*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 3 stycznia 2016

Pożegnanie z 2015.



Przecież, że musi być podsumowanie! Jakże by inaczej? :P
No to jaki był ten 2015 rok? Niezwykły – to na pewno. Takiego roku jeszcze nigdy nie miałam. Był on bardzo nietypowy  pod wieloma względami – prowadziłam zupełnie inny tryb życia, doświadczałam nowych emocji, uczyłam się, jak to jest być mamą...

Nie da się chyba podsumować inaczej minionego roku, jak pisząc, że upłynął mi on pod znakiem macierzyństwa. Rozpoczęłam go w szpitalu, w oczekiwaniu na Wikinga, o którym już wiadomo było, że przyjdzie na świat wcześniej niż to było prognozowane, nie było wiadomo tylko, o ile wcześniej. Tydzień później byliśmy już razem i rozpoczęliśmy oboje - a właściwie „obytroje” z Frankiem - nowy rozdział w naszym życiu. Bywało różnie, o czym doskonale wiecie, bo dzieliłam się tutaj większością moich przemyśleń, doświadczeń i odczuć.

Styczeń wspominam dość dobrze. Choć wtedy wydawało mi się, że Wiking wcale nie śpi i jest bardzo nietypowym noworodkiem, z perspektywy czasu stwierdzam, że nie było wcale aż tak źle. Z sentymentem myślę o tamtych dniach. Potem było trochę gorzej – luty i pierwsza połowa marca jawią mi się jako bardzo trudne dla mnie miesiące, przede wszystkim pod względem psychicznym. Byłam zmęczona i smutna. Ale o dziwo, kiedy czytałam sobie notki z tamtego okresu, żeby się przygotować do tego podsumowania, stwierdziłam, że i tak wcale nie było tak źle! Owszem, pisałam o trudnych momentach, ale w gruncie rzeczy, przez większość czasu nie wydawałam się aż taka załamana i zrezygnowana, jak sobie to teraz wspominam. To bardzo ciekawe, bo zazwyczaj miałam tendencję do idealizowania przeszłości, a tym razem zrobiłam coś odwrotnego :) Tamten czas był dla mnie bardzo dziwny. Byłam często tak bardzo smutna, tak dużo płakałam, a jednocześnie nie potrafiłam znaleźć przyczyny mojej złej formy. Dziś też nie potrafię. Choć dziś wydaje mi się, że jednak rzeczywiście dopadł mnie ten słynny baby blues. Wtedy się z tego podśmiewałam, bo twierdziłam, że gdybym była w dołku psychicznym przez hormony, to na pewno bym o tym wiedziała. Dzisiaj jednak uważam, że w dużej mierze nie byłam wtedy sobą. Ale oczywiście nie zwalam całej winy na hormony – na pewno swój udział w tym wszystkim miał również fakt, że moje życie się tak bardzo zmieniło i początkowo miałam problem, żeby to zaakceptować w pełni.

W marcu zaczęłam jeździć z Wikingiem na spotkania z innymi mamami i to bardzo dobrze mi zrobiło.  Nie wróciła jeszcze dawna margolka, ale trochę odżyła. W kwietniu przyszła wiosna i było mi lepiej. Potem Franek miał urlop, więc większa część maja upłynęła mi szybko i bezboleśnie. Ale i tak ten czas mniej więcej do pierwszej połowy lipca dłużył mi się i kojarzy mi się w dużej mierze z odliczaniem. Ciągle na coś czekałam, „zaliczałam” dzień za dniem, starałam się funkcjonować jak najlepiej, sama siebie podnosiłam na duchu i całkiem nieźle mi to szło. Ale przyznaję, że trochę się męczyłam. Przełom nastąpił w lipcu. Wyjechałam z rodzicami na wakacje, ale przede wszystkim Wiking skończył pół roczku i stał się zupełnie innym dzieckiem. Nauczył się siadać i raczkować, był bardziej kontaktowy i obcowanie z nim od tamtej pory zaczęło mi sprawiać dużo więcej radości. Tak jest do dziś, choć tak naprawdę każdy dzień jest lepszy od poprzedniego. Sierpień wspominam wspaniale, to był czas, kiedy chyba po raz pierwszy poczułam czym tak naprawdę jest radość z macierzyństwa. Potem miałam krótki i dość lekki w przebiegu kryzys wrześniowy, a w październiku na całego zakochałam się w Wikingu i tak mi zostało do dzisiaj! :) Druga połowa roku minęła mi bardzo szybko, a listopad i grudzień to już tylko śmignęły nie wiem kiedy. Cieszyłam się obecnością mojego synka i tym, że spędzamy razem czas.  Wiking coraz mniej przypominał bezradnego niemowlaka, a z dnia na dzień stawał się bardziej samodzielnym małym chłopczykiem i to zdecydowanie bardziej mi odpowiadało. 

