*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 22 lutego 2016

Po powrocie.

Jestem, nie zaginęłam w akcji. Tylko się jakoś teraz nie mogę odnaleźć w tej 
starej rzeczywistości :) Na wyjeździe było fajnie. Pod wieloma względami dużo lepiej, niż się spodziewałam. Co prawda moje obawy co do tego, że nie uda mi się wcale wyspać się sprawdziły, ale zdecydowanie udało mi się zrelaksować i zupełnie odciąć od mojej dotychczasowej codzienności. Jakbym się znalazła w innym świecie - nawet Franek twierdzi, że ktoś mu podmienił żonę, bo ta nowa ciągle tylko śpi i nic jej się nie chce :)
No to prawda... Nie chce mi się. I w dodatku to nie jest takie niechcenie, że nie chce mi się, ale wiem, że i tak muszę to zrobić i zrobię, tylko takie, że nie chce mi się i... mam to gdzieś! To jest dopiero do mnie niepodobne! Na dłuższą metę mnie to wykończy, więc mam nadzieję, że mi to minie :)
Niechcenie niestety odnosi się także do bloga i chyba właśnie dlatego jeszcze nie powstała żadna porządna notka, ani nie odpowiedziałam na Wasze komentarze.
Ale chyba niedługo wrócę. Tylko na razie nie wiem,  jak się ogarnąć, ale pracuję nad tym, bo przecież na dłuższą metę tak się nie da :)

środa, 17 lutego 2016

Służbowy wyjazd.

Moi rodzice dojechali wczoraj przed 21. Razem z nimi dojechała moja „mała czerwona”, którą mam zamiar włożyć jutrzejszego wieczora. 
Dzisiejszy dzień w pracy jest dziwny, tak jak się tego spodziewałam zresztą. Część osób uwija się jak w ukropie, żeby zdążyć pozamykać większość spraw przed wyjazdem. Druga część chodzi podekscytowana i poddenerwowana swoimi prezentacjami i panelami, w których będą uczestniczyć. Ogólnie dzień pracy klei się średnio :) 
Niedługo zresztą wyjeżdżamy, żeby nie wpakować się w największe warszawskie korki. Choć czuję, że i tak utkniemy na moście :) Rano pożegnałam się z rodzinką i wybyłam. Spotkaliśmy się jeszcze koło południa, bo Franek ma dzisiaj wolne i wraz z Wikingiem oraz moimi rodzicami zrobili sobie wycieczkę do Łazienek, a to rzut beretem od mojego biura, więc na chwilę zeszłam i się z nimi przywitałam. Wikinga bardziej obchodziło to, co się dzieje dookoła, niż mama, która się pojawiła ni stąd ni zowąd - coś czuję, że wcale się za mną nie stęskni :)

Już rozmawiałam z kilkoma osobami i wiem, że nie wszyscy planują ostro imprezować, więc myślę, że każdy znajdzie dla siebie odpowiednie towarzystwo:) Liczę na to, że ja również. 

No doczekałam się - chyba szybciej niż się spodziewałam - samotnego (czyt. bez rodziny) wyjazdu. Zostawiam męża i synka w dobrych rękach moich rodziców i jestem pewna, że sobie wszyscy dadzą radę. Nie zostawiłam nawet żadnych instrukcji. Jasne, myślałam o paru rzeczach, żeby może zasugerować, żeby zrobili to albo tamto, ale potem stwierdziłam, że to bez sensu. Po pierwsze sobie poradzą. A po drugie - jeśli przez trzy dni coś się będzie działo inaczej niż zwykle, to się przecież nic nie stanie. Nie każdy musi robić „po mojemu” Wychodząc z domu powiedziałam tylko: "No, to jak mnie nie będzie, to możecie tu posprzątać" :P Hehe, nie miałabym nic przeciwko, bo ostatnie dni miałam trochę na wariackich papierach i trochę mi się bałagan z wierzchu zrobił, a bardzo go nie lubię :)

Cieszę się na ten wyjazd, bo to coś nowego i innego. Kolejne doświadczenie do zdobycia. Cieszę się też ze względu na to, że nie tyle odpocznę od codzienności - bo w zasadzie nie czuję się nią zmęczona - a po prostu oderwę się na moment od tych codziennych spraw. Wrócę w piątek i będziemy mieli przed sobą bardzo rodzinny - zapewne przyjemny - weekend.

poniedziałek, 15 lutego 2016

Dziś przede wszystkim kobieta...

Nie zdążyłam się dzisiaj zobaczyć z Wikingiem. Nie, nie siedziałam w pracy po godzinach. Poszłam sobie za to zrobić paznokcie. Już od pewnego czasu chodziło mi to po głowie, zwłaszcza, że irytowało mnie ostatnio ich malowanie, a niepomalowanych mieć nie chciałam, bo były matowe i zawsze starałam się nałożyć na nie chociaż odżywkę. Ostatecznie zmotywowała mnie ta konferencja środowa. Stwierdziłam, że do kiecki muszę mieć porządnie zrobione paznokcie :) Dość spontanicznie w sobotę chwyciłam za telefon i umówiłam się na dziś na manicure hybrydowy.
Franek nie miał nic przeciwko. Powiedział, że przecież muszę o siebie dbać :) Taki jest wyrozumiały :)

Ale prawdę mówiąc myślałam, że uda mi się przyjechać tylko godzinę później niż zwykle, jednak wszystko się trochę poprzesuwało w czasie - tu pięć minut, tam pięć minut i ostatecznie weszłam do domu kwadrans po siódmej. Franek już wykąpał Wikinga i właśnie kończył go usypiać, nie wchodziłam więc do pokoju, żeby nie rozbudzić synka. 

Wiadomo, trochę mi żal, ale w końcu raz nie zawsze. Nawet mimo świadomości, że za chwilę wybędę na dłużej, nie mam wyrzutów sumienia. Czasami muszę też zrobić też tylko dla siebie. Muszę przyznać, że świetnie się teraz czuję. I mam ładne paznokcie :) No i spokój z ich malowaniem przynajmniej na najbliższe dwa tygodnie.

