*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 31 października 2011

„zostaną po nich buty i telefon głuchy…”

Uwaga, ci bardziej wrażliwi i bojący się śmierci, lepiej niech nie czytają :)
***
Zbliżające się święto zdecydowanie sprzyja refleksji. Te refleksje mogą być różnego rodzaju, ale najczęściej chyba wszyscy myślą o tym, jak kruche i niewiele znaczące jest ludzkie życie.
Przyznam, że ja za wiele na temat mojej (ewentualnej:))) śmierci nie rozmyślam. Owszem, zdarzyło mi się przez chwilę zastanowić nad tą kwestią, ale nie doszłam do żadnych odkrywczych wniosków. Nie jest tak, że mam świadomość kruchości mojego życia i dlatego staram się cieszyć chwilą i wykorzystywać każdy dany mi moment. Tak, zazwyczaj cieszę się moim życiem, ale nie dlatego, że wiem, że mogę je stracić w najmniej oczekiwanym momencie. Raczej uważam, że jest to najlepszy sposób… na życie właśnie :)
Ale to też nie jest tak, że taka jest moja filozofia i cały czas mam gdzieś z tyłu głowy nakaz „carpe diem, carpe diem…”. Kiedy jest mi smutno, nie wyszukuję na siłę powodów do radości a raczej godzę się z moim smutkiem. Kiedy się wypłaczę, często wszystko wraca do normy – czasami trwa to dłużej, czasami krócej, ale tak jak pisałam ostatnio, ogólnie czuję się szczęśliwa i to jest dla mnie najważniejsze.
Prawda jest okrutna i nastrajająca raczej pesymistycznie – wszyscy żyjemy po to, żeby umrzeć. Pesymistów może to przerażać, a przede wszystkim prowokować do stwierdzenia, że w takim razie życie jest kompletnie bez sensu. Po co żyć, skoro mamy umrzeć?
No, przyznam, że ja sama nie wiem, po co właściwie żyjemy, ale skoro już to życie zostało nam dane, to szkoda go nie wykorzystać :) Oczywiście, że moje życie oraz życie każdej z Was jest niczym w stosunku do wieczności. Ale skoro już dostaliśmy tę chwilę w wieczności, to może jednak warto coś z nią zrobić? Mogę przez całe życie leżeć do góry brzuchem i czekać na śmierć, cały czas ubolewając nad tym, że ani wartości duchowe, ani materialne nie dadzą mi szczęścia, a już na pewno nie są trwałe. Mogę rozmyślać o tym, że wszystko jest bez sensu. Ale  mogę też zrobić coś na przekór temu bezsensownemu życiu i po prostu zacząć się nim bawić. Przynajmniej nie będzie nudno. Mogę spróbować jednej rzeczy, potem innej, cierpliwie szukać czegoś, co przyniesie mi radość. Mogę budować swoje szczęście, szukać swojego miejsca na ziemi – co z tego, że to w gruncie rzeczy ułuda i tego miejsca za długo nie zagrzeję? Ważne, żeby teraz mi było dobrze.
Niektórzy martwią się tym, że nic po nich nie zostanie. Motyw „non omnis moriar” towarzyszy ludzkości od zarania dziejów. Ale ja nie należę do tych, którym zależy na tym, żeby coś po sobie pozostawić. Owszem, piszę pamiętniki, zbieram pamiątki, ale robię to bardziej dla siebie. Może rzeczywiście moje prawnuki się kiedyś do tego dobiorą, ale nie zależy mi na tym specjalnie. A nawet cieszę się, że tego dnia nie dożyję, bo przynajmniej nie będę mogła spalić się ze wstydu :P
Jakoś łatwo mi się pogodzić z tym, że za sto lat będę tylko jakimś nazwiskiem na nagrobku i jeśli będę miała rodzinę przywiązującą wagę do tradycji i przodków, to co najwyżej jakaś córka mojej wnuczki wytłumaczy swojej córce, że to była babcia jej babci :) A praprawnuczka tylko się zdziwi, że w rodzinie miała kogoś, kto się urodził jeszcze przed rokiem 2000 :) Nie przejmuję się tym wszystkim, nie dążę do tego, żeby dokonać epokowego odkrycia, nie zamierzam pisać książki, która stanie się obowiązkową lekturą szkolną i wstyd będzie jej nie znać, nie planuję zamachu na prezydenta,który pomógłby mi się zapisać na kartach historii. A to wszystko z jednego powodu – i tak nie będę już żyła i nie będę mogła nawet cieszyć się z tego, że mnie ludzie znają ;) Nic mnie nie będzie obchodziło.
Swoją drogą, fajna to filozofia życiowa – co z tego, że nie mogę znaleźć pracy albo mam złamane serce? Nieważne, że nie mam pieniędzy albo oblałam ważny egzamin.  I tak zaraz mnie nie będzie, więc who cares? :) Ale nie ma tak dobrze, sztuki nie przejmowania się niczym jeszcze nie opanowałam :)