Powtórzę się po raz kolejny – nie jestem stworzona do bycia matką niemowlaka. A ponieważ dziecko uznawane jest za niemowlę do ukończenia pierwszego roku, uściślę, że nie jestem stworzona do bycia matką niemowlaka poniżej szóstego miesiąca życia :) Oczywiście na pewno nie bez znaczenia jest też fakt, że ja sama także się zmieniłam. Nauczyłam się wielu rzeczy, zaakceptowałam zmiany, zrozumiałam pewne sprawy. Myślę, że ta zmiana w moim odczuwaniu to wypadkowa kilku różnych czynników. Najważniejsze jednak, że nastąpiła i że poszła w dobrym kierunku. Sama dostrzegłam ją w moich notkach, bo z czasem stałam się bardziej świadoma swojego macierzyństwa, lepiej radziłam sobie z Wikingiem i ze swoimi emocjami. Mimo, że od samego początku darzyłam swoje dziecko ogromnym i szczerym uczuciem, dopiero z czasem potrafiłam o tym pisać i stałam się bardziej wylewna a moje opowieści o Wikusiu stały się cieplejsze. Potrzebowałam po prostu tego czasu.

Niemniej jednak, w tym roku byłam nie tylko matką. Jak już wiecie z przedostatniej notki, udało mi się zrealizować całkiem sporo wcześniejszych założeń. Zrobiłam sporo dla siebie i jestem z tego bardzo dumna. Ale po to była tamta notka, żebym się już dzisiaj nie powtarzała :) 
Muszę przyznać, że rok 2015 trochę mnie zmienił. Wydaje mi się, że to mimo wszystko zmiana na lepsze. Stałam się jeszcze bardziej zorganizowana, nauczyłam się wykorzystywać każdą wolną chwilę jak najbardziej efektywnie. Poza tym chyba nabrałam dystansu do otaczającego mnie świata a to z kolei pomogło mi choć trochę rozprawić się z moją tendencją do martwienia się na zapas. Mam nadzieję, że mi się to utrzyma... Zmieniłam też podejście do wielu spraw - czasami istotnych, innym razem do drobiazgów. 

Niestety miniony rok nie był najlepszy dla mnie i Franka jako małżeństwa. Nie chodzi o to, że było jakoś bardzo źle. Było... normalnie, prozaicznie, bez większych uniesień. Szara rzeczywistość nas trochę chyba przygniotła. Oczywiście, że było wiele pięknych chwil, ale generalnie brakowało mi trochę długotrwałej sielanki, która wcześniej była częścią naszej codzienności. Franek na pewno sprawdził się jako ojciec a także był dla mnie ogromnym wsparciem. Bez niego byłoby mi naprawdę bardzo trudno. Z drugiej jednak strony, trudy codzienności bardzo go męczyły - wracał z bardzo obciążającej pracy i nie mógł tak po prostu sobie odpocząć odcinając się od wszystkiego. Franek zawsze bardzo źle reagował na zmęczenie, a w tym roku się to nasiliło i niestety często był rozdrażniony i w złym nastroju. Być może w innych okolicznościach machnęłabym na to ręką i przeczekała, ale tym razem wyjątkowo źle to znosiłam. Pewnie nie raz za bardzo naciskałam i niepotrzebnie drążyłam temat. Poza tym moje różne nastroje też na Franka na pewno dobrze nie działały, więc oczywiście nie jestem bez winy. Ten rok pod tym względem był zdecydowanie gorszy od kilku poprzednich, ale też nie mogłabym powiedzieć, że to była katastrofa. Wydaje mi się, że wiele spraw za bardzo wyolbrzymiam. 
Mam nadzieję, że to, co gorsze, jest już za nami. Zdaję sobie sprawę z tego, że każde małżeństwo musi od czasu do czasu zaliczyć spadek formy oraz z tego, że ten spadek u każdej pary wygląda trochę inaczej.
Aczkolwiek z drugiej strony, w tym roku mieliśmy wyjątkowo dużo okazji, żeby cieszyć się swoim towarzystwem i spędzać czas razem. Franek miał aż cztery razy w ciągu roku dłuższy urlop podczas którego ładowaliśmy akumulatory naszego związku. To daje łącznie ponad osiem tygodni pięknych chwil, podczas których byliśmy razem i nadrabialiśmy ten gorszy czas :)