Swoją drogą to zaskakujące, jak taka godzinka w gabinecie kosmetycznym potrafi naładować człowiekowi baterie. Jestem dużo mniej zmęczona, niż normalnie o tej porze i mam więcej energii. Stwierdziłam też, że jednak opieka nad dzieckiem jest bardzo wymagająca. Wiem, że Ameryki nie odkryłam, ale dopiero dzisiaj odczułam to fizycznie :) Zwykle po tej godzinie wieczornej zabawy z Wikingiem czuję się o wiele bardziej zmęczona niż dziś po długim dniu poza domem. Jest to zwykle pozytywne zmęczenie, ale jednak mocno odczuwalne. Ale przede wszystkim jest to zmęczenie fizyczne! Aż mi dziwnie dzisiaj, bo zupełnie nie czuję delikatnego bólu pleców i ramion, które towarzyszą mi na co dzień. Właściwie to już tak się do tego przyzwyczaiłam, że nie zwracam na to uwagi. Dopiero dzisiaj, kiedy czułam się dziwnie lekka, dotarło do mnie w czym rzecz :) I jeszcze jedno - przeważnie kiedy Wiking już zaśnie, nie chce mi się nic robić. Szybko ogarniam to, co najważniejsze, a potem zasiadam do swoich przyjemności. Dzisiaj mnie tak do nich nie ciągnęło, miałam za to dużo więcej sił na zdjęcie prania, poprasowanie, przyszycie guzika itp. To pozwoliło mi na wniosek, że mój organizm po prostu potrzebuje określonej dawki przyjemności na dobę :) Skoro zaspokoiłam tę potrzebę wcześniej, wieczorem mogłam skupić się na obowiązkach. Równowaga w przyrodzie musi być.

Takie zabiegi kosmetyczne niestety zajmują trochę czasu i to jest właściwie główna przeszkoda - zawsze trudno jest mi wygospodarować godzinę lub dwie na taką wizytę. A mam jeszcze w planie wybrać się na oczyszczanie twarzy. Ale czekam aż lada dzień zostanie otwarty nowy gabinet kosmetyczny dosłownie pod moim nosem - bo tuż obok naszej klatki. Zawsze to jakaś oszczędność czasu na dojazd lub dojście :) 
No i jeszcze zostawiłam sobie na czarną godzinę prezent urodzinowy od Franka, czyli popołudnie w SPA :) Będę musiała się dobrze zastanowić, kiedy go wykorzystam.

Dobrze jest czuć się dopieszczoną i zadbaną. Jeszcze lepiej, kiedy widzi się uznanie w oczach męża i wiadomo, że robi się to wszystko nie tylko dla siebie. Fajnie też mieć satysfakcję z tego, że dobrze wykorzystało się osiem godzin w pracy. I cudownie jest, gdy ma się taki poranek, jak ja dzisiaj i jest się witanym zaspanym uśmiechem dziecka i uściskiem jego malutkich łapek.
Jaki z tego wniosek? Nie jest łatwo być jednocześnie kobietą, żoną, pracownicą i mamą. Trzeba umiejętnie balansować między jedną rolą, a drugą, znajdować między nimi równowagę, łączyć je, a czasami robić coś kosztem czegoś. Ale baby są jednak mocne i potrafią radzić sobie również z tym. Bo przecież każda z nas tych ról życiowych ma całkiem sporo.

niedziela, 14 lutego 2016

Dałam się nabrać.

Pamiętam bardzo dobrze zeszłoroczne Walentynki. Dzień wcześniej wyjechała teściowa i był to wyjazd nieplanowany, bo miała zostać do niedzieli. Nastawiałam się, że w weekend nie będę sama (Franek pracował), dlatego byłam pełna obaw. A tymczasem wszystko układało się dobrze. Wiking tego dnia dość dużo spał jak na niego - przysypiał mi przy piersi, ja potem go zsuwałam z kolan i leżał obok mnie na kanapie, podczas gdy ja siedziałam przy komputerze i przeglądałam paragony. Około 14:00 wyszliśmy na spacer i byłam naprawdę w dobrym humorze (mimo, że najczęściej wspominam o tym, jak było mi źle, to dobrze pamiętam, że były też takie dni jak tamte i to wcale nie aż tak mało). Pogoda była ładna - było co prawda dużo zimniej niż dziś, a przede wszystkim bardziej zimowo, ale to był naprawdę przyjemny dzień pod tym względem. Spacerowałam sobie z Wikingiem śpiącym w wózku i rozmyślałam o tym, że nie jest tak źle i sobie radzę. Kiedy wracałam do domu, mijałam kwiaciarnię, z której wychodził jakiś chłopak i niósł duży czerwony balon na patyku. Przeszło mi przez myśl, że fajnie ma ta jego dziewczyna/narzeczona/żona, bo też chciałabym dostać takie balonowe serce :)
Jakieś dwie godziny później do domu wszedł Franek i z okazji Walentynek dostałam od niego... duże, czerwone, balonowe serce na patyku :) Nie umawialiśmy się! Nawet nigdy nie wspominałam Frankowi, że mam takie "marzenie" :) A on trafił. I przyniósł jeszcze mini storczyka...

Balon trzyma się do dziś, proszę bardzo:
 
Storczyk zresztą też, tylko właśnie przekwitł i akurat kiedy go ustawiałam do zdjęcia, opadły ostatnie kwiaty...

W tym roku od rana bawiliśmy się z Wikingiem. Od wczesnego rana należy dodać, bo wczoraj Wikuś o 19:20 już spał, a że całą noc przespał spokojnie, to już kwadrans po szóstej obudził się zadowolony i od razu podreptał do drugiego pokoju. Musiałam więc podreptać za nim :) Spędziliśmy bardzo miły dzień, a wczesnym popołudniem wyszliśmy na spacer. Myślałam, że trochę sobie Wikuś pośpi, ale on wolał obserwować to, co się wokół niego dzieje. Zrobiliśmy nawet przystanek na placu zabaw, skoro pogoda sprzyjała - było ciepło i słonecznie. Łaziliśmy tak prawie dwie godziny. Na koniec jeszcze zahaczyliśmy o hipermarket, bo miałam tam małe zakupy do zrobienia, a kiedy wychodziłam, zobaczyłam stoisko z czerwonymi lizakami w kształcie serca i napisem "Kocham Cię", którego normalnie tam nie ma. Tym razem znowu przemknęło i przez głowę, że chciałabym takiego lizaka.
Wróciliśmy do domu - Franek już zdążył wrócić z pracy i przebrany "po domowemu", leżał w pokoju na podłodze (a gdzieżby indziej? :)) Odczekałam chwilę, a kiedy stwierdziłam, że żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują, żeby miał dla mnie coś z okazji Walentynek, wyciągnęłam swój drobny, słodki upominek, który przygotowałam sobie już wczoraj. Franek zerwał się wtedy na równe nogi i zawołał "ojej! to dziś?? zapomniałem!" Zdziwiłam się nawet trochę na te słowa, bo kiedy rano do mnie dzwonił powiedział "Dzień dobry moja Walentynko", no ale stwierdziłam, że jeśli spieszył się do domu, to faktycznie mógł zapomnieć, że wcześniej kombinował wstąpić po drodze do sklepu po jakiś upominek. Ale o dziwo, nawet nie zrobiło mi się z tego powodu jakoś bardzo przykro, byłam raczej zdziwiona niż rozczarowana. Poszłam do łazienki umyć ręce, a kiedy wychodziłam, zderzyłam się z Frankiem trzymającym śliczny bukiet kolorowych kwiatów i czerwonego lizaka :)
No, przyznać muszę, że naprawdę dałam się nabrać :)
 
