*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 31 października 2010

Naiwne (?) spojrzenie na 1 listopada.

Co roku na Wszystkich Świętych pojawia się kilka notek w podobnym klimacie (od razu dodam, że nie miałam w ostatnich dniach okazji „przelecieć” :) Waszych blogów, więc nie wiem, czy napisałyście coś takiego, notka nie jest kierowana do nikogo w szczególności :)) Głównym ich tematem jest rewia mody na cmentarzach i groby zadbane na pokaz. Być może trochę te notki wyprzedzę i napiszę coś w zupełnie innym klimacie. Pewnie się wiele osób ze mną nie zgodzi, kiedy napiszę, że ja uważam, że to wszystko nie do końca jest prawdą :)

Ja też co roku chodzę po różnych cmentarzach i albo jestem naiwna, albo ślepa :) Ale ja naprawdę wcale nie dostrzegam niczego gorszącego w zachowaniu innych osób. Owszem, widzę, że ludzie ubrani są elegancko. Ale wydaje mi się to dość naturalne. Jakby nie było, jest to święto, na święta ludzie z reguły się stroją :)
Po drugie – wiadomo, że tego dnia spotykamy się z ludźmi, często są to członkowie rodziny bądź znajomi, z którymi widujemy się tylko raz w roku – właśnie na Wszystkich Świętych. Cóż złego w tym, ze chcemy się dobrze zaprezentować? Ja też staram się, żeby mój strój tego dnia był przemyślany i elegancki. Dobrze, nich ktoś twierdzi, że ubieram się na pokaz. Ale czy w takim razie nie ubieramy się na pokaz przy każdej okazji, kiedy widujemy się z ludźmi? Pewnie tak jest. I ja nie uważam, żeby to było zachowanie naganne.
I po trzecie – w tym roku jest trochę inaczej, bo pogoda jest dla nas wyjątkowo łaskawa. Ale bardzo często pierwszy listopada jest dniem, kiedy na dobre wymieniamy garderobę z jesiennej na zimową :) Pamiętam, że ja najczęściej właśnie 1 listopada, kiedy wiedziałam, że większość dnia spędzę na zimnym cmentarzu, ubierałam po raz pierwszy w sezonie zimowy płaszcz i kozaki. A że garderobę raz na jakiś czas się wymienia, to niejednokrotnie było tak, że ubierałam nowy płaszcz lub nowe buty właśnie na Wszystkich Świętych. I dlaczego to zaraz miałoby oznaczać, że szpanuję nowymi ciuchami?

Drugą kwestią jest przygotowywanie grobów na ten dzień. Zdarzało się, że czytałam oburzone głosy, że grób jest bardzo rzadko odwiedzany w ciągu roku, a nagle 1 listopada wszyscy sobie o nim przypominają. Ale chyba między innymi taka właśnie jest idea tego święta – żeby pamiętać o zmarłych, o których na co dzień się nie pamięta. Co złego jest w tym, że akurat tego dnia zapalę znicz na grobie praprababci, którego przez cały rok nie odwiedzam? Czy naprawdę robię to na pokaz? Komu niby miałabym cokolwiek udowadniać?
Pisze się też o grobach zaniedbanych przez cały rok, które nagle pięknieją w ostatnich dniach października. Zgadzam się, nie powinno tak być, powinniśmy starać się raz na jakiś czas pojechać na cmentarz, posprzątać, wymienić kwiaty… Ale różnie bywa w życiu. Czasami naprawdę nie jest to możliwe. Sama doskonale znam sytuację, kiedy pewnie grób jest odwiedzany naprawdę rzadko ze względu na to, że wszystkie dzieci zmarłych małżonków mieszkają w różnych miejscach Polski dość odległych od miejsca ich spoczynku. Nie mają do kogo tam przyjeżdżać, a podróż trwa kilka godzin i czasami zwyczajnie niemożliwością jest pojechać i wrócić jeszcze tego samego dnia. Dlatego starają się chociaż w okolicach 1 listopada załatwić sobie kilka dni wolnego i odwiedzić grób rodziców… Oni i tak mają szczęście, bo od czasu do czasu zagląda tam sąsiadka zmarłych rodziców, ale jest wiele rodzin, które muszę sobie radzić same z dbaniem o groby i nie mogą tego robić, co wcale nie znaczy, że nie chcą i nie myślą o zmarłych rodzicach na przykład.
Naprawdę nie oceniajmy zbyt pochopnie innych. Nigdy nie wiemy, jaką historię ma każda ze spotkanych na cmentarzu osób.