Rok 2015 był dla mnie rokiem bardzo towarzyskim. Częściej niż kiedykolwiek wcześniej przyjmowaliśmy u siebie gości, a ponadto zawarłam wiele nowych znajomości. Tak naprawdę udzielałam się towarzysko bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i dobrze mi z tym było :) 
Zdrowotnie też było całkiem nieźle, bo poza dwoma epizodami z problemami z żołądkiem, nic mi nie dolegało. Nie dopadło mnie nawet żadne poważniejsze przeziębienie. Do tego szybko doszłam do siebie po porodzie, a ciąża nie poczyniła spustoszeń w moim organizmie. Co więcej z zadowoleniem stwierdziłam, że figurę po porodzie mam lepszą niż kiedykolwiek wcześniej :)

Był to także rok bardzo rodzinny. Spędziłam dużo czasu z moimi rodzicami i najbliższą rodziną. Byłam razem z nimi na wakacjach i kilka razy na dłużej wyjechałam do Miasteczka, na co nie mogłam sobie pozwolić już od ładnych kilku lat. Z rodziną Franka też mieliśmy okazję spędzić sporo czasu. Ale przyznać trzeba, że ten rok trochę zmienił nasze relacje z rodzicami Franka. Nadal uważam, że to są wspaniali ludzie i naprawdę trudno o lepszych teściów, ale przyznaję, że trochę gorzej idzie mi dogadanie się z teściową niż to było przed narodzinami Wikinga (jego pojawienie się jest sprawą kluczową), za to poprawiły się moje stosunki (które zresztą dotychczas były w porządku) z teściem.
Niestety śmierć naszej rodziny nie ominęła w tym roku i w maju pożegnaliśmy Franka ciocię :(

Blogowo wypadłam w 2015 całkiem nieźle, choć spodziewałam się zgoła czegoś innego :) Myślałam, że będzie mnie tu mało, a tymczasem pisałam mniej tylko w pierwszych miesiącach, później nadrobiłam, a w ostatnich miesiącach w ogóle ruszyłam pełną parą :) Miałam w głowie mnóstwo pomysłów na notki i ciągle miałam ochotę pisać. Mam wrażenie, że moje blogowanie przeżywało swoisty renesans. Zauważyłam też, że trochę zmieniłam do niego swój stosunek. Zdecydowanie nabrałam zdrowego dystansu do pewnych kwestii i a także nauczyłam się nie przejmować tym, czym zupełnie nie warto się przejmować :) Na ten moment statystyki pokazują, że odwiedziło mnie 473762 osób, ale niestety w ubiegłym roku z wiadomych przyczyn nie spisałam sobie licznika i nie wiem jak to się ma do roku 2014 :) Za to wiem, że pod względem ilości napisanych notek, rok 2015 uplasował się na trzecim miejscu. Gdyby nie ten marny pierwszy kwartał, miałabym szansę nawet dorównać rokowi 2010 :) Zwłaszcza, że nawet wtedy nie pisałam więcej niż 20 notek na miesiąc, a w ostatnich miesiącach ten rekord pobiłam ;)
Co do tematyki - nie rozczarowałam samej siebie. To fakt, pisałam trochę więcej na temat Wikinga niż się spodziewałam - na przykład zupełnie nie myślałam, że będę zdawać comiesięczne relacje z jego postępów :) Ale potem poczułam, że chciałabym gdzieś to utrwalić. Niemniej jednak uważam, że nie zafiksowałam się tylko na dziecku, a tego właśnie chciałam uniknąć. Jasne, moja codzienność się zmieniła i kręciła się wokół niego, ale tego się spodziewałam, i jeśli ktoś myślał, że moje notki, w których będę wspominać o dziecku będą sporadyczne, to na pewno się rozczarował, ale też chyba nie do końca mnie zrozumiał :) Jednak mam poczucie, że o większości spraw pisałam ze swojej perspektywy i to ja jedna byłam w centrum tego bloga, nawet kiedy pisałam o dziecku, bo pisałam o swoich przemyśleniach i emocjach. Oczywiście powstawały też notki dla zainteresowanych, w których opisywałam codzienność Wikinga i jego zachowania, myślę, że wynikało to nie tyle z chęci opowiedzenia o tym, jaki on jest, tylko robiłam to dla porządku :) I dla siebie oczywiście:) Czułam, że bez tego mój blog byłby niekompletny.
W każdym razie przez ten rok moje życie toczyło się wokół dziecka, sztuczne więc byłoby gdybym tego nie opisywała tutaj. Ale jednak pisałam też sporo na inne tematy i czuję się usatysfakcjonowana, bo myślę, że ta wikingowa dominacja nie była jednak fiksacją :) Trudno mi to trochę opisać, w każdym razie chodzi mi o to, że nawet jeśli w centrum był Wiking, to nie na takiej zasadzie, że zniknęła margolka a pojawiła się tylko matka...
Jeśli ktoś to odebrał inaczej... Hmm, chyba trochę żałuję, bo mimo wszystko chciałabym w oczach innych pozostać dawną margolką, która po prostu dostała kolejną życiową rolę... Ale najważniejsze jest jednak dla mnie to, jakie są moje odczucia i że sama nie jestem sobą roczarowana :)
 
