*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 26 maja 2014

Garść przemyśleń na odblokowanie

Zawiesiłam się. Muszę chyba napisać notkę o czymkolwiek, żeby wreszcie ruszyła reszta, którą tylko sobie szkicuję, bo później tracę ochotę na publikowanie albo stwierdzam, że słowa mi się nie kleją :)

Ostatnio to w ogóle ja sama się nie kleję. Franek chodzi na popołudnia do pracy a ja przez ten czas paradoksalnie nie opublikowałam ani jednej notki - mimo, że mam wolny komputer i czasami nudnawe wieczory :)

Tak wracając jeszcze do poprzedniej notki - myślałam jeszcze trochę na ten temat i zdecydowanie mogłabym stwierdzić, że sporo rzeczy poukładało nam się bardzo dobrze i gdyby ktoś nam ponad rok temu powiedział, że tak będzie (w tych poszczególnych kwestiach) to bylibyśmy bardzo zadowoleni. Ogólnie dobrze nam się tu mieszka, żyjemy trochę spokojniej (mam na myśli codzienny pęd), mamy więcej czasu (a na pewno ja mam, bo dojazdy do pracy pożerały 1-2 godziny mojego czasu), dotychczas też nie mogliśmy narzekać na częstotliwość wyjazdów weekendowych (choć to się na pewno niestety zmieni). Prawie wszystko w porządku.

Prawie - bo oprócz tego, że niektóre sprawy są nadal niepewne (ale o tym na razie nie myślimy), to jednak doskwiera trochę to, że jesteśmy tutaj sami. Wiedzieliśmy, że tak będzie i na to się zgodziliśmy. Staramy się ten fakt ignorować i po prostu jeździć do Miasteczka albo Poznania, kiedy tylko jest taka możliwość. Ale czasami mimo wszystko trudno o tym nie myśleć i wtedy jest mi z tego powodu zwyczajnie smutno. Wielokrotnie pisałam o tym, że wyjazd na weekend - nawet w każdy - nie jest dla nas problemem. Ale nie zawsze jest taka możliwość. Jednak tak naprawdę przykre jest to, że tak na co dzień jesteśmy sami i w razie czego możemy liczyć tylko na siebie. Jeszcze bardziej boli myśl, że jeśli wszystko poukłada się tak, jakbyśmy chcieli, to tak już będzie zawsze - i zawsze od bliskich będzie dzieliło nas 300 km. Nie będzie możliwości, żeby wpaść do kogoś po drodze, spontanicznie spotkać się wieczorem, czy poprosić o małą przysługę - nie wspominając już o jakimś nagłym wypadku... To jest trudne i kiedy za dużo o tym myślę, robi mi się źle, bo ogarnia mnie pewien niepokój i taki żal, że tego czasu spędzonego z bliskimi zawsze będzie mało. Ale tak się po prostu poukładało. To była cena, którą musieliśmy zapłacić za perspektywę lepszej (mam nadzieję) przyszłości. Wiem, że ta kwestia nigdy nie da mi spokoju i pewnie nigdy nie zniknie żal, że nie może być inaczej (ok, zawsze może być inaczej - tylko, ze zawsze jest coś kosztem czegoś i zawsze coś trzeba wybrać). Dlatego nie pozostaje mi nic innego jak po prostu się z tym pogodzić - albo przynajmniej udawać, że się z tym pogodziło :) Wiem, że nie ma sensu rozważać co by było gdyby, ani zamartwiać się że nie jest inaczej. Dlatego na co dzień staram się o tym nie myśleć, przez większość czasu świetnie sobie radzę i udaje mi się tym w ogóle nie przejmować. Wiem, że mogłoby być gorzej. Ale widocznie tak to już jest, że czasami muszę sobie pójść do kącika smutku i trochę popłakać z tego powodu. 
Widocznie trzy weekendy bez żadnego wyjazdu i spotkania z rodziną oraz brak perspektywy na wyjazd w weekend czwarty skłaniają mnie do takich refleksji... :)

środa, 21 maja 2014

Koniec świata czy pozytywna rewolucja?

Jesteśmy tutaj rok. A właściwie ja jestem, bo Franek dojechał później, no ale mentalnie jednak jesteśmy. W niedzielę 11 maja mieliśmy dokładnie trzysta sześćdziesiąty piąty dzień reszty mojego życia. Zabierałam się do tej notki kilkakrotnie, ale myślę, że czas najwyższy, żeby zmierzyć się z oceną tego roku...
Kiedy w styczniu ubiegłego roku dowiedziałam się, że dział logistyki naszej firmy zostanie przeniesiony z Poznania do Warszawy, ale przełożonym bardzo zależy na tym, żebym przeniosła się razem z nim, właściwie świat mi się zawalił. Może teraz brzmi to zbyt dramatycznie, ale tak właśnie było - mieliśmy konkretne plany, marzenia, wszystko zmierzało w jednym kierunku, wydawało się, że osiągnęliśmy tę upragnioną stabilizację... A tu wiadomość, która zatrzęsła naszym światem. Nigdy nie przeżyłam takiej rewolucji i nigdy nie miałam poważniejszego dylematu... Nie wyobrażałam sobie wyjechać z Poznania, nie wyobrażałam sobie życia z dala od bliskich i znajomych, nie wyobrażałam sobie, że Franek mógłby zrezygnować z pracy. Ale jeszcze bardziej nie wyobrażałam sobie zostać bez pracy, nie wyobrażałam sobie, że pozycja, którą tyle czasu sobie wypracowywałam (i która została zauważona) w firmie po prostu nie będzie miała ciągu dalszego, nie wyobrażałam sobie - to przede wszystkim - świadomie zrezygnować z takiej szansy. Otrzymywałam propozycję poważnego awansu, miałam zostać kierownikiem działu, co wiązało się oczywiście z dużą podwyżką (której duża część miała być rekompensatą za to, że się przeniosę), ale przede wszystkim z nowymi wyzwaniami, z okazją do nauczenia się wielu nowych rzeczy i do zdobycia doświadczenia. Przypuszczam, że do końca życia żałowałabym, że ją odrzuciłam - jestem po prostu na to zbyt ambitna. Co nie zmieniało faktu, że dylemat pozostawał, a serce mnie bolało z żalu za utraconą wizją spokojnej przyszłości... Jednak decyzja dojrzewała w nas sama. Nawet trudno powiedzieć, że ją podjęliśmi, bo ona po prostu przyszła. Nie było momentu, że powiedzieliśmy sobie - tak, jedziemy... Po prostu wszystkie nasze świadome i podświadome działania do tego zmierzały...