Wzięłam tę swoją chwilę, którą dostałam od wieczności z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ponieważ zależy mi na tym, żeby jako tako to swoje życie przeżyć, zadręczam się też swoimi doczesnymi problemami. Swoją drogą, ciekawe, czy na łożu śmierci stwierdzę jednak, że wiem, o co w tym wszystkim chodziło? :)
***
A tymczasem doczesne życie utrudniam sobie tym, że zapomniałam zasilacza do laptopa :) Mój kompek służbowy na szczęście żyje bez prądu nawet pięć godzin, ale chwilowo muszę ograniczać swą bytność w sieci.

środa, 26 października 2011

Dobrzy ludzie, dobrze śpią :)

Ostatnio mi się wspaniale śpi! Co prawda nigdy jakichś szczególnych problemów ze snem nie miałam, ale różnie bywało – zdarzało się, że nie mogłam zasnąć, że budziłam się w nocy albo że rano mi się ciężko wstawało. Od jakiegoś czasu wszystko poszło w zapomnienie (odpukać :))) Kładę się spać raczej regularnie – przed 22 wskakuję do łóżka, coś tam sobie jeszcze poczytam albo pouczę się słówek a następnie gaszę światło i odpływam. Odpływam niemal dosłownie – tak mi się błogo robi w pewnym momencie, że tylko przykładam głowę do poduszki i już mnie nie ma. Nawet nie wiem, czy najpierw zamykam oczy, czy najpierw zasypiam a one same mi się zamykają już przez sen :) A potem śpię jak zabita – zazwyczaj do rana.
Kiedy Franek chodzi na popołudnie do pracy i wraca około północy, to nawet się nie budzę! Czasami jestem świadoma, że przyszedł, że się obok mnie kładzie. Nawet mam ochotę się obudzić, przywitać go, porozmawiać z nim, ale nie potrafię – tak mocno śpię :) Franek mówi, że czasami coś tam mruczę, ale generalnie nie budzę się nawet jak on mnie przysuwa do siebie* :) Gdy z kolei Franuś wstaje do pracy w okolicach trzeciej, również bywa, że nawet się nie obudzę. Prawdę mówiąc wolę, kiedy on chodzi na rano właśnie. Po pierwsze dlatego, że fajnie tak zerwać się na dźwięk budzika i stwierdzić, ze mam jeszcze trzy godziny snu :) A po drugie- ważniejsze, Franek się wtedy kładzie wcześniej i zawsze jeszcze sobie razem czytamy a potem zasypiamy przytuleni :)
Najlepsze w tym całym moim spaniu ostatnio jest to, że budzę się absolutnie wyspana i wypoczęta. Wiecie, to ciekawe, jesienią i zimą rano jest ciemno i zimno i zdecydowanie wstaje się mniej przyjemnie. Ale nie wiem dlaczego, mnie zawsze trudniej się obudzić latem – zawsze wstaję o szóstej, ale o tej porze roku jestem zawsze bardziej wyspana :)
Temat mało kreatywny, ale naprawdę ostatnio sprawia mi dużo frajdy :)) Kocham to uczucie, kiedy zasypiam, uwielbiam ten stan nieświadomości podczas snu a najbardziej cieszy mnie ten poranek – kiedy jestem wyspana i pełna energii. W dodatku mam świadomość, że zanim wyjdę do pracy mam dwie godziny tylko dla siebie :)
Chyba nie mam nic na sumieniu, skoro śpię tak spokojnie :)
* Raz się obudziłam – nagle mnie ktoś za ramiona mocno szarpnął i usiłował podnieść. Kiedy się obudziłam, stwierdziłam, że to Franek, który powiedział: „tak nie śpimy…” Otóż – uwielbiam spać z nosem w poduszce, zawsze tak zasypiam, a czasami głowa mi się tak przekręci, że nawet nie śpię na boku a całkiem mam wtuloną twarz w poduchę. I Franek się zawsze boi, ze się uduszę :))) Wybaczyłam mu tę pobudkę, w końcu to w trosce o moje życie :))