Wiem, że upominki, które dostałam zarówno w tym, jak i ubiegłym roku są kiczowate do bólu. Wiem też, że wiele osób podśmiewa się z osób które takie prezenciki kupują i otrzymują, czasami wręcz pogardliwie. Ale mnie to  nie przeszkadza. Tak się składa, że to jest taki dzień, kiedy z jakiegoś powodu naprawdę chcę dostać taki kiczowaty prezent. Nie potrafię się z tej chęci nawet wytłumaczyć. Ale faktem jest, że bardzo mnie ucieszyły te kwiaty, baloniki i lizaki!
Wiele razy już tu pisałam o swoim stosunku do Dnia Zakochanych, więc nie chcę powielać notek, ale powtórzę jedno - jeśli ktoś nie chce świętować tego dnia albo uważa, że jest to głupie, niepotrzebne święto, to ma do tego prawo. Ale mnie się ono dobrze kojarzy i chcę je obchodzić. I nie znaczy to wcale, że w pozostałe dni nie kocham swojego męża albo że on nie okazuje mi swojego uczucia. Po prostu jedno nie wyklucza drugiego i prawdę mówiąc uważam, że to jest akurat głupi argument, jeśli ktoś twierdzi, że nie świętuje tego dnia, bo świętuje we wszystkie inne :)
Tak, czy inaczej, kochać można się przez cały rok, ale nie przez cały rok przecież tak bezkarnie można sobie marzyć o dmuchanych lub słodkich sercach a chwilę potem je dostawać :) Ja tam się cieszę, że jest dodatkowy dzień w roku, kiedy celebruje się miłość :)

sobota, 13 lutego 2016

Długi dzień.

Jeszcze bardziej niż kiedyś uwielbiam weekendy. Dlatego, że mogę spędzić cały dzień z Wikingiem i to jest naprawdę piękne. Trudno mi uwierzyć w to, że jeszcze nie tak dawno temu, tak wyglądał mój każdy dzień. To tak trochę w nawiązaniu do mojej niedawno napisanej notki - ja już nie pamiętam tego, co było dwa, trzy miesiące temu i czuję się, jakby to było inne życie! :)

Cieszę się bardzo każdą chwilą z synkiem i staram się wykorzystać ją na maksa. Nadal wracam myślami do tamtych dni sprzed kilkunastu tygodni i gratuluję sobie w duchu umiejętności doceniania chwili, którą wtedy miałam! Mogłabym przecież dzisiaj być w nieco innej sytuacji - mogłabym myśleć, że miałam tyle okazji, żeby spędzać czas z Wikingiem, miałam go dla siebie każdego dnia niemal non stop, że miałam również czas dla siebie i byłam panią swojego czasu, a nie zauważałam tego i dopiero, gdy to wszystko zostało mi zabrane, dostrzegłam ten istotny brak. Mogłabym wspominać gorzkie myśli z tamtych miesięcy, a niewiele jest gorszych rzeczy od ciągłego poczucia, że tylko przeszłość była fajna, tylko że widać to dopiero po fakcie. Na szczęście zamiast tego mam słodkie wspomnienia sielanki tamtych dni z drugiego półrocza życia Wikinga. Bo fakt, czasami myślę sobie, że może za mało doceniałam te pierwsze miesiące, że skupiałam się nie na tym, co trzeba i że teraz zrobiłabym wszystko inaczej. Ale na szczęście to dotyczy tylko początków, jeśli chodzi o resztę - niczego bym nie zmieniła, pamiętam wiele momentów, kiedy rozmyślałam o tym, jak mi dobrze. Doceniałam tamte chwile i starałam się z nich brać jak najwięcej, skupiając się na tym poczuciu szczęścia, które zostawało mi, kiedy odsuwałam na bok wszystkie niepokoje.
Dzisiaj z kolei przemknęło mi przez myśl, że teraz też cieszę się z naszej teraźniejszości. Cieszę się, że mam weekendy z Wikingiem, ale jednocześnie odczuwam satysfakcję i zadowolenie z faktu, że chodzę do pracy. Naprawdę dawno już nie potrafiłam skupić się na teraźniejszości i jej doceniać. Najpierw ciągle rozmyślałam o tym, co było i  nie mogłam pogodzić się z tym, że już tak nie jest. Potem ciągle poganiałam czas, żeby ruszył do przodu, żeby już była przyszłość - ta lepsza oczywiście. I wciąż się czymś martwiłam. Nie twierdzę, że teraz zniknęły wszystkie nasze problemy, ale na razie czuję większy spokój. Zastanawiam się, czy to nie jest też zasługa Wikinga i tego, że trochę zmieniło mi się myślenie, ale na takie wnioski chyba jednak jeszcze trochę za wcześnie.