Teraz już wiem, że nie było żadnego końca świata. Szybko doszłam do tego wniosku. Właściwie od razu po przyjeździe tu stwierdziłam, że nie doskwiera mi 90% rzeczy, których się obawiałam. Nie wiem na czym to polega - może po prostu to jest kwestia tego, że z założenia nie żałuję swoich decyzji dotyczących mojego życia - w każdym razie, sama byłam zdumiona tym, jak dobrze sobie radzę. Nie biadoliłam, że musiałam rzucić wszystko i przyjechać do Podwarszawia, gdzie jestem sama, samiuteńka, nie dołowałam się, nie rozpamiętywałam, nie żałowałam. Wręcz cieszyłam się nową sytuacją i widziałam w niej niemal same pozytywy. Czasami w piątkowe popołudnie (gdy Franek przyjeżdżał dopiero w sobotę rano lub w ogóle nie mógł) nawiedzał mnie lekki smutek - ale tak mam prawie zawsze w piątki, gdy nigdzie nie jedziemy :P
Później niestety okazało się, że u mnie w firmie nie wszystko będzie tak, jak miało być i wszystkich nas zaskoczyła pewna informacja, która do dziś nie ma rozstrzygnięcia. To nieco zburzyło ten mój spokój z jakim podchodziłam do tej przeprowadzki.
Wiecie, że kolejne miesiące bywały różne i wiele niedobrego się nam przydarzyło. Nie chodzi oczywiście o nieszczęścia, ale jednak te wszystkie trudności, która jedna po drugiej wyskakiwały nam na drodze, gdy tylko wydawało się, że widać światełko w tunelu... 
Ale jedno muszę stwierdzić z całą stanowczością - nigdy, ani razu nie pożałowałam, że jednak zdecydowaliśmy się na przyjazd tutaj! Franek, sfrustrowany swoją chorobą i brakiem pracy, już był tego bliski, a mnie ze względu na niego przeszło przez myśl, czy przypadkiem nie poświęciliśmy zbyt wiele, ale nadal uważałam, że nie mogło być inaczej.

Jak wiecie, ostatnio rozwiązał nam się jeden poważny problem i naprawdę wiele się zmieniło wraz z zatrudnieniem Franka na stałe w Nie-Zielonej Firmie. Całkowicie opuściły nas myśli, że może rok temu postawiliśmy nogę nie na tej ścieżce. Franek robi to, co tak bardzo lubi - nie ma dla niego lepszej pracy. Cieszymy się więc, że udało się osiągnąć ten cel, który wydawał się kiedyś nieosiągalny. 
Jeśli chodzi o moją sytuację, nadal się nic nie wyjaśniło. Okazało się, że pewne rutynowe działania wzięłam za coś więcej i myślałam, że coś się może rozstrzygnie. Tymczasem okazało się, że jeszcze nie tak szybko... I właściwie teraz stwierdzam, że choć dobrze byłoby wiedzieć, że zakończenie jest pozytywne, to lepsza niepewność w takim wydaniu (mamy z czego zaoszczędzić, nie stresujemy się, co przyniesie jutro) niż zła wiadomość. Jeśli więc miałoby się skończyć źle (odpukuję!), to lepiej niech ta w miarę stabilna niepewność trwa. Fakt, że nie możemy cały czas zaplanować pewnych rzeczy... Ale z drugiej strony Franka praca pozwoliła nam na to, żeby choć trochę starać się żyć, jakby nic nad nami nie wisiało. Chwilowo więc ignorujemy tę chmurę i po prostu przyzwyczajamy się, że niebo nie może być tak całkiem błękitne.

Wiem, że wiele z Was nie do końca rozumiało, dlaczego właściwie aż tak się tym wszystkim stresowaliśmy. Ja przyznaję, że teraz to rzeczywiście wyglądało już całkiem przyjemnie - tylko, że zawsze po wszystkim człowiek się orientuje, że nie było tak źle... A kiedy znajduje się w samym środku burzy, to nie jest łatwo zapanować nad emocjami. Denerwowaliśmy się, bo nie mieliśmy jasnego komunikatu, że Franek tę pracę dostanie. Do tego nie chcieliśmy palić mostów w poprzedniej firmie, a naprawdę trudno było Frankowi grać na dwa fronty nie przyznając się do tego. W dodatku martwiliśmy, co się tym, co może się wydarzyć u mnie. Komuś, kto stoi z boku rzeczywiście może się wydawać, że przecież nic takiego się nie działo - ale wiecie, to trudno wytłumaczyć, bo trzeba po prostu być w takiej sytuacji, gdy człowiek próbuje sobie poukładać jakoś życie, stara się od roku zacząć wszystko od nowa i ciągle brakuje mu kilku elementów układanki. Cały czas stoimy na niepewnym gruncie i na dłuższą metę samo to może być po prostu stresujące i frustrujące. A gdy sobie uświadamiamy, że to wszystko mogło być na nic i znowu dostaniemy po łbie, to strach jeszcze bardziej chwyta za gardło...
Na szczęście na razie trochę puścił. Nie mówię, że odpuścił. Ale staramy się na razie skupić na innych rzeczach. Nadal trochę boimy się za bardzo cieszyć z tego, co jest teraz, ale jednocześnie nadzieja, że może jednak to początek dobrej passy jest coraz większa...

Podsumowując tę moją długaśną, ale potrzebną notkę - żadnego końca świata nie było. Rewolucja za to i owszem - choć rzeczywiście raczej pozytywna. Ale jeszcze ostatecznego happy endu nie ma i tego nam właśnie brakuje. Czujemy ogromną potrzebę, aby wreszcie móc tak całkowicie odetchnąć i nie martwić się, że znowu żyjemy w jakiejś bańce mydlanej, która zaraz pryśnie. Ale cieszy nas, że i tak wiele rzeczy zakończyło się póki co pomyślnie, to po prostu daje siłę.

poniedziałek, 19 maja 2014

Nocne zwiedzanie i leniwa niedziela

No to trochę się zregenerowałam :) Jeszcze w sobotę do południa trochę mnie muliło i musiałam się nawet na chwilę położyć, ale później zdecydowanie odżyłam! I przed 18 wyszliśmy z domu i pojechaliśmy na Noc Muzeów!
Bardzo mi się podoba ta impreza. Za czasów poznańskich ten dzień zazwyczaj spędzałam z Juską, bo ona to taka artystyczna dusza i lubiłam z nią chodzić na przykład po Muzeum Narodowym, bo się mogłam ciekawych rzeczy od niej dowiedzieć. A później zwykle szłyśmy na jakiś koncert.
Rok temu już byłam tutaj. Właśnie minął mój pierwszy samotny tydzień w stolicy i Franek przyjechał do mnie "w odwiedziny". W piątek pracował do późna, więc przyjechał dopiero w sobotę, a więc nie miał juz zbyt wiele siły, żeby łazić po muzeach - poszliśmy tylko do Muzeum Techniki, bo było najbliżej i bez kolejki. Ale w tym roku trochę sobie odbiliśmy i wróciliśmy do domu dopiero o drugiej. Kiedy kładliśmy się spać, stwierdziłam, że się czuję nienaturalnie, bo chyba jeszcze nigdy nie wracałam w weekend z miasta o tej godzinie zupełnie trzeźwa :P