Wiem, że sporo osób uważa zupełnie inaczej niż ja. Co roku toczy się gdzieś ta sama dyskusja. A ja zawsze się temu sprzeciwiam. Nie lubię takich uogólnień. Bo pewnie w kilku przypadkach te zarzuty są prawdziwe, ale dlaczego tak generalizować? Szczerze przyznaję, że tego nie zaobserwowałam nigdy. Może się za mało rozglądam? Może nie analizuję po prostu tego, co widzę. Ale przede wszystkim myślę sobie – po co być cynicznym? Po co zachowanie ludzkie interpretować zawsze na ich niekorzyść. Czasami naprawdę wolę być naiwna :)

Żeby nie było,  że jestem aż tak tolerancyjna i że widzę tylko to co dobre :)… Na koniec dodam, że jednak wyjątkowo mierzi mnie to, co dzieje się przed cmentarzami – stoiska z watą cukrową, popcornem, czy zabawkami. Kiedyś tego nie było. Nie rozumiem i nie zrozumiem. To, że ludzie szukają okazji do zarobku, kiedy tylko się da, jest dla mnie zrozumiałe. Ale, żeby robić to w taki sposób?

sobota, 30 października 2010

Trochę refleksji o blogach.

Przerzedziło się ostatnio na blogach, mam wrażenie…Część z Was opuściła Onet, z różnych powodów, ale cieszy mnie, że nadal piszecie.Wszystko mi jedno w zasadzie gdzie piszecie, bylebyście nie przestawały :) No i miło jak można sobie z Wami podyskutować pod notką, bo nie lubię nie otrzymywać odpowiedzi na komentarz :) Ale część z osób w mojej linkowni opuściła się ostatnio trochę w blogowaniu :) Notki pojawiają się rzadziej lub są krótsze, może trochę mniej refleksyjne. I nawet u mnie na blogu widzę, że Wasza aktywność jest mniejsza.
Oczywiście wcale nie mam o to żadnych pretensji :) Nie po to piszę tę notkę. Po prostu te obserwacje skłoniły mnie do pewnych przemyśleń. Bo ja oczywiście rozumiem, że kogoś życie w realu pochłania tak bardzo, że to blogowe schodzi na dalszy plan. Jest to jak najbardziej zrozumiałe i oczywiście zwyczajnie zdrowe – gorzej byłoby gdybyśmy robiły na odwrót i zaniedbywały to, co w realu. Czasami po prostu brakuje nam pomysłu lub energii, żeby pisać. Mnie z kolei najczęściej zdarza się, ze chcę pisać, wiem o czym, ale siądę i zdania w ogóle nie układają mi się w spójną całość. Spadek aktywności blogowej zaliczyła chyba każda z nas. Zastanawia mnie tylko jak to jest, że często zdarza się, że pisać przestaje kilka osób w tym samym czasie, czy odbywa się to na zasadzie oddziaływania jednych bloggerów na innych, czy może jest to zupełny przypadek?

To nasze wirtualne życie tu, na blogach, toczy się własnym rytmem.Trudno znaleźć w nim jakąś regularność, a jednak chyba po prostu jest tak, że ten wirtualny rytm podlega w jakiś sposób prawidłom naszego realnego świata. Wydaje mi się, że silny wpływ mają na nas pory roku na przykład :)
Kiedy tak się nad tym zastanawiam, doszłam do wniosku, że często wraz z początkiem roku masowo pojawiają się nowe blogi. Zwykle są one prowadzone aktywnie do wiosny, później różnie bywa, niektórzy są wytrwali, inni piszą rzadziej, aby w tak zwanym sezonie ogórkowym porzucić pisaninę na dobre… Ten sezon zresztą zalicza chyba każdy z nas – latem albo gdzieś wyjeżdżamy, albo spędzamy po prostu czas poza domem, bo szkoda przecież ładnej pogody. Z drugiej jednak strony, na wielu blogach pojawia się więcej notek, bo dłuższe dni i generalnie okres wakacyjny temu sprzyja – mamy więcej czasu i energii. Wraz z nadejściem jesieni jednego i drugiego jakoś mniej :) Do tego jeszcze dochodzi obniżony nastrój i wychłodzenie organizmu :) Zdarza się, że porzucamy wirtualny kawałek naszego świata na jakiś czas, aby powrócić (albo i nie :)) w okresie zimowym, kiedy jesteśmy bardziej skłonni do refleksji, kiedy spędzamy sporo czasu w domu, brak nam rozrywek czy innych ludzi…
Życie wirtualne toczy się jak gdyby w świecie równoległym do naszego, a jednak niejednokrotnie te dwa światy się przenikają i wpływają na siebie. Być może moje teorie są z palca wyssane :) Ciekawa jestem, jakie jest Wasze zdanie na ten temat…
W każdym razie, ja na chwilę obecną nie odczuwam potrzeby zniknięcia :) Mało tego, mam kilka planów na kolejne notki i zachęcam Was do zaglądania do mnie, szczególnie po Wszystkich Świętych, bo mam dla Was propozycję, a w zasadzie dwie :) Tymczasem zastanówcie się, co sprawia, że czujecie się kobieco? :)