***
Trochę dzisiaj czasu "zmarnowałam". Wiking miał tylko jedną drzemkę, ale za to trwającą ponad dwie godziny. O 10:00 położyłam go w łóżeczku i podałam mu trochę mleka, a on po wypiciu po prostu się odwrócił z pleców na brzuch i zasnął. Byłam pewna, że za chwilę się obudzi, więc nie zabierałam się za nic poważnego. Trochę posprzątałam w kuchni - ale bez zmywania, żeby się nie tłuc, przygotowałam sobie drugie śniadanie, potem ogarnęłam z wierzchu łazienkę i... dalej nie pamiętam. Posnułam się trochę po domu, aż w końcu usiadłam na podłodze*, i pogrążyłam się w lekturze książki. Nie był to więc czas tak zupełnie zmarnowany, ale trochę wyrzucam sobie, że nie zabrałam się za nic bardziej konkretnego - a to wszystko wina braku planu :) Nie miałam kiedy zastanowić się nad tym, co chciałabym w ten weekend zrobić i ostatecznie skończyło się na tym, że sobie bimbałam. Ale chyba raz na jakiś czas po prostu trzeba :) Po dwóch godzinach, mimo wciągającej fabuły, zaczęłam się już nawet trochę nudzić - no bo ile ten Wiking może spać? :) 

*Na podłodze, bo już od dłuższego czasu "normalnie", czyli na fotelach, czy wersalce możemy sobie posiedzieć co najwyżej wieczorem :) W ciągu dnia siedzimy lub leżymy z Wikingiem na podłodze. Kiedy przeniesiemy się wyżej, on też się wdrapuje, a to nie jest dobry pomysł, bo w tym pokoju mamy trochę niefortunnie poustawiane meble i jak już się Wikingowi uda wleźć na fotel na przykład, to na tym nie poprzestaje i chce wleźć na regał, a w najlepszym wypadku coś z niego ściągnąć. Prawdę mówiąc, to nie pamiętam, kiedy ostatni raz Wiking się bawił na podłodze, a ja siedziałam na wersalce - ale chyba jakieś pół roku temu :P Niemniej jednak, muszę stwierdzić, że całkiem polubiłam podłogę, całkiem tam przytulnie :) Zwłaszcza, kiedy dzisiaj w mój kącik zajrzało słońce.

***
Wiking ma od paru dni małe problemy brzuszkowe. Dzisiaj w nocy musieliśmy go przewinąć. Franek i tak już wstawał do pracy, więc nie odłożyłam Wikinga do łóżeczka, tylko położyłam go obok mnie i cieszyłam się jego bliskością. Zasnął od razu, a ja jeszcze chwilę się wierciłam i rozmyślałam o różnych sprawach. Nie wiedzieć kiedy, odpłynęłam i moje ciało, trochę bezwolnie, postanowiło zmienić pozycję. Zerwałam się nagle (zdziwiona tym niezaplanowanym i nieuświadomionym do końca ruchem), bo niechcący kopnęłam Wikinga kolanem w pupę :) Nie zrobiło to na nim wrażenia, ale pomyślałam sobie, że już naprawdę odzwyczaiłam się od spania z nim w jednym łóżku, bo kiedy to było normą, to potrafiłam całą noc przespać niemal bez ruchu - nawet w niezbyt wygodnej pozycji - a i tak się wysypiałam :) Niemniej jednak fajnie było obudzić się o 7:20, otworzyć oczy i zobaczyć uśmiechniętą mordkę Wikinga :) 

***
Coraz więcej myśli poświęcam środowemu wyjazdowi, zwłaszcza, że szykuje się naprawdę jakaś niezła gala. Koleżanka z działu nawet fryzjera dla nas załatwia na czwartkowy wieczór. Chyba więc jednak będę musiała wziąć tę kieckę, o której myślałam ("mała czerwona") - tylko problem w tym, że parę miesięcy temu, zostawiłam ją w Miasteczku. Moi rodzice oczywiście mogą ją przywieźć, bo przecież przyjeżdżają, żeby wesprzeć Franka podczas mojej nieobecności, ale nie wiemy jeszcze, czy dadzą radę dojechać jeszcze we wtorek. Jeśli nie, to chyba się Franek będzie musiał w środę pofatygować i mi ją przywieźć do biura. Najpierw bowiem jedziemy do pracy i dopiero około 16 wyjeżdżamy nad Zalew Zegrzyński do hotelu, w którym ma się odbywać konferencja. Chyba zaczynam być trochę podekscytowana. Na początku nie byłam zbyt entuzjastycznie nastawiona do tego wyjazdu, dość szybko jednak dostrzegłam jego plusy. Teraz się cieszę, ale jednocześnie trochę obawiam, bo nie mam pojęcia, czego się spodziewać, choć informacje otrzymane w piątek trochę rozjaśniły mi w głowie. Odczuwam więc teraz mieszankę radosnego oczekiwania, i podekscytowania, ale też i niepokoju. Cóż, za tydzień będzie już po wszystkim. Ciekawe, jakie będą moje wrażenia.

***
Mogłabym tak dzisiaj płynąć i płynąć z uzewnętrznianiem się, bo dzień był długi - miałam więc dużo czasu na przemyślenia różnej maści. Ale teraz już czas się położyć, zwłaszcza, że oba moje chłopaki już smacznie śpią :) Dobranoc!

czwartek, 11 lutego 2016

Nocny sen. Czyli znowu o wikingowej rutynie będzie :)

Jak powszechnie wiadomo, pojawienie się w domu świeżo upieczonego małego dziecka oznacza nieprzespane noce. Zazwyczaj przede wszystkim dla mamy - szczególnie jeśli karmi ona piersią - choć przeważnie ta kwestia dotyczy obojga rodziców. A właściwie według mnie,  powinna dotyczyć :)

Od momentu, kiedy dowiedziałam się o ciąży, liczyłam się z tym, że się nie wyśpię. Jednakże nie brałam sobie do serca dobrych rad w stylu „wyśpij się na zapas”, bo po pierwsze jak miałam się porządnie wyspać, skoro musiałam wstawać na sikanie (co nigdy wcześniej mi się nie zdarzało), a po drugie przecież na zapas i tak się nie da. Owszem, trochę ubolewałam nad tym, że będę musiała zarywać nocki, ale nie spędzało mi to (nomen omen) snu z powiek. Przyjęłam to z godnością, jako konsekwencję decyzji o powiększeniu rodziny.

Po ponad roku z Wikingiem muszę powiedzieć, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Oczywiście nie piszę tego, odnosząc się do tej kwestii ogólnie i nie generalizuję, bo wiadomo, że każde dziecko jest inne i każdy rodzic jest inny, nawiązuję tylko i wyłącznie do własnych doświadczeń.