Ja i tak czuję lekki niedosyt, bo chciałam wyjść jeszcze wcześniej, ale Frankowi się nie chciało i nie dał się przekonać, żeby pojechać wcześniej do Fabryku Wedla, która była otwarta dla odwiedzających już od 12 - no a później była bardzo duża kolejka, więc poszliśmy gdzieś indziej. Swoje odstaliśmy w innej kolejce - ale tam to było bardziej naturalne, bo to była kolejka do muzeum życia w PRL :P No i jesteśmy z Frankiem sławni, gdyż można nas było zobaczyć w głównym wydaniu Wiadomości na TVP, nic to, że tylko w migawce ;)
Poza tym byliśmy jeszcze na przykład w Ministerstwie Edukacji Narodowej (trochę przez przypadek, bo nie zauważyliśmy, że tam też jest kolejka i weszliśmy jakoś bokiem nielegalnie :P), które to mieści się na Alei Szucha, a więc w dawnej siedzibie Gestapo. Widzieliśmy też cele, w których przetrzymywano więźniów i trzeba przyznać, że to było dość wstrząsające... Na razie Pawiak sobie podarowaliśmy.Zaliczyliśmy jeszcze zmianę warty przed Grobem Nieznanego Żołnierza i spacer Krakowskim Przedmieściem. Tak naprawdę chciałoby się zobaczyć dużo więcej, ale kolejki są tak ogromne, że nie ma sensu za wiele planować, bo i tak nie wystarczy czasu. 
Niektórych zresztą pewnie te kolejki i tłumy zniechęcają, ale mnie się ten klimat nocnego zwiedzania jednak podoba :) Raz na jakiś czas można zaszaleć. Nawet przeżyłam to, że w jednej kolejce staliśmy podczas totalnego oberwania chmury - ale jakimś cudem tak się z Frankiem przytuliliśmy pod naszą małą parasolką, że on miał mokry tylko jeden rękaw (lewy) i ja jeden (prawy) :D

Niedziela była pogodna i leniwa. Wszystko nam szło bardzo powoli - wstawanie, msza, obiad i spacer :) Ale wczoraj czułam się już bardzo dobrze, więc można uznać, że regeneracja zakończyła się pomyślnie :)


piątek, 16 maja 2014

Oklapnięta

Od dwóch/trzech dni bardzo dziwnie się czuję. Wczorajszego wieczora osiągnęłam szczyt tego dziwnego samopoczucia, który do tej pory mnie nie opuścił.
Jestem załkowicie oklapnięta. Nie zmęczona - oklapnięta właśnie... Wczoraj w pracy mieliśmy jeszcze jedną nieważną kontrolę, która okazała się jednak ważna i po wszystkim miałam już dość. 

Przyszłam do domu. Aleee głupio jak Franka nie ma :P Kiedyś to było normalne przecież, a teraz mi dziwnie, bo się przyzwyczaiłam, że zawsze jest :) Ale oczywiście cieszymy się - nawet jak musi chodzić na popołudniówki :) Prawdę mówiąc czasami nawet za tym tęskniłam - za tym czasem tylko dla siebie.. Ale teraz jakoś użytku z tego swojego czasu zrobić nie potrafiłam. Podgrzałam sobie obiad i zupełnie spontanicznie zabrałam się za sprzątanie mieszkania.
Franek jest zawsze od "mokrej" roboty - czyli na przykład mycie łazienki, odkurzanie i mycie podłóg a ja od "suchej" - ścieranie kurzu i przede wszystkim ogarnianie codziennego bałaganu - wiecie, odkładanie drobiazgów na miejsce, układanie, sortowanie i takie tam. I tym się zajęłam wczoraj. W gratisie dorzuciłam jeszcze zamiatanie.
Po dwóch godzinach byłam bardzo zadowolona z efeketów i wtedy właśnie oklapłam tak naprawdę. Wcześniej nie czułam, żeby mi brakowało energii, to dopadło mnie nagle. Po prostu usiadłam przed komputerem chcąc napisać notkę (od dwóch dni próbuję) i nie mogłam. Nic nie mogłam! Się czułam jak sparaliżowana normalnie - tyle, że psychicznie. Była 21, poszłam sobie do łóżka. Myślałam, że poczytam - pół strony przeczytałam i miałam dość. Zgasiłam światło i leżałam. Nie chciało mi się spać, ale nie chciało mi się robić niczego innego, leżałam więc tak w ciemności i nawet nie myślałam o niczym. Musiałam jednak zasnąć, bo przegapiłam moment, kiedy po 22 wrócił Franek, ocknęłam się dopiero gdy zapalił światło w przedpokoju. Potem przyszedł, położył się obok i zapytał jak w pracy. Ja też miałam do niego kilka pytań, ale nie miałam na to siły! Powiedziałam mu, że jutro wszystko mu powiem...  Nie miałam nawet siły wstać do toalety.

Kiedyś zatrułam się lekami. I teraz czuję się podobnie jak wtedy (tyle, że żadnych leków nie brałam ostatnimi czasy) - mam wrażenie, jakby moje ciało się oddzieliło od moich myśli. Ciało swoje, myśli swoje... Z jednej strony zastrzyk energii, za chwilę padam i nie mam siły się ruszyć, choć nie czuję zmęczenia. Wiem, że zabrzmi to idiotycznie, ale ja nie miałam nawet siły, żeby siedzieć i nic nie robić! Fizycznie też się średnio czuję, bo ćmy jakieś jeszcze w moim żołądku latają - jestem głodna, ale nie chce mi się jeść i jest mi lekko niedobrze. Do tego od paru dni pobolewa mnie brzuch i ciągle sikam - więc albo przeziębiłam sobie pęcherz albo to jeszcze stres, bo zawsze jak się stresuję, to dużo sikam ;)
W każdym razie wydaje mi się, że to wszystko, co opisałam powyżej, to właśnie wyłażący ze mnie stres. Przez ostatnie tygodnie żyłam w większym lub mniejszym napięciu - minione dni to była prawdziwa kumulacja tych stresów i napięcia. Czułam się więc źle - a więc te mdłości, brak apetytu, bóle brzucha itp, ale wiedziałam, że to po prostu z nerwów. Teraz napięcie w dużej mierze z nas opadło - sprawa Franka zakończyła się pomyślnie, moja sytuacja choć nadal się nie zmieniła, to przynajmniej się uspokoiła, więc przez chwilę możemy poudawać, że problemu nie ma... Ale jednak moje ciało ma problem, żeby tak od razu wrócić do równowagi i pewnie stąd ten dziwny stan. Jakoś muszę sobie z tym poradzić - dobrze, że już weekend. Mam nadzieję, że pomoże mi zregenerować siły, bo strasznie jestem zmęczona tym zmęczeniem :))

wtorek, 13 maja 2014

Czterodniowe bezrobocie z happyendem

Od czwartku Franek był bezrobotny. 
Na szczęście stan ten trwał tylko cztery dni, bo oto dziś podpisał umowę o pracę na pełny etat na trzy miesiące okresu próbnego w Nie-Zielonej Firmie! (zdecydowałam się jednak spontanicznie na tę nazwę :P) I tak - to jest właśnie ta firma, na którą liczyliśmy od samego początku, czyli odpowiednik poznańskiej Zielonej Firmy!