czwartek, 28 października 2010

Psujek.

Z Franka to taki psuj jest :) Czasami tak do niego mówię. Jakoś tak wychodzi, że się zbyt długo rzeczami cieszyć nie może – głównie jeśli chodzi o elektronikę. Telefonów miał chyba z dziesięć. Zawsze albo mu gdzieś spadł, albo ktoś na niego nadepnął. Jak już się naprawdę starał się dbać o swoją nową komórkę, to po kilku miesiącach okazało się, że ona jest jakaś felerna i traci zasięg – tak po prostu, bez żadnego wyraźnego powodu. Tu już winy Franka nie było żadnej. Dodam jeszcze, że mi też telefony bardzo często z rąk lecą. Ileż to razy biegłam na tramwaj i nie zdążałam na niego, bo się musiałam zatrzymać i pozbierać z ziemi komórkę. Rekord padł kiedy jechałam pewnego razu na rowerze z prędkością około 30 km/h (miałam licznik) i telefon wypadł mi z kieszeni. Poskładałam go i wszystko było w porządku. Natomiast kiedy dałam Frankowi moją starą Nokię z klapką (która przeszła wiele, ale trzymała się świetnie), w zastępstwie tego telefonu, który nie miał zasięgu, poradził sobie z nią w miesiąc :) Klapka odpadła… Radio samochodowe zepsuło się w rękach Frankach po dwóch miesiącach. Najpierw tylko etui, potem przestały świecić żaróweczki. Gra co prawda, ale od jakiegoś czasu nie działa większość przycisków. Nie wiem, czy to też sprawka Franka? :))

Nic to jednak… Najlepiej idzie Frankowi „psucie” ubrań i butów :) No, z butami to jest jeszcze sprawa taka, że on nie ma tylu par co ja i nie zmienia ich do każdej torebki (nie wiem, czy to dlatego, że nie ma torebki, czy z jakiegoś innego powodu?) Więc jak tak chodzi rok w jednych butach, to chyba mają prawo się gdzieś tam rozkleić, albo dziura w podeszwie może się zrobić. Dziurę to nawet ja mam w jednych znoszonych butach. Ale jeśli chodzi o ubrania… toż to jakaś plaga. Albo gdzieś się oprze i wybrudzi kurtkę smarem, albo o coś zahaczy i rozerwie sobie kieszeń, albo usiądzie na jakieś brudne krzesło, albo wsadzi do kieszeni długopis, który nagle się zepsuje, albo, albo, albo… On nawet jak chce dobrze, to wychodzi kiepsko :) Pamiętacie jak się kiedyś wybrał oglądać pierścionki zaręczynowe? Nie dość, że wyciągnęłam siłą z niego gdzie był, to jeszcze przy wychodzeniu z tramwaju zahaczył o, jak to określił, „sam-nie-wiem-co” i rozharatał sobie spodnie nówki-sztuki-prawie-nie-śmigane razem z nogą… No jakiegoś wyjątkowego pecha chłopak ma, bo on użytkuje te rzeczy zupełnie normalnie, jak każdy, a wiecznie coś mu się przytrafi. Ja też nie chucham jakoś specjalnie na swoje części garderoby, a rzadko coś się z nimi dzieje…

Żeby nie było, że on sam taki psujek jest, przyznam się, że ja mam takiego pecha do laptopów. Albo mi się dysk zepsuje, albo zawiasy padną, albo stacja dysków się nie wysunie (lub wysunie na amen), albo mi się wino wyleje na klawiaturę. Aktualnie mam problem z baterią w moim lapku. 
Dobraliśmy się, nie ma co…