***
W kategorii Wydarzenie Roku bezapelacyjnie zwyciężają narodziny Wikinga. Przeżyciem Roku zaś był na pewno poród. Sukcesem Roku jest chyba jego ostatni miesiąc, kiedy to udało mi się sporo osiągnąć, ale jeśli już miałabym skupiać się na konkretach, to zdecydowanie sukcesem jest to, że zostałam przyjęta do nowej pracy i w dodatku znalezienie jej zajęło mi niecałe dwa tygodnie. Szybkie znalezienie niani też było całkiem niezłym osiągnięciem. Trudno wytypować mi zwycięzcę w kategorii Radość Roku, bo wiele miałam tych drobnych radości w ciągu minionych 365 dni:) A to chyba całkiem dobrze o nich świadczy :)Filmem Roku dla mnie jest chyba Everest, który zrobił na mnie duże wrażenie. Z książką jest gorzej, ale chyba najbardziej żyłam sagą o Harrym Potterze, którą to wreszcie (dzięki Wikingowi poniekąd) udało mi się przeczytać do końca. Zaskoczeniem Roku byłam chyba dla siebie ja sama :) Nie sądziłam bowiem, że mam w sobie tyle pięknych uczuć i że będę potrafiła obdarzyć nimi dziecko. Osiągnięcie Roku? Myślę, że moim największym osiągnięciem jest to, że przez większość czasu potrafiłam jednak na bieżąco doceniać to, co się dzieje wokół mnie i cieszyć się tym. Tak właśnie było, zwłaszcza w ostatnich miesiącach. Miałam świadomość, że to są niepowtarzalne chwile i skupiałam się na nich całą sobą.
Pewnie mogłabym tych kategorii jeszcze trochę powymyślać, ale spieszno mi już trochę do zakończenia tej notki. Przecież trzeba w końcu wyjść z przeszłości i zacząć żyć tym, co przed nami :)

To jeszcze raz - jaki był ten rok? Chyba jednak dobry. Nareszcie. Nareszcie po dwuletniej przerwie mogę to powiedzieć. Choć podkreślić należy, że był on jednak bardzo specyficzny. Trudno mi to trochę opisać, ale mam wrażenie, jakbym w tym roku żyła tak trochę obok całej reszty świata. Żyłam swoim życiem, które miało swój własny rytm i toczyło się trochę niezależnie od tego, co się działo wokół. Często wydawało mi się, że jestem totalnie oderwana od rzeczywistości, ale przyznać muszę, że dobrze mi z tym było i właśnie to chyba najbardziej spowodowało, że mogę stwierdzić, że ten rok był dla mnie dobry. Może to właśnie było mi potrzebne? Jeśli tak, to mam nadzieję, że wszystkie pozytywne odczucia i doświadczenia, które zebrałam w tej własnej, alternatywnej rzeczywistości, będą mi towarzyszyły w roku, który się właśnie rozpoczął, a w którym poniekąd wracam do obiegu...
Myślę jednak, że słowo, którego użyłam na początku jest bardzo trafne. Im więcej się nad tym zastanawiam, tym bardziej jestem przekonana, że ten rok naprawdę był dla mnie niezwykły :) Wydaje mi się, że będę go wspominać latami i długo jeszcze będę pamiętać emocje, których doświadczałam. 

***
Wróżba jajcarska jeszcze nam się nie znudziła i w tym roku też się w nią pobawiliśmy :) Chociaż przyznam, że dość trudno zinterpretować nam to, co znaleźliśmy w naszych jajkach niespodziankach:
Trafiła nam się mniej więcej ta sama seria. Biżuteryjna :P To pierwsze to bransoletka Franka, drugie to mój pierścionek...  Ktoś ma jakiś pomysł, co to może oznaczać? :)) Swoimi domysłami podzielę się przy kolejnej okazji. Również wtedy odpowiem na komentarze pod wczorajszą notką, bo późno się już zrobiło, zależało mi, żeby się z dzisiejszym postem wyrobić, ale już się zmęczyłam :)
Wobec tego: dobranoc! :)