*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 24 czerwca 2013

A jak...

Ogarnęła mnie apatia. 
Ten "post" jest chyba najlepszym tego wyrazem.

Dzięki za miłe słowa pod poprzednią notką.

środa, 19 czerwca 2013

środa, 12 czerwca 2013

Jaksiemam.

Dzisiaj nie czuję się najlepiej. Chyba mam pierwszy prawdziwie gorszy dzień. Nie jestem załamana ani nic z tych rzeczy, doskonale wiem, że nic nie da mi, jeśli zacznę się teraz dołować. Ale czasami dopada mnie taka tęsknota za chwilami, gdy czułam się szczęśliwa, kiedy miałam poczucie, że niczego więcej mi nie trzeba. To wcale nie było tak dawno.Właśnie spojrzałam w kalendarz... - jutro minie dokładnie pół roku od momentu, gdy w moim pamiętniku napisałam, że czuję się po prostu szczęśliwa. To było ostatnie zdanie, bo coś mi przerwało mój wywód. A trzy dni później wszystko się zmieniło i wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.
Nie chodzi o to, że czegoś żałuję. Na pewno nie.Uważam, że postąpiłam najlepiej, jak mogłam w danej sytuacji. Ale nadal nie rozumiem - dlaczego nie mogłam sobie żyć spokojnie, tak jak żyłam. Nie miałam wielkich wymagań, byłam zadowolona z tego, co mam, nie chciałam ciągle więcej. Czasami wręcz nie mogę uwierzyć, że wszystko się tak odwróciło.
Nie chodzi też o to, że teraz czuję się wielce nieszczęśliwa. Absolutnie nie. I tak uważam, że mam sporo szczęścia, tylko tak mi żal tamtego czasu, tamtych marzeń, które chyba po raz pierwszy zaczęłam mieć... Widzicie - i jak tu marzyć? :) Po raz pierwszy zaczęłam mieć coś na ten kształt i okazało się, że po chwili wszystko się rozsypało. Jak tu głośno mówić o swoim poczuciu szczęścia, skoro za chwilę wszystko się zmienia. A mówiłam, bo nie bałam się, że zapeszę. Nadal nie bardzo w to wierzę, chociaż mój ówczesny wpis ironicznie się ze mnie śmieje.
Generalnie na co dzień wierzę, że i ryzyko się opłaci i fakt, że nie przepuściłam okazji i to, że poświęcamy coś dla lepszego jutra. Myślę o tym, że chyba warto, bo za jakiś czas coś tego na pewno będę miała - ja  i my. Ale dzisiaj jakby trochę mniej w to wierzę - albo inaczej, dzisiaj po prostu mam wrażenie, że tak już będzie zawsze. Że zawsze będę żyła w zawieszeniu, z dnia na dzień, sama, bez uniesień. Oczywiście, da się tak żyć. Można tak funkcjonować i wcale nie popadać w depresję (kiedy chyba mi się wydawało, że to byłaby jedyna opcja). Można funkcjonować bez absolutnie żadnych planów, bez poczucia, że ma się coś stałego, że do czegoś się dąży. Tylko że ja się przyzwyczaiłam do innego życia.
Głupi karnisz mnie dzisiaj dobił, bo spadł w nocy razem z firankami i zasłonami. W nocy o mało zawału nie dostałam, rano zobaczyłam to wszystko na podłodze, te wielkie dziury w ścianach i świadomość, że Franek będzie dopiero za dwa tygodnie, a ja nie mam pojęcia, co z tym wszystkim zrobić.
Jutro Asystent przyjedzie do mnie rano z jakimiś swoimi narzędziami i zobaczy co da się z tym zrobić. Jak on to powiedział: "nic się nie martw Małgonia, coś się wymyśli, taki problem, to nie problem" Ma rację oczywiście (chociaż gdyby nie on, to już byłby to trochę większy dla mnie problem), ale tak naprawdę to nie o ten karnisz przecież chodzi...

Taka się trochę rozdarta czuję, bo z jednej strony bardzo lubię moje (w przenośni, bo oczywiście nie własne) nowe mieszkanie. Podoba mi się osiedle. Zadomowiłam się tu i gdy wyglądam przez okno czuję niemal błogość. Do pracy idę z radością i ogromną chęcią. Ciągle mi mało. Sporo czytam. Ze wszystkim sobie radzę. I wiem, że mogłoby być naprawdę fajnie... No ale... ale nie jest po prostu aż tak fajnie, bo... nie wiem jak to określić. Czuję się trochę tak, jakbym już dostała wyczekanego cukierka w nagrodę za wytrwałość, wiarę i wkład własny z obietnicą, że on już będzie mój na zawsze, a potem nagle mi go zabrano ze słowami: "jeszcze trochę musisz poczekać, dostaniesz później".... albo wcale?