Franek już rok temu był tam, żeby się zorientować, jak wygląda rekrutacja itp, a papiery złożył z początkiem grudnia, ale kazali mu czekać. No i się doczekał :) A miał szczęście, bo inni kandydaci czekali ponad rok, a do niego zadzwonili już po czterech miesiącach. Zadzwonili do niego 9 kwietnia, a więc wtedy, gdy Franek był w Poznaniu i pomagał w przygotowaniach do pogrzebu babci. Musiał więc odmówić uczestnictwa w drugim etapie procesu rekrutacyjnego, który miał się odbyć dwa dni później. Ale zaproponowali mu inny termin kilka dni później. Nie wiedział na czym ma polegać ten drugi etap, a okazało się, że to był po prostu egzamin teoretyczny dla kategorii D. Nie udało się niestety Frankowi go przejść (i nikomu innemu z jego grupy), bo nie miał styczności z nowym rodzajem tych testów (w końcu zdawał egzamin już kilka lat temu) i zabrakło mu 3 punktów (jedno pytanie, na 32 można źle odpowiedzieć na 2-4, w zależności od ich wagi). Ale zakupił potem te testy w internecie i mieliśmy popołudniami rozrywkę, rozwiązując je. Ja za pierwszym razem zdobyłam ledwo połowę wymaganych punktów, a przecież prawko mam już ponad 10 lat - (okazuje się, że opanowanie techniki zdawania tego rodzaju testów stanowi przynajmniej połowę sukcesu), za to później już wymiatałam i wiem nawet, co oznaczają poszczególne kontrolki w autobusie :P

Wkrótce zadzwonili do niego, żeby znowu przyszedł na test - teraz już wiedział, czego się spodziewać i wyobraźcie sobie, że o mały włos nie oblał przez problemy techniczne! Bo zawiesił mu się komputer, a każde pytanie wygląda tak, ze wyświetla filmik i do niego pytanie i jak się tego filmiku nie zobaczy, to trzeba strzelać. Ale na szczęście się udało i został zaproszony na coś w rodzaju egzaminu z jazdy (swoją drogą to bardzo ciekawe, że ludzi, którzy jednak mają zdany egzamin państwowy na prawo jazdy kat. D i posiadają dowód na to już od paru lat oraz pracują w zawodzie i tak testują, w Poznaniu tego nie było :)) - ale z tym nie miał żadnych problemów.
Kazali mu iść na rozmowę do kadr a tam dostał skierowanie na badania i obietnicę przyjęcia na szkolenie, jeśli  badania wyjdą pozytywnie. Zbiegło się to z długim weekendem, więc trochę musieliśmy na te badania i wyniki czekać, ale ostatecznie się udało - Franek dostał zdolność (to wcale nie takie oczywiste, bo nie wszyscy przeszli te badania). Poszedł z tym wszystkim do kierownictwa i tam dostał resztę papierów i polecenie zjawienia się dziś o godzinie 8 u dyspozytora. Ale umowy nadal nie było, więc dopiero dziś możemy odetchnąć, bo już wiemy, że to pewne :))

Zastanawiacie się pewnie, dlaczego się tak stresowaliśmy, skoro wszystko wygląda tak gładko... A bo widzicie, po pierwsze - przez cały ten czas trwania procesu rekrutacji Frankowi ani razu nie powiedziano, że na pewno będzie przyjęty jeśli tylko spełni warunki takie jak zdanie egazminów i pozytywne wyniki badań! Więc nie wiedział, czy jak przez to wszystko przejdzie, to już go przyjmą, i czy uczestnictwo w szkoleniu gwarantuje mu już zatrudnienie (teraz okazało się, że tak, bo szkolenie zaczyna jutro, ale np. w poprzedniej firmie dopiero po odbyciu szkolenia zatrudniano ludzi). Tak naprawdę cały czas byliśmy niepewni - bo niby wszystko zmierzało ku dobremu, ale zabrakło tego potwierdzenia, że "tak, na pewno" - widocznie w tej branży tak już mają, że przyjmują to za pewnik :) I stresują tym ludzi :P A w dodatku wczoraj zaginął nam ten jeden dokument, który Franek miał dostarczyć, ale okazało się, że skan wystarczył. Uff :) Niepotrzebnie się stresowaliśmy. Ale wiecie co? Gdybym miała gwarancję, że wszystko się poukłada pod warunkiem, że będę się wystarczająco mocno stresować to mogę podwoić ilość tego stresu! Jakoś bym to przeżyła wiedząc, że gra jest warta świeczki...

Po drugie - przez chwilę Franek trzymał dwie sroki za ogon i naprawdę trudno mu było je utrzymać. Ponieważ nie był pewny, czy tutaj coś wyjdzie, nie przyznał się w poprzedniej pracy, że stara się o posadę w innym miejscu. Musiał więc jakoś lawirować pomiędzy tymi dwoma miejscami pracy - w tym momencie przydała się umowa zlecenie tam, bo nie musiał przyjmować każdego dnia pracy. Ale pamiętacie nasz stres tydzień temu? Chodziło o to, że w czasie weekendu majowego Franek czekał na telefon z już byłej pracy, czy ma coś wpisane do grafiku na poniedziałek. Nie doczekał się, więc wróciliśmy do Podwarszawia dopiero w poniedziałek rano. I chwilę później zadzwonił do Franka planista, żeby go poinformować, że na ten miesiąc rozpisali mu grafik i... za dwie godziny ma się stawić do pracy! Franek był zmuszony odmówić i naprawdę się zmartwiliśmy, bo nie wyglądało to dobrze. Byliśmy w ogóle źli na całą sytuację, bo w innych okolicznościach bardzo cieszylibyśmy się, że wreszcie Franek "zasłużył" na grafik a nie tylko na kursy z doskoku, ale w przypadku, kiedy miał do załatwienia tyle spraw w Nie-Zielonej Firmie, nie mógł tego pogodzić (chodzi między innymi o przepisy dotyczące czasu pracy kierowcy). Ale dlaczego nie zadzwonili do niego wcześniej? Skąd niby miał wiedzieć, że ma przyjść do pracy, skoro nikt go o tym nie poinformował? (wcześniej za każdym musiał czekać na telefon) Pamiętacie, jak wtedy zdenerwowała mnie ta cała sytuacja... Dzisiaj może nie wygląda to wszystko tak źle, ale wtedy naprawdę byliśmy zmartwieni - bolało, że Franek musiał odmówić przyjścia do pracy, bo to dobrze nie wyglądało, a przecież nie wiedzieliśmy jeszcze jak będzie z nową pracą... Ale na szczęście następnego dnia Franek najpierw załatwił sprawy w nowej pracy, a później pojechał do byłej (wiem, że to skomplikowane :P) i okazało się, że udało się to nieporozumienie wyjaśnić. Choć dzisiaj to już nie jest istotne, bo w czwartek właśnie Franek rozwiązał umowę w poprzedniej pracy (Nie-Zielona Firma kazała mu to zrobić przed podpisaniem umowy u nich; no, chyba, że z tego powodu w ramach "zemsty" postanowią nałożyć na Franka karę za to, że nie zgłosił nieobecności w pracy przynajmniej 12 h przed...)