Jak wiecie, bo wspominałam o tym już setki razy, moje pierwsze miesiące z Wikingiem były trudne szczególnie ze względu na moje samopoczucie psychiczne. Miałam zdecydowanie przytępioną zdolność obiektywnej oceny sytuacji i na przykład zauważałam tylko to, że Wiking tak dużo i często płakał, i mało spał w ciągu dnia. Nie zwróciłam jednak uwagi na fakt, że tak naprawdę trafił nam się całkiem fajny egzemplarz jeśli chodzi o odpoczynek nocny. Wiking zasypiał wieczorem i oczywiście budził się w nocy, na początku nawet kilka razy (ale nigdy nie liczyłam, byłam na to zbyt zaspana), ale jak tylko dostawał jeść, to zasypiał z powrotem i spał do rana - na początku nawet do 9:00. Tak naprawdę to chyba wydawało mi się, że jego zachowanie to nic nadzwyczajnego - jest noc, to się śpi :) Dopiero z biegiem czasu dowiedziałam się, że noworodka trzeba nauczyć odróżniać dzień od nocy i słyszałam opowieści o kilkutygodniowych maluchach, które w dzień nie były szczególnie absorbujące, za to w nocy nie chciały spać, bo przychodziła im ochota na poznawanie otoczenia i zabawę. 
Okazuje się, że nasz Wikuś jednak od samego początku (można powiedzieć, że już w życiu płodowym :P bo w nocy nigdy mnie nie kopał, za to w dzień szalał) wiedział, czym się różni dzień od nocy. Nie mieliśmy z nim większych problemów jeśli chodzi o spanie.

Oczywiście zapewne pamiętacie, że ubolewałam w pierwszych tygodniach nad tym, że nie chce spać w łóżeczku. Rzeczywiście było tak, że Wiking zasypiał z nami w łóżku a kiedy go przełożyliśmy do łóżeczka, to budził się po kwadransie - jak przespał w nim ponad godzinę, to był sukces. Początkowo byłam na tyle zdeterminowana, że w środku nocy, po nakarmieniu małego, odkładałam go do łóżeczka i czekałam aż zaśnie, czytając książkę. Parę razy nawet mi się to udało. Ale dość szybko porzuciłam ten zwyczaj i stwierdziłam - trudno, niech Wiking śpi z nami. Potem nawet to polubiłam.  Ale to stało się dopiero później :) Bo przecież mnie chodziło przede wszystkim o zasadę - po to mamy łóżeczko, żeby dziecko w nim spało! Nie poddałam się i kiedy Wiking miał jakieś cztery miesiące, konsekwentnie wieczorem w godzinach 19-20 odkładałam go do łóżeczka, aż nauczył się (całkiem szybko) w nim zasypiać. Budził się zwykle między 22 a północą i wtedy już zabieraliśmy go do nas do spania, ale wtedy już mi to nie przeszkadzało, bo wiedziałam, że łóżeczko go nie parzy i to nasz wybór, a nie konieczność.

Początkowo Wiking budził się w nocy na jedzenie nieregularnie i dość często. Po jakichś czterech, pięciu miesiącach były to dwie/trzy pobudki mniej więcej o stałych porach. Tylko od czasu do czasu zdarzało się, że budziliśmy się z Frankiem nad ranem zdziwieni, że Wiking nadal śpi w łóżeczku i nas nie budził. Kiedy Wikuś miał jakieś dziewięć miesięcy nagle zaczął w nocy być bardzo niespokojny. Wiercił się, jęczał - było widać, że chce zasnąć, ale nie może i to go wkurza. Pierś nie zawsze pomagała, czasami posiłkowaliśmy się mlekiem z butelki. I tak nie było najgorzej, bo to nie trwało całą noc i nie powtarzało się codziennie, ale nie wiedzieliśmy o co chodzi. Potem wszystko wróciło do normy, stwierdziliśmy, że chyba po prostu w naszym wypadku tak Wiking reagował na ząbkowanie, zwłaszcza, że powtórzyło się to w okolicach jedenastego miesiąca, kiedy to wyrżnęły mu się górne jedynki i dwójki. Na szczęście później to minęło i dzisiaj Wikuś śpi bardzo dobrze w nocy. Ale o tym za chwilę.

Wiele razy wspominałam tu, w różnych kontekstach, że ośmiogodzinny, regularny sen jest dla mnie podstawą. Nie lubię zarywać nocy i staram się tego nie robić. Nie potrafię odsypiać. Wstaję wcześnie, ale kładę się spać najpóźniej o jedenastej - a i to w wyjątkowych sytuacjach. Lubię się wysypiać, chociaż spanie traktuję jako czynność czysto fizjologiczną służącą regeneracji. A także oddzieleniu jednego dnia od drugiego :) Zastanawiałam się, jak to będzie, kiedy nie będzie dane mi przesypiać całych nocy, nasłuchałam się przecież strasznych historii na ten temat. I muszę powiedzieć, że ja naprawdę generalnie przez cały ten czas się wysypiałam! Jasne, czasami rano nie chciało mi się wstawać i przysypiałam jeszcze trochę - na tyle, na ile pozwalał mi dokazujący już Wiking. Udzieliłam też samej sobie dyspensy na nastawianie budzika o 6:00 i spałam tyle, ile mogłam, czyli zazwyczaj do 7:00/7:30, w porywach o godzinę dłużej. Naprawdę nie mogę powiedzieć, że się nie wysypiałam. Różne mam wspomnienia z tych pierwszych tygodni, ale nie pamiętam tego, o czym mówi większość matek - że ciągle chciałam spać. Jak jeden mąż wszyscy mówili mi „śpij, kiedy dziecko śpi” - ale ja wcale tego nie chciałam. Raz zdarzyło mi się zdrzemnąć popołudniu. Trzy razy położyłam się z Wikingiem przy jego pierwszej drzemce w okolicach godziny 9:00 i udało mi się zasnąć mocnym snem. Ale to były wyjątkowe sytuacje. Odróżniam stan zmęczenia od stanu niewyspania i o ile to pierwsze mi towarzyszyło, zwłaszcza na początku, to naprawdę rzadko czułam, żebym potrzebowała większej ilości snu w ciągu dnia. Wystarczało mi te przerywane 7-8 godzin. Wiking budził się w nocy, a więc budził i mnie, ale uczciwie przyznaję, że nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie.
Wstawałam półprzytomna i myślę, że między innymi w tym tkwił (i tkwi) częściowo mój sekret :) Kiedyś, gdy już coś mnie wybiło ze snu, nie było szans na ponowne zaśnięcie. Teraz zwykle nie mam z tym problemu. Ba! Zdarzało się, że nie pamiętałam, skąd Wiking wziął się w naszym łóżku, mimo, że sama go przeniosłam :) Kiedy karmiłam go tylko piersią, czasami Wiking sam się obsługiwał - raz zdarzyło się nawet, że sam przeszedł przeze mnie, żeby zjeść z drugiej piersi :) Czasami to Franek go mi przystawiał, a ja to ledwo odnotowywałam. Ale najczęściej wiedziałam co robię, tylko robiłam to prawie się nie wybudzając :) Nabyłam nawet bardzo ciekawą umiejętność - w pewnym momencie zauważyłam, że kiedy Wiking wybudza mnie z jakiegoś snu, ja wstaję do niego, karmię go lub tylko kładę obok siebie i zasypiam powracając z powrotem do tego samego snu! :) 