Nie jestem chyba nawet smutna. Raczej zrezygnowana.
Chciałabym wiedzieć, co będzie za rok. Chociaż w tym momencie chyba sama siebie oszukuję - bo tak naprawdę chciałabym wiedzieć nie co będzie, a że będzie dobrze, że wreszcie się zacznie układać, ze będę czuła się całkiem inaczej niż dzisiaj. A najgorsze jest to, że z drugiej strony nie chciałabym tego wiedzieć, bo boję się, że tak nie będzie, a wtedy to już może się załamię :):) Namieszałam trochę, co? :))

Lubię te długie czerwcowe dni (brak zasłon i fakt, że siedzę po ciemku, żeby nie być na widelcu dodatkowo uświadamia mi ich długość :)). Te zapachy wiosenno-letnie, krajobrazy, kolory. Tutaj zdecydowanie jest to wszystko jeszcze bardziej widoczne niż w Poznaniu. Niech się tylko ta pogoda utrzyma. Mogę wtedy jeździć rowerem a to mi sprawia dodatkową frajdę. Uwielbiam tak dojeżdżać do pracy :)
Podjechałam też dzisiaj podpytać wreszcie o aerobik. To nie będzie to samo, co kilkugodzinny wycisk tygodniowo w towarzystwie Doroty, ale zawsze coś. 
A Dorota przyjeżdża pojutrze i.. wczoraj zadzwoniła, że jednak - jeśli to nie problem (głupia :P) mogłaby spać u mnie też z soboty na niedzielę :D

poniedziałek, 10 czerwca 2013

We dwoje

No i pojechał :( Wczoraj wieczorem. Cóż, nic nie poradzimy. Co tu dużo gadać, smutno mi trochę. Tym razem wyjątkowo - bo nie będziemy się widzieć aż dwa tygodnie. W następny weekend Franek pracuje - i to na popołudnia, więc nawet bez sensu, żebym ja przyjeżdżała do Poznania, bo i tak nie będziemy mieli czasu dla siebie. Więc zostaję. Wiem, że szybko zlecą te dwa tygodnie, ani się obejrzymy, ale początek zawsze wygląda strasznie i się dłuży.
Mimo wszystko, nie narzekam. Nie uważam, żeby było najgorzej. Zdarzają się krótkie gorsze momenty, ale są naprawdę krótkie. A te weekendowe spotkania naprawdę mają swój urok. Fajne jest to, że jesteśmy wtedy tylko dla siebie. A wszystko jest jeszcze bardziej intensywne.
Doszłam dzisiaj do wniosku, że we dwoje jest lepiej. Wszystko jest lepsze - śniadanie smakuje bardziej, sprzątanie jest przyjemniejsze, zakupy idą szybko, serial jest bardziej wciągający, film zabawniejszy, gra ciekawsza, długa droga krótsza, zmęczenie bardziej błogie, łóżko wygodniejsze, miasto ładniejsze, pogoda mniej doskwierająca, sytuacja łatwiejsza. Lepiej się śpi, lepiej pracuje :)
Zawsze wiedziałam, że we dwoje jest lepiej, zawsze doceniałam wspólne chwile, wolne weekendy we dwoje. Ale teraz, ze względu na okoliczności, nasze "razem" nabiera jeszcze innego znaczenia. Głębszego, wielowątkowego, prawdziwego i chyba trochę magicznego. A także - chwilowego. Tak musi być. Jedyne, co nam pozostaje, to cieszyć się, że tak dobrze to wszystko znosimy oraz mieć nadzieję, że naprawdę będzie warto - że dzięki temu, będziemy mogli za jakiś czas żyć tak, jak zawsze tego chcieliśmy.

A tymczasem cieszę się bardzo, bo tego weekendu nie spędzę sama :) Dorota przyjeżdża do Warszawy, bo ma zjazd na swoich studiach podyplomowych. W dodatku przyjedzie dzień wcześniej i będzie spała u mnie :) Hura :) Potem pojedzie na zajęcia - a ja chyba wybiorę się z nią, tylko jakoś sobie muszę zorganizować ten czas - i popołudnie znowu spędzimy sobie razem.
Oby tylko nie wyskoczyło jej nic niespodziewanego, bo już się zdążyłam baardzo ucieszyć!

piątek, 7 czerwca 2013

Najwspanialsza żona

No i znowu mamy piątek.  A to oznacza, że Franuś już jest w Podwarszawie :D O osiemnastej wysiadł z pociagu w Warszawie Zachodniej. Tak naprawdę bardzo szybko mijają te dni, ani się obejrzeliśmy i znowu jesteśmy razem. 
Od razu pojechaliśmy na zakupy, bo kiedy jestem sama, to  niemal o suchym chlebie i wodzie żyję ;) Chodziliśmy tak sobie po tym Tesco, Franek mnie przytula i mówi: "zobacz, jak sobie chodzimy fajnie razem po sklepie. Jak prawdziwe małżeństwo" :P
A potem nadal mnie tuli i przy marchewkach całuje w czoło. Więc się pytam, czemu taki milutki jest. Odpowiada, że tak się cieszy, że jesteśmy razem i że jestem jego najukochańszą żoną. Kontynuuje swój wywód: "wiesz, tak sobie myślę, jaka jesteś kochana... tyle żon już miałem, ale jednak ty jesteś tą najwspanialszą"

No to mamy weekend :P

wtorek, 4 czerwca 2013

Żałoba

Mój ulubiony.


