*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 9 listopada 2011

Wilk syty i lodówka pełna… czy jakoś tak.

Wczoraj gorączka porządkowa dopadła Franka! Miał wolny dzień i wiedziałam, że planował razem ze swoim tatą naprawić parę drobiazgów w łazience, ale byłam przekonana, że resztę dnia spędzi na przykład grając w piłkę nożną na komputerze (należy mu się, w końcu on nie lubi szydełkować, to niech sobie pogra chociaż :P). A tu szok – ja posprzątałam w sobotę jeden pokój i kuchnię, on wczoraj ogarnął pokój drugi, łazienkę i jeszcze schowek, który był już w takim stanie, że jak się otwierało drzwi to wypadało to i owo :) A na koniec jeszcze umył wszędzie podłogi (to akurat zgodnie z naszą umową należy do jego obowiązków :))! I tym sposobem nasze mieszkanie teraz lśni, wszystko jest na swoim miejscu, skończyły się prowizorki i można nawet jeść z podłogi!(czego nie omieszkałam wypróbować, kiedy to kromka chleba spadła mi – a jakże? – masłem do dołu :))
Odpuściłam sobie wczoraj aerobik, ponieważ w lutym (sic!) wykupiłam sobie kupon promocyjny na żelowe paznokcie (uwaga! żel na własną płytkę, nie żadne tipsy, żebym się już tłumaczyć nie musiała :))  i manicure. Przypomniałam sobie o nim w czasie najwyższym – tydzień przed upływem terminu ważności :) No i akurat na wczoraj był wolny termin. Tym sposobem mam po raz drugi w życiu, profesjonalnie zrobione pazurki. Podczas gdy ja się upiększałam, Franek pojechał zrobić zakupy. Tak oto wygląda równouprawnienie w naszym wydaniu :))
A tak na serio – logistyka tak właśnie wygląda w naszym wydaniu, bo nijak nie można było tego zorganizować, a tym sposobem zaoszczędziliśmy trochę czasu i nie tylko. Franuś dostał listę, kieszonkowe i pozwolenie na samowolkę w kwestii pozostałych produktów i pojechał do marketu obok. Po godzinie wilk był syty i owca cała, a ściślej – Margolka miała ładne paznokcie, a lodówka była pełna.
Po powrocie do domu sprzątnęliśmy jeszcze to, z czym Franek się nie wyrobił i padliśmy ze zmęczenia. Ogólnie dzień był szalony, zwłaszcza, że musiałam się jeszcze lekko z pracy zwolnić, żeby załatwić inną ważną sprawę, więc wieczorem zasnęłam zanim Franek dotarł do końca rozdziału w swojej książce.

***
A tak a propos tego, co pisałam wczoraj – przypomniałam sobie o czerwcowym zdarzeniu, które wytrąciło mnie na dobrych kilkanaście dni z równowagi. I to mnie tylko utwierdziło w przekonaniu, że takie historie to już naprawdę nie na moje nerwy. Ja już nie potrzebuję ani tego typu dylematów, ani takich emocji. I to o takich sprawach głównie pisałam – burzących spokój ducha, przewracających życie do góry nogami, spotkaniach mogących zmienić przyszłość albo przynajmniej zniszczyć teraźniejszość – nie o codziennych drobnych zaskoczeniach i szaleństwach, dobrej zabawie, czy spontanicznych zachowaniach. A właśnie, skoro już o tych ostatnich mowa – miałam na dzisiaj zaplanowane prasowanie, a ja sobie spontanicznie siedzę i piszę bloga. Zdecydowanie spontan nie zawsze mi służy – zwłaszcza, jeśli nie będę miała w czym jutro pójść do pracy :)))