wtorek, 25 października 2011

Na tapczanie siedzi leń…

…ten leń to ja! Przedwczoraj. Tyle, że na wersalce bardziej niż na tapczanie :) Rzeczywiście, niemal cały dzień spędziłam nie robiąc nic pożytecznego. Dla otoczenia, bo dla mnie, wszystko co robiłam, było jak najbardziej pożyteczne :) Wróciłam do domu po dziewiątej, po nocy spędzonej u dziewczyn na świętowaniu przyszłotygodniowych urodzin Doroty. Obudziłam Franusia, uśmiechnęłam się ładnie do niego i poprosiłam o herbatkę i tosta. Bo ani jedno ani drugie nigdy nie smakuje tak dobrze, jak wtedy, gdy przygotowane jest ręką Franka :)
Po konsumpcji oboje ulokowaliśmy się pod kocykiem na wspomnianej wcześnie wersalce i wtuleni w siebie oglądaliśmy… bajkę :) Znacie Baranka Shauna? Bo ja nie znałam i już wiem, co straciłam! No baranek wymiata :D Później Franek poszedł do pracy, a ja zostałam, nieco samotna, na tej wersalce i czytałam. A w przerwach na obejrzenie tego i owego w telewizji szydełkowałam. I tak do wieczora! Wstawałam tylko na siku i jedzenie :) Obiad ugotowałam w sobotę, więc w tej kwestii też się nie wysilałam. Wystarczyło podgrzać. A i tak mi lekutko krupniczek wykipiał, bo zapomniałam o nim :P Dopiero po 19tej konstruktywnie ruszyłam tyłkiem i wyprasowałam dwie koszule, żeby Franek miał się w co do pracy w poniedziałek ubrać :) A potem to już tylko szybka kąpiel, lektura do poduszki i oddałam się w objęcia Morfeusza – z braku objęć Franka, który wrócił koło północy chyba, ale nawet nie wiem, bo się nie obudziłam.
Potrzebny jest taki dzień od czasu do czasu, zdecydowanie mi się przysłużył. Niesamowicie się zrelaksowałam, robiąc tylko to, co lubię i zwyczajnie przez cały dzień odpoczywając. Ale równowaga w przyrodzie została zachowana, bo za to sobotę miałam dość intensywną. Wstałam rano i popędziłam na aerobik. Później zakupy i gotowanie obiadu. Pranie i sprzątanie. Z dziewczynami byłam umówiona na wieczór, a wcześniej oczywiście trzeba się było jeszcze na bóstwo zrobić :) Niby cały dzień miałam na wszystko, a ledwo się wyrobiłam. Ale jeszcze do kościoła w sobotni wieczór przed imprezą zdążyłam pójść, bo nie wiedziałam, jak bardzo zmęczona będę dnia następnego :)
Świętowanie rozpoczęłyśmy u dziewczyn w domu i piwkowałyśmy trochę, zanim wyruszyłyśmy na miasto.Wróciłyśmy o porze za mało przyzwoitej, żebym sama wracała do domu – albo inaczej – za bardzo przyzwoitej, bo przecież już nieraz zdarzyło mi się wrócić rano, dziennym tramwajem :) Przespałam się więc z Juską, a resztę już znacie :)
Ogólnie rzecz biorąc, weekend znowu udany. Prawdę mówiąc mało który mój weekend jest nieudany, bo jakoś zawsze robię to, co mi się podoba. Szkoda tylko, że Franek szedł na popołudnie do pracy, ale jak widać i tak udało nam się skraść dla siebie parę chwil.  
Fajnie jest mieć wszystkie weekendy wolne, a mam tak pierwszy raz od… czasów przedszkolnych chyba :)

piątek, 21 października 2011

Na moim podwórku.