Przyznam jednak, że bałam się, jak to będzie, kiedy będę musiała chodzić do pracy. Bo jednak to co innego wstawać w nocy ze świadomością, że można rano nawet chwilę dłużej pospać albo, że nie trzeba być szczególnie skupionym w ciągu dnia. Obawiałam się, czy nie będę w ciągu dnia zmęczona tym "sennym zmęczeniem". I chyba Wiking wyczuł te moje obawy, bo dosłownie na kilka dni przed moim pójściem do pracy zaczął przesypiać całe noce. Tak po prostu - nie ograniczaliśmy mu stopniowo jedzenia, nie próbowaliśmy go oszukiwać wodą albo przetrzymywać. Po prostu pewnego razu obudziliśmy się z Frankiem o szóstej i ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że Wiking śpi w swoim łóżeczku od godziny 19:00. Następnego dnia się to powtórzyło i tak to trwa do dziś :) Wiking nie budzi się wcale albo dopiero około piątej- zwykle jeśli zdąży zgłodnieć. Piersi już nie chce wcale, ani w dzień ani w nocy. Dostaje więc butelkę z mlekiem modyfikowanym (nadmienię jeszcze, że ja nigdy nie wstawałam i nie wstaję, żeby przygotować mleko - to zawsze rola Franka). A czasami po prostu się budzi, ja biorę go do łóżka a on trochę się wierci a potem zasypia. Przeważnie jestem już o tej porze wyspana i albo tylko drzemię, albo rozmyślam przypominając sobie czasy, kiedy Wikuś spał z nami:) 

Najczęściej jednak noce Wiking spędza we własnym łóżeczku i chociaż wierci się niemiłosiernie - bo raz ma głowę z jednej, raz z drugiej strony, to śpi przynajmniej te dziewięć godzin bez przerwy. Tak się przyzwyczailiśmy do dobrego, że jak mu się zdarzy zapłakać w środku nocy, to się dziwimy i stękamy, że co to ma znaczyć ;))
Oczywiście zdarzyło nam się ze dwa, trzy razy, że Wiking nagle się budził o 3:00 z uśmiechem na buźce i wyraźnie chciał się bawić :) Albo że się przebudził i płakał przez pół godziny albo nawet godzinę (coś go pewnie bolało wtedy). Zaliczyliśmy dwie prawdziwie nieprzespane noce, kiedy Wiking był dość mocno przeziębiony - budził się nawet i co 10 minut! Ale to były sporadyczne sytuacje - a przecież każdemu zdarza się jakaś bezsenna i trudna noc. Można więc powiedzieć, że pod tym względem naprawdę udał nam się synek. Nie dość, że przystosował się do naszego trybu życia i zazwyczaj bez problemu zasypia w okolicach 19:30, to jeszcze śpi ciurkiem 9-11 godzin.
Ja się czasami przebudzam w środku nocy - może z przyzwyczajenia :) - i stwierdzam, że Wiking twardo śpi, tylko trochę się rozkopał, przykrywam go i zasypiam ponownie. Ale często budzę się po siedmiu, ośmiu godzinach mocnego, zdrowego snu i muszę Wam powiedzieć, że to bardzo przyjemne uczucie, choć chyba jednak jeszcze cały czas się temu dziwię :)

wtorek, 9 lutego 2016

Na cześć dłuższych dni :)

Luty to jednak fajny jest. A przynajmniej potrafi być :) Już chyba kiedyś pisałam, że zawsze szarą jesienią i nieprzyjemną zimą powtarzam sobie "byle do lutego". Luty to oczywiście jeszcze miesiąc zimowy pełną gębą, bywa mroźny, biały, mokry, chlapowaty i tak dalej. Ale w lutym zdecydowanie odczuwa się już, że dnie stają się coraz dłuższe! I to jest piękne :)
Kiedy budzę się rano i widzę, że za oknem już szarówka, to od razu inaczej funkcjonuję. Lubię wyjrzeć przez okno i popatrzeć na to szaro niebieskie niebo, na którym widać jednocześnie pierwsze promienie słońca, które wyłania się gdzieś zza horyzontu oraz sierp księżyca. Lubię to zestawienie jaśniejącego nieba i zapalonych latarni. Co ciekawe, niezmiennie kojarzy mi się ono z Hiszpanią albo z naszą podróżą poślubną. A to pozytywne skojarzenia. To dlatego, że tam robi się jasno późno (dopiero przed dziewiątą) i zawsze dziwnie mi było, że jest tak ciemno i jednocześnie ciepło, bo dotychczas ciemne poranki kojarzyły mi się tylko z zimnem :) Prawdę mówiąc, kiedy tak patrzę przez to okno, to jestem niemalże pewna, że na zewnątrz jest ciepło i wieje przyjemny wietrzyk :P W każdym razie jest coś nieuchwytnego w tej magii poranka i momencie kiedy noc przechodzi w dzień. A później jest tylko lepiej i cieszę się, że przed wyjściem z domu mogę już odsłonić wszystkie okna i w taki dzień jak dziś, opuszczam mieszkanie skąpane w promieniach słońca. Z kolei po południu, lada moment i będę wychodzić z pracy "po jasnemu" :) Dzisiaj już widziałam, ze niebo było szarawe a nie ciemne, jak dotychczas. Teraz to pójdzie szybko. 