To, że Franek dostał pracę w tym miejscu, które od początku nam się marzyło - na cały etat i z perspektywą dalszego zatrudnienia po okresie próbnym (trudno traktować to inaczej, skoro umowę ma do końca lipca, a na październik zaplanowali mu urlop!), z całym zapleczem socjalnym (- jednak co firma państwowa, to państwowa...) i darmowymi biletami komunikacji miejskiej (to był dla mnie paradoks, że Franek jako kierowca autobusu, po skończeniu służby, wracając tym samym autobusem do domu musiał kasować bilet!) jest dla nas wspaniałą wiadomością! Na to właśnie czekaliśmy! I skakalibyśmy dzisiaj z radości, a później upili do nieprzytomności :P gdyby nie to, że ta najważniejsza sprawa jest nadal nierozwiązana. Cały cas nie wiemy, czy mamy tutaj przyszłość... Czy moja praca będzie nadal stabilna - bo od tego wszystko zależy... 
Więc pomimo całej tej radości nie możemy powiedzieć, że teraz już wszystko się poukłada, bo jeszcze wszystko się może zdarzyć. Ale byłoby cudnie, gdyby i u mnie wszystko poszło dobrze...  
Więc na razie uczciliśmy ten mały sukces tylko jedną butelką wina i mamy nadzieję, że to wszystko (to szczęście na drugim egzaminie teoretycznym, to znalezienie dokumentu i w ogóle zdobycie tej pracy, która była naszym celem od początku) jest wreszcie początkiem dobrej passy dla nas. Bardzo tego potrzebujemy... Bo jeśli nie to... to nie wiem co, po prostu sobie tego załamania nawet wyobrazić nie potrafię.. Lepiej więc pozostanę chwilowo w tym stanie lekkiego upojenia...

poniedziałek, 12 maja 2014

Kumulacja

Rzeczywistość chyba zaczyna mnie przerastać -  a konkretnie ta przytłaczająca ilość stresu, z którym ostatnimi czasy przyszło nam się zmierzyć. Zaczynam się zastanawiać, jaka dawka jest śmiertelna, bo chwilami mam wrażenie, że jestem u kresu wytrzymałości - że to jest po prostu nie do przeżycia! A wtedy spada na nas jeszcze jedna stresująca sprawa i okazuje się, że jednak może być gorzej. Zdumiewające, ile człowiek musi znosić.

Od czwartku żyję w stanie permanentnego stresu. Tak, wiem, coś się właśnie w czwartek miało wyjaśnić i poniekąd tak było, ale nie do końca i na ostatecznie rozstrzygnięcie musimy czekać do jutra. W zasadzie staraliśmy się być dobrej myśli, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że nie ma powodów do niepokoju, ale dziś rano okazało się, że nie mamy jednego dokumentu, który jest  potrzebny :( Nie mamy pojęcia, co się z nim mogło stać, bo raczej mamy porządek w papierach, przeszukaliśmy wszystko i po prostu nie ma. Zresztą nie dziwi mnie to, bo w ostatnich miesiącach tyle razy robiłam porządek w naszych szpargałach, że gdyby był, to na pewno bym, się na niego natknęła. Franek dzwonił do mamy, ale powiedziała, że w Poznaniu też nie ma, jeszcze ja zadzwonię do swoich rodziców popołudniu, ale tylko tak dla formalności, bo to po prostu niemożliwe, żeby znalazło się w Miasteczku - dopiero co tam byliśmy, rzuciłoby sie nam w oczy, że jakimś cudem leży tam tego rodzaju papier. :( 
Okazuje się więc, że nawet pozornie sprawa pewna może stanąć pod znakiem zapytania i nie wiem, co wtedy będzie.

W dodatku chyba sobie wykrakałam ten czwartek, bo właśnie wtedy dowiedziałam się jeszcze o tym, że prawdopodobnie zaczyna się coś dziać w innej kwestii, która wisi nad nami od prawie roku. Być może ten tydzień będzie rozstrzygający - a być może nie, bo wszystko owiane jest tajemnicą i to jest chyba najgorsze, że sama nie wiem, czego się spodziewać - i czy czegoś w ogóle, a w takiej sytuacji można sobie wyobrazić dosłownie każdy scenariusz.
Racjonalny argument w postaci tego, że nie mam absolutnie żadnego wpływu na to, co się wydarzy, nie pomaga, choć oczywiście próbuję sobie go wtłoczyć do głowy kilka razy dziennie. Oboje z Frankiem chodzimy jak struci, bo mamy świadomość, że być może właśnie ważą się nasze losy, a my nie możemy kompletnie nic zrobić (chyba poza modleniem się). Niepewność jest straszna, wydawało mi się, że to najgorsze, co może być. Ale w obecnej sytuacji już wcale nie jestem taka pewna - prawda jest taka, że teraz najgorsze byłoby, gdyby sie okazało, że wieści są złe. To przerażające, bo to już by było za wiele, nie wiem, jak bym sobie z tym poradziła. Staram się o tym nie myśleć, bo to i tak nie ma sensu, ale myśli o tym, że w ogóle być może coś się dzieje już nie umiem odpędzić.

Miałam ochotę odwołać miniony weekend, żeby tylko czas szybciej mijał. W czwartek popołudniu byłam w takim stanie, że tylko siedziałam i gapiłam się bezrefleksyjnie w telewizor (nie pytajcie, co "oglądałam") - dosłownie sparaliżowana stresem. Nie wyobrażałam sobie tak funkcjonować przez kolejne kilka dni. Ale na szczęście w weekend jakoś daliśmy radę ruszyć się na miasto i całe dnie spędziliśmy poza domem. Nie twierdzę, że zapomnieliśmy, ale przynajmniej trochę przyjemności udało nam się zaczerpnąć.
<UWAGA! Dokładnie w tym momencie zadzwonił Franek, żeby powiedzieć, że znalazł się ten dokument! Teść znalazł w swoich papierach! Przynajmniej trochę mi ulżyło. Niech to będzie dobry znak! I niech wystarczy skan, bo oryginał dotrze najwcześniej pojutrze..>

No to macie notkę pisaną na żywo :) Odrobinę poprawił mi się nastrój. Co nie oznacza oczywiście, że cały stres wyparował, ale przynajmniej nie mam poczucia, że los nam ciągle rzuca kłody pod nogi. Ta kumulacja stresów, która na nas teraz spadła jest naprawdę nie do zniesienia. Żeby tak jeszcze człowiek wiedział, że może być dobrej myśli.. Ale nie wie, bo wszystko się może zdarzyć.
Echh, nie wiem, jak to wytrzymam. 