W tym wypadku czas zdecydowanie zadziałał na naszą korzyść. A konkretnie – na korzyść naszych nerwów. Przeszliśmy już przez etap złości, teraz jesteśmy na etapie akceptacji rzeczywistości, chociaż oczywiście żal pozostał. Ale cóż, pozostaje nam trochę przeczekać. I mam nadzieję, że ostatecznie wszystko za jakiś czas pójdzie w niepamięć i z ulgą będziemy mogli stwierdzić, że wszystko jest za nami. I dodam jeszcze, że bardzo się cieszę, że w ostatniej notce nie napisałam pod wpływem emocji wprost, o co chodzi. Dzisiaj na pewno bym tego żałowała.
Tydzień więc był dość ciężki, ale na szczęście nieszczęścia nie postanowiły pójść parami i poza tą jedną chmurą, niebo nad nami było całkiem pogodne. Ale muszę przyznać, że zastanawiałam sie trochę ostatnio nad tym czymś, zwanym szczęściem. Ludzie często myślą sobie, że gdy będą mieli to, czy tamto, że gdy osiągną jakiś sukces, gdy zdobędą coś, o czym marzą, gdy zrealizują jakiś cel – wtedy nareszcie będą szczęśliwi. A ze mną jest inaczej. Mnie to raczej trzeba by coś zabrać, żebym była szczęśliwa :) Częściej sobie myślę – gdyby tylko nie to, czy tamto, to byłaby już pełnia szczęścia…
Kiedyś rzeczywiście kombinowałam w ten sposób – gdy już skończę studia, gdy już znajdę nową pracę, gdy z Frankiem już się wszystko poukłada itd… to będę szczęśliwa. I rzeczywiście. Wiedziałam, do czego dążę i gdy udało mi się to wszystko zrealizować, naprawdę poczułam się spełniona, a jak już kiedyś wspominałam, spełnienie jest dla mnie jednym z najważniejszych składników mojego szczęścia. A więc nie należę do tych, którym ciągle mało i gdy osiągną jedno, do pełni szczęścia zaczyna im brakować kolejnej rzeczy.
Ale wracając do mojego myślenia „gdyby nie…” – rzecz w tym, że ja czuję się szczęśliwa. Mam wszystko, czego mi do tego szczęścia obecnie potrzeba, ale żeby nie było mi tak zbyt dobrze, los dorzuca na moje pięknie wysprzątane, szczęśliwe podwórko, zwane życiem, mniej lub bardziej paskudne śmieci. Śmieci mogą być zwane – według uznania – pechem, zmartwieniem, niepokojem, czy przykrością (nieszczęścia sobie darujemy!) Jak się tylko uporam z jednym drobnym papierkiem, to skądś nawiewa mi chmura kurzu. Gdy tylko zamiotę – nagle mi jakaś plama wyskoczy, która wymaga już ostrego szorowania. Czasami schodzi szybko, innym razem muszę uciekać się do specjalnych środków. Bywa, ze plama zejdzie całkowicie, a czasami zostaje po niej ślad…
Ale cóż, staram się jednak skupiać przede wszystkim na tym, że generalnie moje podwórko jest czyste i poukładane. Śmieci są, ale nie jest ich aż tak dużo, żeby zasłoniły mi obraz całości. Może nawet dałoby się je pozamiatać pod dywan, ale raczej tego nie robię, bo prędzej, czy później dadzą o sobie znać. Staram się więc sprzątać na bieżąco i cieszyć jako takim porządkiem. Muszę po prostu zwalczyć moją naturę perfekcjonistki. A pedantką na szczęście nie jestem, więc chyba dam radę z tym podwórkiem :)

poniedziałek, 17 października 2011

Bezradność.

Weekend był naprawdę bardzo udany. Ale jakoś chwilowo straciłam chęć pisania o tym, jak było miło, po przykrej wiadomości, którą otrzymałam parę godzin temu :( Wszyscy w rodzinie czujemy się bezradni i jest nam żal. A do tego – zwyczajny szok i niedowierzanie. Na miejscu osoby z centrum wydarzeń, nie chciałabym, żeby ktoś pisał na ten temat na jakimś blogu i dlatego właśnie nie wyjaśniam o co chodzi. Przynajmniej nie teraz, może kiedyś.
Żal, żal :( Nie powiem, że gdybym mogła, wzięłabym to na siebie, ale też nie czuję tej ulgi, którą czasami się odczuwa – że nie mnie to spotkało. Nie, żadnej ulgi.
I tak radość ze wspaniałego weekendu miesza się z ogromnym smutkiem, takim, jaki można odczuwać tylko w sytuacji, gdy naprawdę krzywda dzieje się komuś bliskiemu.
Uśmiech po przeczytaniu kartki z życzeniami od Franka, przyjemne zaskoczenie wywołane prezentem, którego się ani trochę nie spodziewałam, w sytuacji, gdy w ogóle zapomniałam, że jest jakakolwiek okazja – wszystko tylko chwilowe i zaraz gaśnie :(
Jedna – głupia? bezmyślna? złośliwa? beztroska? – decyzja a zmartwiła tak wiele osób, być może zaszkodziła jednej na całe życie… (Oby nie! :( ) Są rodziny, w których zmartwienie jednej osoby powoduje, że kilka innych nie może normalnie funkcjonować i dosłownie traci radość życia – już nawet nie z powodu strachu przed tym, co będzie, a zwyczajnie dlatego, że tak bardzo współodczuwamy i tak nam szkoda tej jednej osoby. Nasza rodzina do takich należy. Miała być radość i ulga. Jest zupełnie coś innego.
Zdarzenie zbyt oczywiste, żeby opowiadać ze szczegółami. Zbyt niewiarygodne, żeby opisać jednym zdaniem.