Kocham światło dzienne. Uwielbiam promienie słońca. Świat zdecydowanie inaczej wygląda, kiedy jest jasny. I życie też wtedy inaczej wygląda. Po prostu chce się bardziej.
Wiem, że kiedy nadchodzi luty, to jesteśmy już na prostej drodze do marca, a co za tym idzie do wiosny :) A to są absolutnie dobre wiadomości :)

***
Jestem zdziwiona, że jutro już środa. Kiedy mija to już jest tak blisko weekendu, a przecież dopiero co jeden się skończył. Czas ostatnio pędzi jak szalony. Właściwie to nadal mi to nie przeszkadza, a wręcz przynosi jakieś ukojenie i nie jestem pewna, dlaczego tak jest. Kiedyś zawsze myślałam, że to dlatego, że czekam aż wreszcie wyjaśnią się nasze sprawy, że już mam dość niepewności. A teraz to sama nie wiem. Mijający czas sprawia, że czuję się... hmmm... bezpiecznie... Nie umiem dzisiaj tego wytłumaczyć, ale zastanowię się nad tym i może kiedyś wrócę do tematu :)

***
Za tydzień służbowy wyjazd. Jestem go bardzo ciekawa i zastanawiam się, jak będzie. Na początku nie chciało mi się jechać, ale teraz chyba jestem tym coraz bardziej podekscytowana. Pojęcia nie mam jak to będzie wyglądało i jaki w ogóle charakter będzie miał ten wyjazd, ale coraz bardziej wydaje mi się, że mniej tam będzie pracy a więcej rekreacji. Ale kto wie? Swoją drogą to będzie bardzo dziwne przeżycie, bo jeszcze nigdy nie miała okazji spędzić ponad 48 godzin w towarzystwie praktycznie obcych mi ludzi, z którymi łączą mnie tylko sprawy zawodowe.

poniedziałek, 8 lutego 2016

W innym życiu.

Miewam czasami takie chwile, kiedy atakują mnie przebłyski. Na przykład teraz - siedzę w pokoju przy lampce, jednym okiem spoglądam na telewizor i słucham "Na Wspólnej" a na kolanach mam laptopa i piszę. Na fotelu obok siedzi Franek. I nagle przypomina mi się jakiś inny wieczór w bliżej niesprecyzowanej przeszłości. Też siedzę, oglądając "Na Wspólnej" z laptopem na kolanach i próbuję zebrać myśli, a potem przelać je na ekran komputera. Za chwilę mam zamiar się położyć i zasnąć, żeby około pierwszej przebudzić się na chwilę i odnotować powrót Franka z pracy...
Kiedy to było? Dwa lata temu? To właściwie nie tak dawno. A ja mam wrażenie, że minęła cała wieczność. Nie pamiętam już, jak to było, kiedy Franek pracował na dwie zmiany, a przecież to było naszą rutyną. Nie pamiętam, jak to było, że siedziałam zupełnie sama w domu, kiedy kładłam się do łóżka obok którego nie stało łóżeczko ze śpiącym Wikingiem.
Ostatnio w pracy usłyszałam, jak jedna dziewczyna (chyba jedyna bezdzietna singielka w naszym dziale - przynajmniej ona sama się tak określa :)) mówiła, że na weekend pojechała do rodziców i miała totalną labę, bo leżała cały dzień na kanapie przed telewizorem i nic nie musiała robić. Kiedy ja jadę do rodziców, też mam labę, bo mogę wejść na godzinę do łazienki i poleżeć w wannie, mogę zamknąć się na chwilę w pokoju i posiedzieć przy komputerze, podczas gdy ktoś inny zajmie się Wikingiem. Ale żeby tak cały dzień przeleżeć? Że nie chce mi się nic robić, to nie robię? To tak można? Serio? No tak, kiedyś tak miewałam... Świadczą o tym nawet moje wpisy na blogu. Tyle, że zupełnie tego nie pamiętam.
Czasami słyszę, że ktoś idzie do kina na 21:00. Albo na imprezę, a na drugi dzień ma wolne i może dłużej pospać. Albo nawet, że po prostu wraca po pracy do domu i spędza wieczór z książką. Zawsze wtedy - to nawet dziwne, że jeszcze mi to nie przeszło, że jeszcze się nie przyzwyczaiłam :) - zawsze przez ułamek sekundy myślę sobie - jak to możliwe? Przecież o tej porze nie można wychodzić, bo co z dzieckiem? Dłużej pospać się nie da, bo dzieciak i tak zrobi pobudkę najpóźniej o 7:50... Trzy godziny z książką tak po prostu, nieprzerwanie, z kubkiem ciepłej herbaty na stoliku obok to w ogóle jakaś abstrakcja. Tyle zdążę pomyśleć przez ten ułamek sekundy, zanim nie uświadomię sobie, że dookoła mnie są ludzie, którzy nie są rodzicami ;) Lub są rodzicami starszych dzieci. A potem uświadomię sobie, że ja też tak miałam! Też mogłam sobie wrócić z pracy, usiąść na kanapie i pogrążyć w lekturze. Albo odpalić komputer i pogapić się bezmyślnie w monitor. Mogłam też raz się poświęcić i wyjść późnym wieczorem (choć nie lubiłam tego, kiedy następnego dnia szłam do pracy) ryzykując niewyspanie się - ale wiedziałam, że w takim razie  prześpię się popołudniu albo następnej nocy.
Tak było. Ale właściwie to nie pamiętam. To było w innym życiu. I stwierdzam, że w zasadzie nie pamiętam mojego dawnego życia! :) Coś tam mi się mgliście przypomina czasami, ale i tak mam wrażenie, że to nie ja jestem bohaterką tych wspomnień. Takie to nierealne. Pojawienie się dziecka naprawdę zmienia życie, choć mam wrażenie, że w zupełnie inny sposób niż sobie to kiedyś wyobrażałam.