Notka ta sponsorowana jest przez dwie Frankowe koszule, które wczoraj prasowałam (dobra, wiem jak to wygląda, ale ja naprawdę aż tak często nie prasuję! to taki zbieg okoliczności:)) – jedną poplamioną  (w takim miejscu, że nie mam pojęcia jak tego dokonał!), drugą podartą… Franek nie wie jak to się stałozwłaszcza jeśli chodzi o to rozdarcie. Jak na mój gust, za bardzo mocował się z guziczkiem…

środa, 27 października 2010

Bo nie ma czasu na to, żeby tracić czas…*

Nie mam na nic ostatnio czasu. Tak sobie myślę od kilku dni. 
Cały czas coś robię, cały czas gdzieś biegnę, cały czas jestem zajęta.

No bo taki poniedziałek na przykład – wracam z pracy – w dodatku dwadzieścia minut później (w dwadzieścia minut można naprawdę wiele rzeczy zrobić), bo spóźniłam się na autobus. Nic to, przynajmniej jeszcze więcej stron w książce przeczytałam. No więc, wracam, jem szybki obiad, nastawiam pranie i biorę się za gotowanie zupy – żeby była na wtorek. Ledwo zdążam – właśnie zakręciłam gaz pod garnkiem, kiedy słyszę sygnał telefonu – Dorota daje mi znać, że wsiada do tramwaju. To oznacza, że muszę wyjść z domu, żeby spotkać się z nią na skrzyżowaniu – idziemy na aerobik. A ja jeszcze nie ubrana! No to biegiem – spodnie, adidasy, ręcznik i woda do torby, lecę. Godzinne zajęcia a potem sauna. Wygrzewamy się godzinę w 85-ciu stopniach, przerywając co piętnaście minut na zimny prysznic. Potem idziemy do mnie. Szybki prysznic, suszenie włosów, po dwa piwka. W międzyczasie, prowadząc rozmowy z Dorotą, ogarniam trochę pokój, wieszam Frankowe koszule, składam spodnie, chowam moje torebki… Dorota wychodzi, przychodzi Franek, kładę się trochę później, w trakcie wymiany kilku smsów z taką jedną niedyskretną ;)
We wtorek przed siódmą jestem w pracy. Wracam przed czwartą. Franek ma wolne, proszę go o rozmowę. Rozmawiamy prawie godzinę o wszystkim. Dostaję smsa od Doroty, że ma jakąś kontuzję i nie da rady pójść na aerobik, zastanawiam się, czy iść bez niej. Ale Franek proponuje odwiedziny u rodziców. Zgadzam się i jedziemy. Siedzimy tam dwie godzinki grając w „Pędzące żółwie” i rozmawiając. Po powrocie jeszcze parę minut rozmowy telefonicznej z mamą a potem biorę się za przygotowanie obiadu na dziś (Franek mi pomaga).  Później jeszcze szybkie prasowanie, składanie bielizny, zerknięcie na blogi i padam. Jednym okiem czytam jeszcze kilka artykułów w gazecie i o 22:15 gaszę światło.
Budzik dzwoni mi o 5:50, budzę się w objęciach Franka – nawet nie wiem, kiedy się koło mnie położył. Wysuwam się więc i wszystko zaczyna się od nowa… Po południu czeka mnie dentysta, no i dziś aerobiku nie odpuszczę. Jutro spotkanie z koleżanką i muszę się jeszcze spakować, bo jadę na weekend do Miasteczka.

Nie mam na nic ostatnio czasu – myślę sobie. Ale po chwili myślę sobie coś jeszcze – jak to nie mam na nic czasu, skoro udaje mi się codziennie zrobić coś dla siebie, poczytać, porozmawiać z bliskimi a jednocześnie jakoś daję radę sobie z codziennym kieratem? Chyba jednak nie jest tak źle… Na wszystko czas się znajdzie, tylko trzeba to trochę zorganizować. I przyznaję – jeszcze nie miałam czasu zerknąć na notatki ze studiów. Ale mam zamiar zrobić to dziś po aerobiku. Może trochę mniej czasu mogę spędzać na blogowisku, trochę mniej czytam, ale cóż, trzeba sobie jakoś tak wszystko rozłożyć, żeby udało się liznąć wszystkiego. Będę się starać nadal a może z czasem nawet trochę zwolnię :) Mam czas na wszystko…

*zdaje się, że to myśl Tadeusza Kotarbińskiego…

poniedziałek, 25 października 2010

Wszystko dla ciała.