środa, 12 października 2011

Dwie godziny w gratisie.

Nie no, ten Franek zwariował do reszty. Siedział u nas na suficie jakiś latający robal. Zielony wstrętny takie – jak to robal. Kazałam Frankowi go zabić. A on powiedział, ze zabija tylko komary i ewentualnie muchy. No i pająki – ze względu na mnie, chociaż niechętnie. A robala nie zabije. Na co odpowiedziałam mu, że w takim razie ja pod jednym dachem z tym czymś spać nie będę. No to się przez dziesięć minut za robalem uganiał. Myślałam, że tak trudno go zabić. Nie… – tak trudno było go nie zabić. Bo Franek robala złapał i wypuścił przez okno. Taki humanitarny. Chociaż robalowi w tę pogodę i tak długiego życia nie wróżę.
***
Bachorki dzisiaj się nie zjawiły. Mają jakieś lekcje do odrabiania i stresują się, że się nie wyrobią, więc nasze zajęcia zostały przeniesione na piątek. Dzięki temu mieliśmy z Frankiem dwie godziny dla siebie w gratisie. Franuś przynajmniej nie był skazany na zamknięcie w sypialni (bo w dużym pokoju siedzę z jednym Bachorkiem, podczas gdy drugi okupuje kuchnię :)). No i pograliśmy sobie trochę w to i owo. Miły dzień spędzony w domu wypełnionym najpiękniejszym jesiennym zapachem – zapachem grzybów. Bo wybrał się dzisiaj Franek do lasu i w trzy godziny dwa wiadra nazbierał z bratem. A już się bałam, że przez rok będziemy musieli obejść się smakiem – i ani zupki grzybowej ani uszek, ani pierogów z kapuchą i grzybami.
***
Nie mogę się już doczekać weekendu. W sobotę rano jedziemy do Miasteczka w nietypowym składzie – ja, Franek i frankowi rodzice. Z moimi rodzicami rzecz jasna znają się już całkiem dobrze, ale to będzie ich pierwsza wizyta w Miasteczku. I naszego Rokusia nareszcie poznają. Szkoda tylko, że mojej siostry chyba nie będzie, bo ona ma zamiar w poniedziałek zostać magistrem. I będzie to robić w Krakowie, więc raczej nie przyjedzie. Strasznie się cieszę, bo zobaczą nareszcie moje strony i mój dom. Powinno być całkiem przyjemnie :)
***
Zrezygnowaliśmy w tym roku z organizacji corocznej imprezy imieninowo-urodzinowo-imieninowej, na którą zapraszaliśmy prawie całą rodzinkę. Trochę ze względu na ten wyjazd, a trochę ze względu na oszczędności – i to jeszcze zanim zbiednieliśmy o ostatnią sporą sumkę.Trochę mi żal, bo lubiłam bardzo te spotkania, to była świetna okazja, żeby zobaczyć się ze wszystkimi, porozmawiać, spędzić miło czas. (no i wiecie, wszyscy przynosili prezenty, co się będziemy czarować – to też jest całkiem fajna część takich imprez :P) Ale czasami tak trzeba. Będziemy więc w tym roku świętować w mniejszym gronie, za to bardziej mieszanym – z moimi i Franka rodzicami.
Jak to dobrze, że weekend już za dwa dni :)

