stwierdziłam, że mogłabym wreszcie napisać jakąś normalną notkę, to po prostu kompletnie nie miałam na to czasu. I to tak bardzo, jak jeszcze nigdy :) 
Zaczęłam prostować różne sprawy, które totalnie zaniedbałam przez ostatni miesiąc, myślę więc, że przyjdzie również czas na to miejsce. Jestem dobrej myśli. Jak się już trochę ogarnę, odpowiem na Wasze komentarze, napiszę o wyjeździe służbowym, który miał miejsce wieki temu (a właściwie to jakby w innym życiu :)) i być może o tym, gdzie byłam, jak mnie nie było w moim ciele :) Teraz muszę już jednak zmykać.
To nie ma nic wspólnego z żadnym kryzysem blogowym. Nie było też tak, że chciałam o czymś pisać, ale nie miałam kiedy, jak albo nie umiałam się za to zabrać. Nie chciałam po prostu. Odcięłam się od wszystkiego. Nic się też złego nie działo. Nie mieliśmy żadnych problemów nie do przejścia. Nie miałam doła ani nie dopadła mnie żadna chandra. Po prostu w życiu mamy kilka takich momentów, które mają na nas większy wpływ, niż inne. I o tych momentach też będzie kiedy indziej, bo już się zagalopowałam. Skopiowałam sobie jednak te przemyślenia i kiedyś się nimi z Wami podzielę.

czwartek, 10 marca 2016

Plan naprawczy II

Chyba jednak zaginęłam w akcji… Właściwie to nie wiem, co Wam powiedzieć ani jak się z tak długiej nieobecności wytłumaczyć. Zdaję sobie sprawę z tego, że jeszcze takiej sytuacji na moim blogu chyba nie było, kiedy zniknęłam bez zapowiedzi ani wytłumaczenia na dłużej. Przepraszam za to te z Was, które się niepokoiły i dziękuję za troskę. To nie było zamierzone, sama nie spodziewałam się, że tak wyjdzie. 
Uspokajam, że nic się właściwie nie stało. A przynajmniej nie w takim sensie, że coś się wydarzyło. Powiedziałabym raczej, że to we mnie zaszła jakaś zmiana, aczkolwiek wywołana czynnikami zewnętrznymi, tylko właśnie to są czynniki, a nie konkretne zdarzenie, o którym łatwo byłoby napisać :)
Wiem, wiem, zaraz będzie, że jestem tajemnicza i tak dalej, ale naprawdę zupełnie nie o to mi chodzi. Po prostu czasami jest mi bardzo trudno przerzucić na ekran moje myśli i odczucia. A jeszcze trudniej pisać o tym, skąd się wzięły. Ale być może z czasem wszystko wróci do normy :) W gruncie rzeczy dzisiaj rano pomyślałam sobie, że może właśnie fakt, że nie pisałam na bieżąco przyczynił się do tego mętliku w głowie, który mam, bo pisanie zawsze pomagało mi w usystematyzowaniu moich emocji.

Dlaczego dwójka w tytule? Dlatego, że podejmowałam już jedną próbę, jakieś dwa tygodnie temu. Postanowiłam sobie, że od jutra wdrażam program naprawczy i wracam na stare tory. Nie udało mi się. Kolejne dwa tygodnie minęły mi w totalnym rozmemłaniu emocjonalnym. Wczoraj znowu powiedziałam basta i dziś próbuję na nowo się pozbierać. 
Pogubiłam się trochę ostatnio. Może nawet bardziej niż trochę i bardzo mi z tym źle. Chciałabym wrócić do dawnej siebie, chciałabym znowu cieszyć się tym, co jeszcze cieszyło mnie miesiąc temu. Nie popadłam w żadną depresję ani nic w tym rodzaju, ale zaczęłam za dużo myśleć o rzeczach, o których myśleć nie dość, że nie powinnam, to w dodatku nie chcę! Ale wiecie jak to jest - jak Wam powiem nie myślcie o różowym słoniu, to o czym pomyślicie? ;)
Straciłam spokój wewnętrzny i nie wiem jak go odzyskać.

Wiem, że niczego tym wpisem nie wyjaśniłam - niestety sama przed sobą też nie :) Ale opublikuję go, bo jeśli nie zrobię tego teraz, to już naprawdę nie wiem, kiedy wrócę. Od czegoś trzeba zacząć. Na razie tyle, ale postaram się wrócić za chwilę i może wszystko poskłada się w jakąś bardziej sensowną całość :)

poniedziałek, 22 lutego 2016

Po powrocie.