Ostatnio karmię ciało… Wiadomo, że trzeba zadbać i o ducha i o ciało. Ostatnimi czasy skupiłam się bardzo na tym pierwszym. Sporo czytałam – czasami wręcz nic nie robiłam po powrocie z pracy, tylko siadałam w fotelu i zagłębiałam się w powieści. Innym razem oglądałam seriale. Dobra, wiem, mało ambitne, ale jakby nie było pokarm dla ducha jakiegoś rodzaju to jest – no bo na pewno nie dla ciała :) Za to ambitniej było na zajęciach z zarządzania dystrybucją czy prawa transportowego… Poza tym mój duch dokarmiany był muzyką klasyczną, ze wskazaniem na Chopina – z racji trwającego trzy tygodnie konkursu chopinowskiego. Konkurs się skończył, stwierdziłam, że teraz czas na ciało.

W sobotę po powrocie z uczelni wsunęłam na szybko pierogi, które zostawił mi na obiad Franek (a pierogi oczywiście domowe, robione własnoręcznie przeze mnie i przez Franka właśnie jakiś czas temu, zamrożone i czekające na okazję :)), poprawiłam makijaż i wyruszyłam w miasto. Umówiłam się z koleżanką. Poszłyśmy na piwo. Popiłyśmy je wiśniówką, po czym Anka stwierdziła, że jest głodna. Za mną od kilku dni chodziła ochota na jakieś śmieciowe żarełko (a tak, lubię, nie przesadzam z tym, ale mówcie sobie co chcecie – dobre to jest i już :)), myślałam, że może pójdziemy do jakiejś budki z fast foodem, ale Ania miała ochotę na prawdziwy obiad. Zaprowadziła mnie do… pierogarni :P Tak długo mnie namawiała i kusiła (mimo zapewnienia, że pierogami to ja już się dziś najadłam), że ostatecznie zamówiłam porcję i dla siebie. Ale żeby nie było, wzięłam tym razem leniwe :) Do tego wypiłyśmy jeszcze po piwku i poszłyśmy… na piwko do pubu :) Długo nie balowałyśmy, Franek kończył pracę po północy, więc przyjechał po nas i porozwoził do domu. Położyłam się i zasnęłam jak zabita. Dawno mi się tak dobrze nie spało, zawsze się wybudzam, kiedy Franek kładzie się później, a tym razem dopiero o szóstej wyciągnęłam rękę, żeby sprawdzić, czy jest obok :) Nie czułam się specjalnie rześko, więc zasnęłam z powrotem i spałam aż do 10:15, co zdarza się niesamowicie rzadko… A obudziłam się tylko dlatego, ze zdziwiło mnie niesamowicie, że Franek wstaje przede mną. No to to się już chyba nigdy nie zdarza… :)  

Franek zajął się śniadaniem, a ja dochodzeniem do siebie. Potem przyszła kolej na mnie i zabrałam się za obiad – placki ziemniaczane. Ledwo skończyłam je smażyć, Franek musiał wychodzić do pracy, a ja odebrałam telefon od Doroty z propozycją nie do odrzucenia. Pojechałyśmy sobie pod Poznań na basen – taki z masażami wodnymi, zjeżdżalniami no i przede wszystkim z jacuzzi, w którym spędziłyśmy najwięcej czasu. Potem uczyniłam zadość jeszcze mojemu pragnieniu śmieciowego jedzenia i zjadłam talerz frytek :) Tak oto skończył się mój weekend.

A dzisiaj idziemy jeszcze z Dorotą na aerobik i do sauny. Potem na piwko. Aha, i żeby nie było – na aerobik to ja chodzę cały czas regularnie, nawet wtedy, kiedy skupiam się na duchu :) W październiku zwiększyłam częstotliwość do dwóch-trzech razy na tydzień :) W ramach tego dbania o ducha, powinnam jeszcze się wybrać do fryzjera i kosmetyczki. Ale u tego pierwszego byłam całkiem niedawno, a na drugą chwilowo funduszy brak (ach ta logistyka :)) Poszłam więc sobie… do dentysty. No co? W końcu to też jest dbanie o ciało, nieprawdaż? :) Na szczęście choćbym nawet kilka lat nie odwiedzała przybytku dentystycznego, szkody na moim uzębieniu zawsze są minimalne, więc strachu przed stomatologiem nie odczuwam. A to dziwne, w końcu to też biały fartuch, co więc z moim syndromem? :)

piątek, 22 października 2010

Lepiej.