niedziela, 9 października 2011

Trochę smęcę…

Niewesoło mi ostatnio. Celowo użyłam słowa „niewesoło”, bo wcale nie chodzi o to, że mam doła albo, że jest mi zwyczajnie smutno. To wszystko jest trochę bardziej skomplikowane, tak, jak skomplikowane bywa życie.
Bo ta niewesołość spowodowana jest trochę przez takie zwykłe-niezwykłe problemy typowo życiowe. Rozterki, jakieś zmartwienia, wahanie… Spowodowane jest to pewnie trochę tym, że ja w ogóle mam niestety tendencję do przeżywania wszystkiego trochę za bardzo i do martwienia się na zapas (co nie jest równoznaczne z czarnowidztwem! – podkreślam to szczególnie).
Moje największe zmartwienie ostatnich dni jest bardzo powszechne – o kasę chodzi niestety. Wróciliśmy z urlopu, przed nami ślub i wesele, planowaliśmy od października zacząć naprawdę oszczędzać. Niestety dostaliśmy przykrą wiadomość, która oznacza dla nas spory wydatek. Stać nas jeszcze co prawda, żeby tę należność uregulować, ale z oszczędności niestety nici przynajmniej w najbliższym czasie. Żal mi trochę, bo czuję się zupełnie bezradna. I przykro mi, że trzeba w gruncie rzeczy płacić za to, że się żyje. No ale cóż, tak to właśnie wygląda, nic nie jest na tym świecie za darmo i nic na to nie poradzę. Franek pociesza mnie, że na pewno sobie damy radę, jest więc trochę łatwiej to wszystko przełknąć…
Poza tym trochę mnie martwi perspektywa zbliżających się już wielkimi krokami chłodów. Normalnie przyjęłabym to na klatę, jak co roku, tym razem jest trochę inaczej, bo zimne, a później mroźne i mokre dni znacznie utrudnią mi i tak skomplikowany dojazd do pracy :( Przez ponad pół roku starałam się o tym nie myśleć i cały czas powtarzałam sobie, że jeszcze nie czas się tym martwić. Cóż, czas chyba jednak już nadszedł. Wypożyczalnia rowerów czynna będzie już tylko przez trzy tygodnie, a i tak nie wiem, czy do końca miesiąca będę korzystać z niej tak intensywnie, jak dotychczas. Jak jest zimno, to jeszcze nie ma problemu – czapka, rękawiczki i w drogę. Ale jak pada… No to już nic przyjemnego przyjechać do pracy mokrym, a jeszcze mniej przyjemnie siedzi się potem w mokrych ciuchach. Poza tym jeżdżę polną drogą, która po ulewach wygląda fatalnie a przy przymrozkach byłaby zupełnie nieprzejezdna. Pozostaje więc samochód, ale Poznań teraz rozkopali tak bardzo, że bywa nieprzejezdny, niestety właśnie w mojej okolicy bardzo się zagęściło. Czas dotarcia do pracy samochodem może się więc wydłużyć nawet o 100%. A i tak najbardziej boli mnie koszt, co ściśle wiąże się z moim zmartwieniem numer jeden. Inna sprawa, że i Frankowi samochód bywa potrzebny. Będziemy musieli się więc dzielić a to oznacza dla mnie zapewne dotarcie do pracy na piechotę. Najpierw ponad dwadzieścia minut w środkach komunikacji miejskiej, potem pół godziny szybkiego spaceru. Przyznam szczerze, że zimą sobie tego nie wyobrażam – zwłaszcza powrotu ciemną, polną drogą. Chyba odpadnie, a alternatywy na razie brak :(
I żeby smutku stało się zadość, Franek coś od kilku dni dziki jest. Nie możemy się dogadać. Nawet nie chodzi o kłótnie, a raczej takie oddalenie. Nie mogę się z nim porozumieć, on nie może porozumieć się ze mną.
No to trochę posmęciłam. Ale żeby tak źle nie było, podkreślę, że i tak wcale nie uważam, że mam tak najgorzej i nadal uważam, że jak mi się tak dalej będzie wiodło, to będę całkiem szczęśliwa. Zmartwienia są, rzeczywiście, ale prawda jest taka, że nigdy nie da się ich uniknąć, więc staram się po prostu z nimi żyć w zgodzie. Może się jakoś poukłada.
A z pozytywnych spraw – muszę się Wam pochwalić :) Bachorki wróciły do mnie po wakacjach na korepetycje. Bachorka od początku wydawała mi się bardzo zdolna, ambitna i pracowita. Nie zdziwiło mnie więc, że za tekst, który przygotowywała pod moim okiem dostała szóstkę. Bachorek natomiast na początku zaskoczył mnie tym, że nie znał nawet odmiany czasownika „to be”. Myślałam, że totalnie nie ma zdolności językowych i że będę z nim miała twardy orzech do zgryzienia. Z czasem jednak widziałam postępy i byłam z niego dumna, kiedy potrafił już po angielsku tworzyć całe zdania. Niesamowicie zaskoczyło mnie jednak, kiedy na pierwszej lekcji po wakacjach pochwalił się, że mieli test przydzielający ich do grup zaawansowania. Zdał go z siódmym wynikiem i dostał się do lepszej grupy :) Do tego na ostatnich zajęciach przygotowywałam się z nim do kartkówki i dziś dowiedziałam się od Pani Mamy (która pracuje z mamą Bachorka), że dostał z tej kartkówki piątkę i strasznie go to podbudowało :) Natomiast jego rodzice są bardzo zadowoleni z efektów mojego nauczania i bardzo sobie chwalą moje metody. Ufff… Bo przyznam szczerze, że się bardzo bałam tych moich korepetycji, obawiałam się, czy sobie poradzę i czy czegoś będę potrafiła ich nauczyć :)
Podsumowując tę notkę – trochę przysmucona jestem, ale nie nieszczęśliwa. Przyznam uczciwie, że z chęcią codziennie jeżdżę do pracy, czas wolny natomiast spędzam na swoich ulubionych zajęciach, więc czuję się całkiem dopieszczona przez samą siebie. Żeby jeszcze ten Franek trochę znormalniał…