Nie ma i nie będzie :(
Miałam jeszcze nadzieję... Chodziłam po sklepach, rozglądałam się... Mój niepokój rósł, ale się nie poddawałam. Aż dostałam ostateczne potwierdzenie z najpewniejszego źródła "zniknięcie jest definitywne" "względy biznesowe". Bla, bla, bla. Zła jestem!

Chyba się upiję z żalu.
Tylko czym? :D

poniedziałek, 3 czerwca 2013

1000 kilometrów

Niemal co do jednego - tyle pokonałam podczas minionego właśnie długiego weekendu. Taki już mój los :) Taki chyba los mojej rodziny :)
Tak sobie czasami myślę, że może pokolenia temu, ktoś rzucił na nas klątwę i od tamtej pory wszyscy się muszą "tułać" :) Moja rodzina, zwłaszcza od strony taty jest rozproszona dosłownie po całej Polsce. Jeśli chodzi o krewnych po kądzieli, niby mieszkają bliżej siebie, ale część z nich pochodzi z ziem wschodnich, skąd zostali przesiedleni w czasach wojny.
Dlatego dla mnie od zawsze naturalne było, że z kuzynostwem widuję się tylko na wakacjach u babci, a czasami mijało kilka lat między jednym a drugim takim spotkaniem. Nie miałam bliskiej rodziny na miejscu. Wyjątkiem byli rodzice i brat mojej mamy - mieszkający 15 km od Miasteczka, choć kiedy moi rodzice przenosili się właśnie do Miasteczka, ten dystans wydawał im się ogromny. Wszak kiedyś ani telefonów, ani samochodów... Co nie przeszkadzało im w każdy piątek pakować siebie oraz swoje cztero- i dwuletnie dziecko do pociągu, żeby spędzić weekend (wtedy jeszcze "sobotę i niedzielę" ;)) u rodziców.
Jak widać, to wszystko naprawdę u nas rodzinne, tyle, że dystans się zwiększył. I to sporo. 

Rodzina frankowa za to, od pokoleń żyje na kupie w Poznaniu :) Zawsze razem, zawsze blisko. A jednak Franek się wyłamał. No cóż - jak się wżenił w taką "zaklętą" rodzinę jak moja, to już chyba nie miał wyjścia :P Niemniej jednak, podjęcie decyzji o tym, że zostawi Poznań przyszło mu chyba łatwiej niż mnie - choć jak na razie jeszcze go nie zostawił. 

Wracając jednak do mojego tysiąca - w środę popołudniu wsiadłam w pociąg do Poznania. Planowane trzy godziny zmieniły się w trzy i czterdzieści minut, ze względu na problemy z sygnalizacją. Ale dojechałam przed 22. Pierwsze 300 km za mną. Przespaliśmy się u teściów, a o piątej samochodem wyruszyliśmy do Miasteczka, żeby zdążyć w sam raz na śniadanie, a potem mszę i procesję :) To już razem 500. Zostaliśmy do soboty. Ten czas był bardzo udany, choć niestety nie pogodowo :( Ale jakoś sobie radziliśmy. Po prostu grill był nie na ogródku a w piekarniku :P W sobotni wieczór wróciliśmy do Poznania (700 km), bo Franek niestety kończył już swój weekend i w niedzielę o 4 zaczynał pracę. Spędziliśmy jeszcze razem niedzielne popołudnie, a później, pobiwszy się wcześniej z myślami - jaki środek transportu wybrać, wsiadłam w samochód. Przestraszyły mnie tłumy w pociągu, na który nie było rezerwacji miejsc.
Po trzech godzinach bez dziesięciu minut i po trzystu kilometrach autostrady dojechałam na miejsce. 1000.
I ładny kawałek Polski zjechałam. Wygląda na to, że tak już teraz będzie - choć oczywiście nie w każdy weekend będę zaliczać i Poznań i Miasteczko. Do Poznania z Podwarszawia jest 300 km. Do Miasteczka 260 - szkoda, że w zupełnie innych kierunkach i nigdy nie będzie się niczego zrobić "po drodze".
Ostatecznie okazuje się, że nawet taki dystans można przemierzać regularnie, jeśli się chce :) Pewnie, że wolałabym mieć rodziców za jednym rogiem, a teściów za drugim. Ale cóż, znacie to - jak się nie ma, co się lubi... :) No to lubię ;)