No to ja tylko na chwilę…
Chciałam powiedzieć, że chwilowo (mam nadzieję, że to będzie długa chwila) foch sobie poszedł. Wczoraj kiedy przyszłam do domu po pracy, Franek podawał obiad i było już z nim trochę lepiej. Ale jeszcze trochę trudno było mi do niego dotrzeć. Poszłam na aerobik a jak wróciłam, to zachowywał się już normalnie. Powiedział, że już się dobrze czuje. I to od razu znalazło odbicie w jego zachowaniu. Poza tym przeczytał moją wczorajszą notkę i przy słowach: „
gdyby tak jeszcze Frankowi się poprawiło, gdyby trochę mnie pocieszył, przytulił (…)” naprawdę mnie przytulił. Trochę sobie co prawda jaja robił, ale w tej sytuacji mogę przymknąć na to oko.
Wieczorem już w ogóle był w dobrym nastroju, nawet zagrał ze mną w chińczyka :) Potem wypiliśmy po piwku, on oglądał mecz, a ja… prasowałam koszulę :) Ale to taki zbieg okoliczności :) To naprawdę nie jest tak, że ja w każdej wolnej chwili się biorę za prasowanie, ale Franek po prostu codziennie chodzi w mundurze, a tych koszul wcale nie ma tak dużo, więc na okrągło trzeba je prać i prasować :)
Położyliśmy się razem, Franek mnie przytulił i tak spaliśmy do rana. Nie wiem, czy się w ogóle ruszaliśmy, bo obudziłam się w tej samej pozycji :) A on nadal mnie przytulał… I zupełnie inaczej wtedy jest. Cały dzień się jakiś lepszy wydaje.
Dzisiaj się nie widzieliśmy, bo tak jak pisałam, on poszedł do pracy. Dopiero we wtorek ma wolne, a do tej pory codziennie pracuje do północy. Mam nadzieję, że jednak nastrój nie pogorszy mu się znowu. A czasem tak bywa, kiedy jest naprawdę zmęczony. Dla mnie to naprawdę jest trudne do zniesienia. Ok, ja rozumiem, że każdy ma prawo do gorszego dnia, wiem, że macie rację i wzięłam sobie do serca Wasze komentarze. Mam nadzieję, że w razie czego będę potrafiła je wprowadzić w życie…
A tymczasem czas najwyższy się położyć. Jestem na nogach od szóstej a zaraz po pracy miałam zajęcia na uczelni i skończyłam dopiero po dziewiątej. Jutro powtórka… Kolorowych snów :)

czwartek, 21 października 2010

Spadek formy.

Niestety, mój dobry nastrój się zdeaktualizował :( Bardzo nad tym boleję, bo brakuje mi go, ale nie wiem co zrobić, żeby wrócił.
A wszystko przez to, że Franek od wczoraj ma jakiegoś focha. Był spokój przez prawie dwa miesiące, nie miał żadnych dziwnych humorów, czasami się sprzeczaliśmy, ale ogólnie wszystko było dobrze. A wczoraj się jakoś posypało. Nie pokłóciliśmy się, ale niestety Franek ma to do siebie, że kiedy jest zmęczony albo źle się czuje, to się robi nie do zniesienia. To znaczy ja naprawdę próbuję go znosić i wcale nie  mam ochoty uciec gdzie pieprz rośnie – wręcz przeciwnie – chcę być koło niego, żeby poczuł się lepiej. Ale wygląda na to, że moja obecność tylko go drażni, a mnie jest bardzo przykro z tego powodu. Nie wiem dlaczego on tak reaguje. Staram się chodzić koło niego na paluszkach, być miła, ale nic nie pomaga. A kiedy tylko pytam co się stało, dlaczego jest zły, to odwarkuje – albo, że nie jest, albo że to dlatego, że jest zmęczony/źle się czuje. Naprawdę wszystko rozumiem, ale trudno jest mi to przełknąć. Przez takie jego zachowania mnie robi się przykro, łzy same cisną się do oczu i od razu dostaję syndromu przedszkolaka :( Chciałabym umieć się od tego odciąć, nie zwracać uwagi na jego humory i zająć się sobą. Ale nie potrafię. Strasznie źle to na mnie wpływa i od razu zaczynam się dołować. A na doły niestety nie mam sposobów, mogę udawać, że potrafię je zwalczać, ale w rzeczywistości dopóki same sobie nie pójdą, jestem skazana na ich towarzystwo. Gdyby tak jeszcze Frankowi się poprawiło, gdyby trochę mnie pocieszył, przytulił, pewnie poszłoby szybciej, ale w takich momentach raczej nie mogę na to liczyć.
A w dodatku od jutra będziemy się tylko mijać – w piątek i sobotę nie będziemy się ze sobą wcale widzieć, w niedzielę tylko rano… Cały następny tydzień on będzie chodził na popołudnia, więc też się nie zobaczymy.
Ehh, nie nastawia mnie to zbyt optymistycznie. Jak ja nie lubię być w takim nastroju! :(