niedziela, 2 października 2011

Pieniński trakt.

Codzienność pochłonęła mnie tak bardzo, że w zasadzie nie pamiętam już, że byłam na urlopie :) Na szczęście ta codzienność całkiem przyjemna jest, choć bywa burzliwa, więc nie narzekam, a po prostu zajmuję się swoimi sprawami. I tylko zdjęcia, które przeglądam, przypominają mi, gdzie byliśmy jeszcze całkiem niedawno…
15 września opublikowałam notkę, w której zastanawiałam się, co też będę robiła dokładnie na rok przed ślubem. Dziś już wiem, co robiłam :) Wybraliśmy się na wycieczkę rowerową.

 
Wypożyczyliśmy w Szczawnicy rowery i pojechaliśmy na Słowację – a konkretnie do Czerwonego Klasztoru. Strasznie mi się ta nasza wycieczka podobała. Po drodze zboczyliśmy jeszcze lekko z trasy i przejechaliśmy przez słowacką wieś Leśnicę. Stamtąd widoki były naprawdę niesamowite. A potem wróciliśmy na szlak rowerowy, który przebiegał wzdłuż biegu Dunajca. Zapowiadało się wspaniale, niestety tuż przed klasztorem okazało się, że mój rower złapał gumę :( Przyznam, że trochę mi to popsuło humor, bo nie mogliśmy już kontynuować wycieczki. Nawet ten widok, dla którego naprawdę warto było tam pojechać, nie do końca mnie udobruchał:
 
Osiągnęliśmy co prawda cel minimum, czyli klasztor, ale z planów na dalszy rajd rowerowy musieliśmy zrezygnować i zawrócić. Drogę powrotną Franuś pokonał pieszo, prowadząc mój rower. Ja natomiast wsiadłam na jego i trasę pokonałam nawet kilka razy jeżdżąc tam i z powrotem :) Na przykład jechałam dwadzieścia minut do przodu, docierałam do jakiegoś charakterystycznego punktu, po czym wracałam do Franka i informowałam go, że za mniej więcej tyle i tyle minut będzie na przykład szlaban :P Albo górka. Albo coś tam jeszcze. I tak kilka razy :) Aż po ponad dwóch godzinach dotarliśmy do Szczawnicy i oddaliśmy rower. Dobrze, że nastrój zdążył mi się już trochę poprawić, bo byłabym naprawdę niepocieszona po tym, jak poinformowano nas, że na rowerach są naklejki z numerem telefonu… Mogliśmy zadzwonić a oni by przyjechali i wymieniliby oponę… No cóż, szkoda, że nie powiedzieli nam tego na początku :) Chociaż przyznam, że my też się bystrością nie wykazaliśmy, bo zastanawialiśmy się, jak to jest, jak się komuś coś stanie albo jak złapie go burza – i co wtedy? Jak to jest, że nie ma stacji pośrednich. Nie wpadliśmy na to, ze może trzeba dzwonić… A najciekawsze jest to, że ja ten numer w pewnym momencie zauważyłam, ale pomyślałam, że pewnie chodzi o jakieś poważniejsze awarie (nie pytajcie mnie, co może być na rowerze awarią jeszcze poważniejszą niż ta, która uniemożliwia całkowicie jazdy na tym pojeździe :P, jakieś zaćmienie miałam) – może gdybym ten numer zobaczyła na początku, zadzwonilibyśmy, ale zauważyłam go dopiero jakieś dwadzieścia minut przed „metą”…
Ale mimo tego pechowego incydentu, wycieczka była bardzo przyjemna. A dzięki temu, że trasę powrotną przemierzaliśmy w zwolnionym tempie, mogliśmy się jeszcze intensywniej delektować przepięknymi widokami. (tu się nawet Franek w kawałku załapał :P)
 
Ponieważ mieliśmy przed sobą jeszcze całe popołudnie, wjechaliśmy wyciągiem na Palenicę (uwielbiam wyciągi!)
 