Jestem, nie zaginęłam w akcji. Tylko się jakoś teraz nie mogę odnaleźć w tej 
starej rzeczywistości :) Na wyjeździe było fajnie. Pod wieloma względami dużo lepiej, niż się spodziewałam. Co prawda moje obawy co do tego, że nie uda mi się wcale wyspać się sprawdziły, ale zdecydowanie udało mi się zrelaksować i zupełnie odciąć od mojej dotychczasowej codzienności. Jakbym się znalazła w innym świecie - nawet Franek twierdzi, że ktoś mu podmienił żonę, bo ta nowa ciągle tylko śpi i nic jej się nie chce :)
No to prawda... Nie chce mi się. I w dodatku to nie jest takie niechcenie, że nie chce mi się, ale wiem, że i tak muszę to zrobić i zrobię, tylko takie, że nie chce mi się i... mam to gdzieś! To jest dopiero do mnie niepodobne! Na dłuższą metę mnie to wykończy, więc mam nadzieję, że mi to minie :)
Niechcenie niestety odnosi się także do bloga i chyba właśnie dlatego jeszcze nie powstała żadna porządna notka, ani nie odpowiedziałam na Wasze komentarze.
Ale chyba niedługo wrócę. Tylko na razie nie wiem,  jak się ogarnąć, ale pracuję nad tym, bo przecież na dłuższą metę tak się nie da :)

środa, 17 lutego 2016

Służbowy wyjazd.

Moi rodzice dojechali wczoraj przed 21. Razem z nimi dojechała moja „mała czerwona”, którą mam zamiar włożyć jutrzejszego wieczora. 
Dzisiejszy dzień w pracy jest dziwny, tak jak się tego spodziewałam zresztą. Część osób uwija się jak w ukropie, żeby zdążyć pozamykać większość spraw przed wyjazdem. Druga część chodzi podekscytowana i poddenerwowana swoimi prezentacjami i panelami, w których będą uczestniczyć. Ogólnie dzień pracy klei się średnio :) 
Niedługo zresztą wyjeżdżamy, żeby nie wpakować się w największe warszawskie korki. Choć czuję, że i tak utkniemy na moście :) Rano pożegnałam się z rodzinką i wybyłam. Spotkaliśmy się jeszcze koło południa, bo Franek ma dzisiaj wolne i wraz z Wikingiem oraz moimi rodzicami zrobili sobie wycieczkę do Łazienek, a to rzut beretem od mojego biura, więc na chwilę zeszłam i się z nimi przywitałam. Wikinga bardziej obchodziło to, co się dzieje dookoła, niż mama, która się pojawiła ni stąd ni zowąd - coś czuję, że wcale się za mną nie stęskni :)

Już rozmawiałam z kilkoma osobami i wiem, że nie wszyscy planują ostro imprezować, więc myślę, że każdy znajdzie dla siebie odpowiednie towarzystwo:) Liczę na to, że ja również. 

No doczekałam się - chyba szybciej niż się spodziewałam - samotnego (czyt. bez rodziny) wyjazdu. Zostawiam męża i synka w dobrych rękach moich rodziców i jestem pewna, że sobie wszyscy dadzą radę. Nie zostawiłam nawet żadnych instrukcji. Jasne, myślałam o paru rzeczach, żeby może zasugerować, żeby zrobili to albo tamto, ale potem stwierdziłam, że to bez sensu. Po pierwsze sobie poradzą. A po drugie - jeśli przez trzy dni coś się będzie działo inaczej niż zwykle, to się przecież nic nie stanie. Nie każdy musi robić „po mojemu” Wychodząc z domu powiedziałam tylko: "No, to jak mnie nie będzie, to możecie tu posprzątać" :P Hehe, nie miałabym nic przeciwko, bo ostatnie dni miałam trochę na wariackich papierach i trochę mi się bałagan z wierzchu zrobił, a bardzo go nie lubię :)

Cieszę się na ten wyjazd, bo to coś nowego i innego. Kolejne doświadczenie do zdobycia. Cieszę się też ze względu na to, że nie tyle odpocznę od codzienności - bo w zasadzie nie czuję się nią zmęczona - a po prostu oderwę się na moment od tych codziennych spraw. Wrócę w piątek i będziemy mieli przed sobą bardzo rodzinny - zapewne przyjemny - weekend.