wtorek, 19 października 2010

Drugi debiut.

Jak już wspomniałam mój debiut w murach poznańskiego Uniwersytetu Ekonomicznego również się udał. A raczej nie zdarzyło się nic takiego, żebym mogła powiedzieć, że się nie udał :) Nie przestałam się martwić, czy sobie dam radę, bo nadal mam obawy przed pisaniem pracy dyplomowej – nie mam pojęcia, czy będę miała temat, czy będę umiała coś napisać. Ale za to wydaje mi się, że powinnam poradzić sobie z zaliczeniami. Materiał wydaje mi się do opanowania. Jak na razie wykłady na temat logistyki, zarządzania łańcuchem dostaw i zarządzania dystrybucją były dość przejrzyste. Przy okazji dowiedziałam się całkiem sporo o rynku chińskim :)
Pochwalę się również, że kiedy wykładowca o coś pytał, z reguły znałam odpowiedzi na pytanie. Oczywiście pytano ogólnie całej grupy (tylko raz zwrócono się bezpośrednio do mnie) a ja nie miałam odwagi się odezwać, bo nie sądziłam, że mogę dobrze kombinować, a jednak moja radość była ogromna, kiedy okazywało się, że prawidłowa odpowiedź jest zbieżna z tym, co sobie pomyślałam :)) Stwierdziłam, że nawet jestem trochę kumata jeśli chodzi o gospodarkę i mechanizmy rynkowe. Nie jest źle ze mną.
Poza tym, muszę pochwalić organizację tego studium – wjechałam na 16 piętro, na którym miały być zajęcia a przed salą już czekała na mnie pani z dziekanatu. Wpisała mnie na listę, dostałam dwa podręczniki i segregator. W segregatorze plan zajęć, program studiów, syllabusy wykładów i wydrukowane materiały od wykładowców. Wszyscy wykładowcy, z kierownikiem katedry na czele, niesamowicie sympatyczni i nastawieni bardzo przyjaźnie. W zasadzie to w ciągu prawie sześciu lat studiów większość wykładowców jednak było w porządku, choć oczywiście zdarzały się wyjątki i różnego rodzaju dziwolągi :) Ale przyznam, że różnica w traktowaniu jest bardzo widoczna. Profesorowie traktują nas bardziej jak partnerów niż studentów. Przynajmniej teraz tak było :) Zobaczymy jak będzie na kolejnych zjazdach.
Tak siedziałam na tych wykładach, słuchałam, notowałam i stwierdziłam, że to wszystko mnie naprawdę interesuje. Kurczę, mam szczęście, że znowu trafiłam na studia, które mi się podobają :) Może jestem mało wymagająca, może w ogóle lubię się uczyć, może podoba mi się wszystko. A może po prostu wszystko po trochu :)
W każdym razie nastawiona jestem pozytywnie. Nie mam co prawda w ogóle czasu, żeby w tym tygodniu zajrzeć do notatek i podręczników przed zjazdem w ten weekend, ale mam sporo energii. Mam nadzieję, że mi nie ucieknie i tak pozostanie do czerwca. I że znajdę trochę czasu, żeby posiedzieć w bibliotece uniwersyteckiej, poszperać w podręcznikach, przejrzeć branżowe czasopisma i a nuż mnie oświeci do stycznia i wykombinuję jakiś fajny temat :)

A na koniec dodam, że podczas wykładu wprowadzającego o podstawach logistyki stwierdziłam, że w pracy mam całkiem sporo z tym do czynienia ;) Tylko nie wiedziałam, że to się logistyką nazywa :)