 
Stamtąd przeszliśmy się jeszcze jednym ze szlaków, prowadzących przez Szafranówkę. Ale po drodze zrobiliśmy sobie jeszcze przystanek. Pogoda była piękna, okoliczności przyrody jeszcze piękniejsze, więc przycupnęliśmy sobie na jakieś pół godzinki na łączce i po prostu cieszyliśmy się tym, gdzie jesteśmy…
 
Wieczorem, tak jak się spodziewałam, otworzyliśmy wino i siedzieliśmy na balkonie chłonąc atmosferę pienińską. Przyznam, że ten dzień „na rok przed” był całkiem przyjemny, a jeśli chodzi o doznania estetyczne, to zdecydowanie widoki z tego dnia zachwycały mnie najbardziej.
Kolejnym obowiązkowym punktem na naszej trasie pienińskiej był Wąwóz Homole i Wysoka.
 
Oto kamienne płyty w wąwozie, ma których podobno zapisane są losy wszystkich ludzi na świecie. Ciekawe co też jest tam na mój temat :P
  
Wyruszyliśmy z samego rana i przez większą część trasy byliśmy praktycznie sami na szlaku. Wąwóz pokonaliśmy szybko i udaliśmy się dalej zielonym szlakiem na najwyższy szczyt pieniński, Wysoką. I tu się trochę zaczęły schody :) Przyznam, że to była chyba najbardziej męcząca część całego urlopu, a to dlatego, że zdecydowanie wolę strome podejścia, najlepiej kamienne, nie znoszę natomiast wspinać się po łące… Właściwie to rzecz w tym, że to nawet nie jest wspinaczka, a po prostu wchodzenie pod górę :P Zawsze mnie to najbardziej męczy, na szczęście to był tylko fragment trasy, potem zaczęły się już konkretne podejścia, które choć nie całkiem łatwe, to jednak mniej męczące dla mnie. Ale zdecydowanie warto było:
 
Potem pozostało nam jeszcze zejście znaną nam już trochę trasą, którą częściowo pokonywaliśmy pierwszego dnia.
 
To był nasz ostatni dzień w górach… Szkoda :( W sobotę wyjechaliśmy rano, a w drodze powrotnej „zahaczyliśmy” jeszcze o zamek w Niedzicy, ruiny zamku w Czorsztynie oraz kościółek w Dębnie.
 
 
 
A potem kierowaliśmy się już tylko na północny zachód…
Niestety, tak to już jest, że wszystko się musi skończyć, a czas mija nieubłaganie. Mieliśmy jeszcze przed sobą tydzień urlopu w Miasteczku, ale i to upłynęło w szybkim tempie. Ale cóż, od początku wiedzieliśmy, że wiecznie trwać to nie będzie, więc zamiast ubolewać nad tym, że się skończyło, woleliśmy cieszyć się tym, ze tak nam się wszystko udało.
Bo udało się wyśmienicie – począwszy od pogody… A ja wiedziałam, że tak będzie :P Miałam przeczucie już od kilku miesięcy wstecz, że wrzesień będzie piękny. A lipcowa plucha tylko mnie w tym przekonaniu utwierdziła :) Poza tym „zaliczyliśmy” wszystko, co sobie zaplanowaliśmy. Pod tym względem Pieniny są bardziej przyjazne od Tatr :) Trasy są krótsze, no i mniej jest jednak tych miejsc strategicznych :) Z Tatr zawsze wyjeżdżam z niedosytem (który wcale nie jest jednak negatywnym odczuciem), tym razem wyjechałam spełniona :) Co nie znaczy, że nie mam tam już po co wracać. Myślę, że to nie była moja ostatnia wizyta w tamtych stronach.
Ale przed nami jeszcze wiele miejsc do zobaczenia. Wiele gór do zdobycia, także tych, w których moja noga jeszcze nie postała, jak Beskidy (no, teraz już prawie w byłam w Beskidzie Sądeckim :)), czy Bieszczady. Wszystko przed nami.
Polska jest naprawdę piękna i zawsze będę to powtarzać…