Na pewno jak już wszystko będzie jasne, to się o tym dowiecie- przecież zawsze prędzej czy później tak jest. Ale nie piszę wprost, bo skupiam się bardziej na tym, co czuję i jak mi niewygodnie z tymi uczuciami. Poza tym, jak już wspomniałam wyżej, nawet dla mnie wiele spraw jest niejasnych, więc zapewniam Was, że absolutnie nie chodzi mi o żadną gradację napięcia. Po prostu nie mam ochoty rozpisywać się na temat czegoś, co być może za moment okaże się już nieaktualne i będę musiała wszystko odkręcać. Dopóki nie będe mogła napisać - wóz albo przewóz, nie chce mi się zagłębiać w temat jeszcze i tutaj, bo wystarczy, że "przedawkowujemy" go cały czas z Frankiem w głowach i w rozmowach między sobą...
 

sobota, 10 maja 2014

Rozpi(A)sanie bez większego sensu

A w ogóle zauważyłyście, jak się ostatnio rozpisałam? :) I nawet nie mam na myśli tych ostatnich dni, chociaż teraz to już w ogóle szaleję :) Ale mam wrażenie, że tak od marca powróciłam do dawnej formy. Bardzo dużo myśli mi się kłębi pod kopułką, umiarkowana ilość wolnego czasu sprzyja, no i nastrój do pisania zdecydowanie mam - bo czasami właśnie tego mi brakowało - nie tematów, nie czasu,ale siadałam przed klawiaturą - i nic. Brakowało jakiegoś entuzjazmu, słowa nie chciały płynąć, rzeczywistość hamowała.

Kiedy przeanalizowałam sobie moją aktywność w ostatnich miesiącach, oświeciło mnie - ja po prostu zapadłam w zimowy sen blogowy :P Co prawda zima w tym roku była łagodna (no ale i nie zaprzestałam publikowania w miesiącach zimowych całkowicie), ale jednak źle wpłynęła na moje blogowanie. Wraz z wiosną i mój kolorowy świat trochę odżył. Teraz jeszcze muszę popracować nad przywróceniem dawnej aktywności w odwiedzaniu Was. Staram się w każdym razie, a w ramach wdrażania programu systematycznych odwiedzin, robię porządki w moich linkach. Idzie mi to dość powoli, więc jeśli jakiegoś adresu nie ma na liście, to dlatego, że jeszcze nie zdążyłam go tam umieścić :) No chyba, że nie będzie go tam nadal za miesiąc - wtedy proszę się upomnieć :)

Poza tym przeglądam sobie archiwum moich publikacji i okazuje się, że jest całe mnóstwo notek, które napisałam, ale nie zostały z różnych powodów opublikowane! A tematy jak najbardziej aktualne, więc muszę je tylko trochę podszlifować i będą gotowe ujrzeć światło dzienne. 

Zastanawiałam się, czy mam ochotę pisać o tej kumulacji stresów, która w tym tygodniu mnie dopadła, czy może cofnąć się w czasie o jeden rok i napisać jak to było w tę drugą majową sobotę roku 2013, kiedy to wyruszałam na podbój Warszawy. Ale się nie zdecydowałam i tym sposobem powstała ta notka bez większego sensu, ale tak bardzo chciało mi się coś napisać, że aż o samym pisaniu musiałam! :)

czwartek, 8 maja 2014

Koślawe dialogi część któraśtam

Wspominałam już kiedyś, że nie lubię pogaduszek u kosmetyczki, czy fryzjera. Nie przepadam za tym, że na przykład fryzjerka ciągnie mnie za język i usiłuje wciągnąć w rozmowę. Rozumiem trochę to, że chce po prostu być uprzejma, ale mnie bardziej krępuje sztuczna konwersacja niż milczenie. Niemniej jednak i tak uważam, że zagadywanie przez osoby świadczące tego rodzaju usługi to i tak pikuś w porównaniu do tego, kiedy to w towarzyską pogawędkę usiłuje wciągnąć nas stomatolog. Gdy siedzimy na jego fotelu rzecz jasna. Z otwartym szeroko otworem gębowym - również rzecz jasna :) To tak tytułem wstępu :)

Wieczorną toaletę załatwiamy zazwyczaj z Frankiem razem, bo przy okazji sobie możemy porozmawiać o minionym dniu, wymienić poglądy, tudzież wyszorować plecy :) 
Ostatnio poszłam się umyć, a Franek przydreptał chwilę później. Tak się złożyło, że akurat kiedy się kąpałam, on stał przy umywalce z zaciśniętymi ustami i się golił. Szans na nawiązanie konwersacji większych nie ma, bo słyszę tylko "MHM" albo w ogóle nic i dopiero po wszystkim: "no nie mogłaś poczekać z tymi pytaniami? przecież widzisz, że się golę" 
Ale okazuje się, że nie działa to w drugą stronę, bo kiedy się zamieniliśmy stanowiskami i stanęłam przed umywalką, żeby umyć zęby usłyszałam:

F: Zrobiłaś sobie dzisiaj śniadanie do pracy?
M: Yhy...
F: Co sobie zrobiłaś?
M: Hahake..
F: Z czym kanapkę?
M: Hekieh
F: Z serkiem? I z czym jeszcze?
M: Ohihohem
F: A, z pomidorem.. I jeszcze z czymś?
M: Hahyha
F: Z pasztetem?
M: HAHYHA!
F: Z papryką? A z wędliną nie?
M: E
F: A dlaczego nie? Przecież kupiłem.
M: Ahohaa e eh
F: Jak to zapomniałaś, że jest, przecież ci mówiłem!
M: (kończąc szczotkowanie) - nie mogłeś poczekać z tą rozmową??
F: No, ale o co chodzi? Przecież się dogadaliśmy.

Istotnie, prawie można powiedzieć, że rozumiemy się bez słów :)

środa, 7 maja 2014

Déjà vu

Na szczęście wczoraj sytuacja została trochę załagodzona. Franek osobiście, z własnej inicjatywy pojechał wyjaśnić oko w oko, bo wiadomo, że tak lepiej, niż telefonicznie i wygląda na to, że wszystko będzie w porządku.
Ja tam uważam, że czasami warto przeprosić "na zapas" - nawet jeśli wina leży nie do końca lub nie tylko po naszej stronie, a jak wiadomo, nieporozumienia polegają na wzajemnym niezrozumieniu, więc trudno powiedzieć, kto kogo nie zrozumiał pierwszy. Dlatego też Franek na wszelki wypadek to "przepraszam" powiedział  i poszedł wyjaśnić swój punkt widzenia, nawet pomimo tego, że go nikt nie wzywał i przynajmniej wyszedł na osobę, która jest w porządku i której zależy. Nie chodzi oczywiście o to, żeby robić z siebie ofiarę losu i chłopca do bicia, ale uważam, że lepiej wygląda, gdy ktoś potrafi się przyznać, że coś poszło nie tak jak powinno i zareagować z wyprzedzeniem. Sam Franek stwierdził, że cieszy się, że poszedł (muszę się pochwalić, że mam w tym swój duży udział, bo go do tego namawiałam - ale że Franka nie da się za żadne skarby namówić na coś, na co nie ma ochoty, to jest to tylko udział a nie wpływ :P), bo przynajmniej jest spokojny, gdy widzi, że nic takiego się nie stało. No i dzisiaj już normalnie w pracy był.
Niewiadoma niewiadomą nadal pozostaje, ale jakoś łatwiej jest czekać, gdy inne sprawy są wględnie wyprostowane. Może jutro czegoś się dowiemy? Ale może nie...

***

A tymczasem chciałam wspomnieć jeszcze o małym, malutkim, symbolicznym wręcz, ale jednak powrocie do dnia naszego ślubu :)
2 maja, z racji pierwszego piątku miesiąca wybrałam się do kościoła na mszę. W Miasteczku jest tylko jedna parafia, ale za to dwa kościoły - Duży i Mały. Niedzielne msze i ważniejsze uroczystości odprawiane są zawsze w Dużym, ale nabożeństwa w tygodniu oraz śluby w Małym (który jest moim zdaniem zresztą dużo ładniejszy). W piątki bywa różnie. Ale akurat w ten piątek msza była w kościele Małym. Franek nie chodzi ze mną co miesiąc na pierwszopiątkową mszę, ale tym razem postanowił to zrobić, a juz szczególnego entuzjazmu nabrał gdy usłyszał, gdzie będzie odprawiana. Chętnie szliśmy do tego miejsca, w którym po raz ostatni byliśmy właśnie 15 września 2012 roku :) Kiedy msza się rozpoczęła, aż się z wrażenia szturchnęliśmy, bo okazało się, że jest koncelebrowana i jednym z księży jest właśnie ten, który udzielał nam ślubu :)
No i mało tego! Okazało się, że msza jest w intencji pewnego małżeństwa, które obchodziło swoją 65 tą (!) rocznicę ślubu, więc nawet krótkie kazanie było w kontekście miłości małżeńskiej i sakramentu małżeństwa. 
Przyjemnie było się pomodlić (oczywiście między innymi o tę sześćdziesiątą piątą rocznicę dla nas, ale to chyba mało realne :P), przypominając sobie tamten ważny dzień. Siedzieliśmy co prawda trochę dalej niż przy samym ołtarzu, ale i tak wspomnienia nas otuliły. Serce rosło :) A kiedy ksiądz już udzielił wiernym błogosławieństwa i skończyła się pieśń na wyjście, organista zagrał Marsz Mendelsona! Wychodziliśmy więc przy jego dźwiękach dokładnie tak, jak wtedy, w dzień naszego ślubu! :) 
Tylko nikt nas nie obsypał grosikami :P No i jedna rzecz mi doskwierała - bo od razu jak weszliśmy do kościoła coś mi wpadło do oka i przeszkadzało mi to aż do samego wieczora. Niemniej jednak i tak wczułam się w magię chwili...
Zwykły zbieg okoliczności, ale miło myśleć, że to jakiś znak. Jeszcze nie wiem czego, ale może czas pokaże :)

poniedziałek, 5 maja 2014

I łup! Spadłam.

Poniedziałek sprowadził mnie na ziemię :( Kurczę, przeczuwałam, że tak będzie i niestety nie pomyliłam się. Nie, nie chodzi tym razem po prostu o syndrom przedszkolaka.
Cały długi weekend był naprawdę bardzo przyjemny. Odpoczęliśmy, zrelaksowaliśmy się i w ogóle zrobiliśmy wiele rzeczy, które nam były potrzebne. Czuję, że wykorzystaliśmy ten czas na maksa i nie mam poczucia, że coś mi uciekło.

Ale niestety obawiam się, że już standardem będzie ten lekki ucisk w żołądku w momencie, gdy w poniedziałkowy ranek siedzę w samochodzie, którym pokonujemy te prawie 300 kilometrów. Bo jakoś tak się złożyło, że nawet jeśli wracamy z naładowanymi bateriami i w całkiem niezłych nastrojach, to wkrótce otrzymujemy jakąś niezbyt przyjemną wiadomość. Nie zawsze oczywiście tak jest, ale ten raz, a potem drugi sprawił, że właśnie często podczas porannej podróży powrotnej odczuwam te "motyle w brzuchu" i bynajmniej nie są one spokrewnione z tymi, które wywołują przyjemne odczucie ekscytacji bądź euforii przed przyjemnymi zdarzeniami lub gdy się człowiek zakocha.
I dzisiaj też właśnie tak było. Konkretnych powodów niby nie miałam - tłumaczyłam to sobie tym, że być może w tym oraz następnym tygodniu rozstrzygnie się chociaż jedna istotna dla nas sprawa i po prostu już się tym lekko stresuję. Ale starałam się jednak to zignorować, bo przecież i tak niczego nie przyspieszę, dobrego nastroju też do reszty nie straciłam.
Franek odstawił mnie do pracy, ale niestety już po godzinie zadzwonił z tą właśnie niezbyt dobrą informacją :( Nastąpiło małe nieporozumienie, którego skutki niestety mogą być już większe, a chodzi o jego pracę. 
W normalnych okolicznościach (czytaj: jeszcze miesiąc temu) bylibyśmy bardzo zadowoleni z takiego obrotu spraw, ale że trochę sie od tamtego czasu zmieniło, to teraz jest to nam niekoniecznie na rękę. Gorzej, że na razie niewiele można zrobić, żeby cokolwiek sprostować, bo nie wiadomo, czy gra jest warta świeczki. Los trzyma nas teraz w szachu. Daje nam nadzieję na coś dobrego, ale nauczyłam się już w ostatnich miesiącach, że dopóki nie będzie konkretów, nie można się na nic nastawiać. Dobija mnie to czekanie! Zwłaszcza dziś, gdy okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo być biernym i można za to oberwać.
Nawet nie wiem, kiedy będziemy wiedzieć coś na pewno. Jutro Franek ma do załatwienia pewną sprawę, która przeciągnie się aż do czwartku. A i w czwartek nie wiadomo, czy już coś z tego wyjdzie, czy jeszcze trzeba będzie czekać.
Ale może przynajmniej jutro będziemy wiedzieć, na ile poważne konsekwencje może mieć ten dzisiejszy telefon. Tylko co z tego, bo jak się okaże, że poważne, to już chyba zupełnie zwariuję z tego stresu!

Nie mogę pisać na razie konkretnie. Nawet nie bardzo mam na to ochotę, bo wystarczy, że cały czas o tym rozmyślam, mimo usilnych prób zepchnięcia tematu na margines moich myśli - wszak i tak tym niczego nie przyspieszę.
Chciałabym tak, jak Franek.  Ja w takich sytuacjach tracę apetyt, chęć na przyjemności i dobry sen. Franek po prostu traci ochotę na zwyczajne funkcjonowanie - na przykład miał iść na duże zakupy, bo nic w domu do jedzenia nie mamy, ale mu się odechciało (co w sumie i tak idzie w parze z moją utratą apetytu) i po prostu... poszedł spać! Jak ja mu zazdroszczę tej umiejętności przesypiania stresów! Ja wtedy wręcz przeciwnie - spać dobrze nie mogę.
No i jeszcze to wredne stado ciem w moim żołądku (bo to jednak nie mogą być motyle), które teraz jeszcze bardziej się rozszalały... Długo z nimi nie wytrzymam.

sobota, 3 maja 2014

Jeszcze chwilę o tym pożegnaniu :)

Muszę przyznać, że kompletnie nie spodziewałam się takiego odzewu na poprzednią notkę! Ja naprawdę myślałam, że ze względu na moje blogowe rozleniwienie, które trwało przez czas jakiś (wszak dopiero ostatnio zaczęłam powracać na dawne tory - przynajmniej jeśli chodzi o pisanie), wiele osób się wykruszyło i że nie ma Was, odwiedzających aż tak dużo. 
Przyznaję też, że jakoś nie wpadłam na to, że tytuł notki, choć pozornie oczywisty, większości z Was jednoznacznie nasunie na myśl, że rzeczywiście kończę pisać :) Stało się tak dlatego, że tytuł powstał na samym początku - jako coś w rodzaju hipotezy, ale, że od razu miałam gotową odpowiedź, to nie spojrzałam na to z innej perspektywy :P Poza tym chyba sugerowałam się tym, że skoro ostatnio jednak zaczęłam się na nowo rozkręcać, to żadna z Was na serio tego nie weźmie :D Ale ostatecznie myślę sobie, że nieco emocji nie zaszkodzi, przynajmniej się zrobiło małe poruszenie na tym moim kolorowym poletku. 

Bardzo Wam dziękuję Dziewczyny, że się odezwałyście, dziękuję za wszelkie dowody sympatii i miłe słowa. Mam potwierdzenie, że te z Was, które podejrzewałam o regularne odwiedziny, rzeczywiście cały czas są :) Dzięki temu wiem, że znajomość zawarta na blogu może trwać latami, ciągle ewoluować i się umacniać. Przecież już tak wiele o sobie wiemy... 
Ale fajnie mi było się przekonać o tym, że jest sporo osób, o których myślałam, że już nie zaglądają - bo albo zamilkły u siebie, albo właśnie nie zamilkły i dzięki temu wiem, że mają urwanie głowy, więc nie spodziewałam się, że mogą mieć czas na czytanie moich głupot ;) A jednak jesteście! 
Zrobiło mi się też bardzo miło, że wiele osób, o których istnieniu dowiedziałam się dopiero przy okazji przenosin na blogspot, gdy prosiłam o namiary, a które nie piszą swojego bloga, nadal jest! Wydaje mi się, że to szczególna sytuacja, bo jednak chyba łatwiej utrzymać relacje i "zatrzymać" czytelników, gdy ta interakcja zachodzi i na moim i na ich blogu. Tymczasem Wy jesteście tak po prostu, żeby przeczytać to, co mam do powiedzenia - często już od kilku lat.
Cieszę się też, że nowe osoby nadal się tu pojawiają - zarówno te piszące, jak i tylko czytające. Niektóre z Was odezwały się już jakiś czas temu, inne dopiero teraz. Nawiązywanie nowych znajomości na blogowisku jest teraz dużo trudniejsze niż kiedyś, bo wiele blogów jest zablokowanych. Dlatego często jest tak, że to osoba mająca bloga "sprywatyzowanego" :P musi pierwsza wyjść z inicjatywą. Fajnie, że się odzywacie i dzięki temu mam okazję nawiązać nowe, ciekawe znajomości.
Oczywiście potwierdziły się też niestety moje przypuszczenia, że zniknęło (przynajmniej z mojego bloga :P) kilka blogerek, z którymi znam się już sporo czasu i które regularnie czytuję (i nadal mam zamiar, bo po prostu lubię, niezależnie od tego, czy zaglądają do mnie:)) - ale tak po prostu bywa. Trudno. Na pewno każda z Was ma taki lekki zawód na koncie.

Tak już ostatecznie podsumowując wszystko to, co pisałam Wam w komentarzach, chciałam jeszcze dodać, że mam ogromny sentyment do tych znajomości, zawartych jeszcze za czasów onetowskich - bo wiecie, jaka byłam kiedyś i byłyście świadkami mojej ewolucji oraz wielu rewolucji w moim życiu :) Poza tym bardzo sobie cenię fakt, że gdy trafiacie tu przypadkiem (i zostajecie na dłużej!-to cieszy), macie ochotę poświęcić swój czas na przeczytanie archiwalnych notek i w ten sposób trochę lepiej mnie poznać. Sama robię tak bardzo często.
Jednym słowem - fajnie, że jesteście i wszystkie jesteście mile widziane :)

A żeby tych słodkości stało się zadość (to Wy wprawiłyście mnie w taki nastrój - serio, serio:)) - niesamowicie mnie zmotywowałyście do dalszej pisaniny! Te wszystkie komentarze i przyjazne słowa dały mi jakiegoś kopa i teraz nabrałam jeszcze większej chęci na pisanie. Myślę, że utrzyma się to u mnie przez dłuższy czas (choć oczywiście wszystko muszę godzić z moim życiem w realu, a czas nie jest z gumy, ale będę robić co w mojej mocy) - już teraz mam kilka pomysłów na to, o czym chciałabym opowiedzieć.
No i wreszcie zabiorę się za zrobienie jakiejś porządnej linkowni! Bo to mi zdecydowanie utrudnia regularne zaglądanie do Was! Kiedyś jak miałam ładnie wszystko wypisane, to codziennie leciałam po kolei, a teraz zawsze z doskoku. Adresów mam bez liku i to mi utrudniało porządkowanie ich, ale teraz będę miała punkt wyjścia, bo zacznę od tych z Was, które się ostatnio odezwały. Słowo Margolki, że wreszcie sobie wszystko ogarnę!

I tym sposobem moja zupełnie spontaniczna inicjatywa zmieniła lekko moje nastawienie i chyba dodała mi skrzydeł (zobaczymy jak daleko na nich dolecę:P). Spodobało mi się - następny spis powszechny za dwa lata!:P(dotrwam? :) na chwilę obecną czuję, że tak)
Wybaczcie mi tę chwilę słabości (lub słodkości:P)- rozczuliłam się po prostu :) Ale wychodzę z założenia, że od czasu do czasu, trzeba coś miłego - nawet jeśli to oczywiste - po prostu powiedzieć. Nie, żebym nigdy nie mówiła... oj no wiecie o co mi chodzi, nie:)?, teraz już uciekam, zanim się do końca zaplączę :)