O dziwo, wcale nie żałuję, że moje życie zmieniło się w taki sposób. Kiedyś wydawało mi się, że nigdy nie odżałuję tych chwil tylko dla siebie albo momentów we dwoje z Frankiem. Myślałam, że nigdy nie przyzwyczaję się do tego, że nie jestem panią swojego czasu, bo muszę się w pewnym sensie dostosować do małego człowieczka. Ale okazuje się, że nie tylko do wszystkiego można się przyzwyczaić, ale w dodatku zapomnieć, jak było kiedyś, a przede wszystkim stwierdzić, że teraz też jest fajnie :)

Inaczej, to prawda, ale jednak też fajnie. Gdyby nie Wiking, być może nadal cieszyłabym się swobodą i ogromną ilością wolnego czasu. Byłoby mi dobrze z tym, że jestem niezależna i mogę robić w większości to, na co mam ochotę. Pewnie by tak było. Ale z drugiej strony wiem, że swoje już przeżyłam - nie czuję niedosytu, nie myślę sobie, że się nie wyszalałam albo, że nie korzystałam z życia wtedy, kiedy jeszcze mogłam. Myślę, że dotychczas moje życie układało się tak, że mogę mówić o tym, że wszystko miało swój czas i miejsce. Poza tym wiem, że jeszcze wiele dobrych chwil przede mną. Na pewno nie żałuję tego, co już minęło i cieszę się tym, co jest teraz. Ale przyznaję, że dziwne jest dla mnie to poczucie oderwania od swojej własnej przeszłości :) Przepaść między tym, jak było kiedyś, a jak jest teraz, jest ogromna. A najdziwniejsze jest to, że nawet nie chodzi o jakieś poważne sprawy, tylko właśnie o takie drobiazgi jak sposób spędzania wolnego czasu albo takie oczywistości jak jedzenie, czy spanie :) Bo nawet to się zmieniło.
Wiedziałam, że dziecko wszystko zmieni w naszym życiu, ale prawdę mówiąc, myślałam, że będą to inne rzeczy :) Wiem, że to śmiesznie brzmi, ale ostatnio zdałam sobie sprawę z tego, że ta rewolucja w mojej głowie była ogromna, ale dotyczyła zupełnie innych spraw niż to się okazało w rzeczywistości. Ale ostatecznie okazało się, że i tak sobie radzę z tym, co jest teraz. Mało tego - potrafię się tym cieszyć. To chyba dobrze wróży na przyszłość, bo daje nadzieję na to, że jakiekolwiek jeszcze zmiany by nas nie czekały i tak się do nich będziemy umieli dostosować.

czwartek, 4 lutego 2016

Są powody do mruczenia*

*pamiętacie reklamę Whiskasa?

Właśnie skończyłam wprowadzać do mojej ewidencji paragony z ostatnich dni, ugotowałam (z pomocą Franka, który obrał część warzyw) krupnik w dwóch wersjach na najbliższe dni (Wikinga trochę inaczej przyprawiony). Wcześniej wróciłam z pracy, po dość intensywnym dniu, pobawiłam się z Wikingiem, potem położyłam go spać. Chwilę dzisiaj trwało zanim zasnął, ale też nie potrzebował niczego więcej niż mojej obecności i ewentualnie lekkiego smyrania po plecach, więc przy okazji czytałam książkę - zostało mi jeszcze 50 stron i chyba nie pójdę spać, dopóki nie skończę, bo to kryminał i właśnie dochodzę powoli do rozwiązania zagadki. W każdym razie, teraz jeszcze na moment usiadłam do laptopa, bo podczas gdy tarłam i kroiłam włoszczyznę do zupy, pomyślałam sobie, że jest z czego się cieszyć.

No bo tak - Wiking zupełnie naturalnie przyjął do wiadomości fakt, że pewnego dnia mama wyszła do pracy na osiem godzin i później tak już było codziennie. Myślę, że to jest jednak ogromny powód do radości, bo nie musiałam przechodzić przez poranny stres, kiedy płaczące dziecko nie chciałoby mnie wypuścić z domu, nie wyrzucam sobie, że jestem wyrodną matką, nie gryzie mnie sumienie. Nie borykamy się z żadnymi zmianami w zachowaniu i zwyczajach Wikinga - jeśli już to raczej poszły one w dobrą stronę, bo na przykład mniej więcej od miesiąca przesypia on większość nocy w całości. Cieszę się, że Wiking okazał się takim dzieckiem, które dobrze radzi sobie ze zmianami. Muszę Wam powiedzieć, że nawet nie reaguje jakoś euforycznie na mój powrót - przez pierwsze dni witał mnie szerokim uśmiechem, podbiegał do mnie i się przytulał. Teraz zawsze przychodzi się przywitać, ale uśmiecha się tylko i za chwilę leci dalej do swoich zajęć. Czasami jak go zawołam, to się przyjdzie przytulić i trochę mnie obślini, ale mój generalnie moje pojawienie się nie jest sensacją. Ale nie jest mi przykro z tego powodu, nawet się z tego cieszę, bo znowu - przynajmniej nie mam wyrzutów sumienia, że dziecko usycha z tęsknoty za mną.

A tak poza tym - w pracy nareszcie się dzieje! To znaczy dzieje się u mnie. Mam ręce pełne roboty i zajmuję się naprawdę wszystkim, co tylko możliwe na razie :) Od drobiazgów takich jak zamówienie dla  naszego działu artykułów biurowych (nie że robię zakupy, tylko zgłaszam zapotrzebowanie na recepcji), poprawianie umów, zbieranie pod nimi podpisów (to bardziej skomplikowane w naszej firmie, niż mogłoby się wydawać :)) i archiwizowanie dokumentów, po bardziej rzeczowe zajęcia - na przykład wysyłanie do kontrahentów ofert w imieniu handlowców, wprowadzanie zamówień do systemu albo analiza danych w excelu. Ale bywa też, że jestem proszona o przeczytanie broszury, bo juz co niektórym wpadło w oko, że jestem drobiazgowa i chcieli, żebym sprawdziła, czy wszystko jest ok. Jako, że poproszono mnie, abym była czepialska, przyczepiłam się do jednego przecinka, jednej wielkiej litery, za dużej czcionki w jednej linijce i jednego "i" pozostawionego na końcu linijki. Zdarzyło się też, że zastępowałam kierownika jednego pionu w naszym dziale na spotkaniu. Wydeptałam też już ścieżkę do biura działu logistyki - rzeczywiście jestem łącznikiem i mam sporo z nimi do czynienia. 
Wiem, że to wszystko może brzmieć strasznie, ale ja nareszcie poczułam, że to jest to :) Naprawdę się spełniam wykonując tego rodzaju obowiązki. Lubię po prostu planować sobie zadania na dany dzień, ustalać priorytety, odhaczać kolejne zadania. Wyzwaniem jest dla mnie to, żeby te wszystkie czynności ze sobą pogodzić i połączyć je w jedną, spójną całość. Kiedy się to udaje, czuję ogromną satysfakcję. Podobnie jak wtedy, gdy zamykam za sobą drzwi biura i zastanawiam się, kiedy minęło te osiem godzin, bo przecież dopiero co tu wchodziłam...

Oczywiście myślę o tym, że i tak raczej marne szanse są na to, że będzie w tej pracy tak idealnie, jak w poprzedniej. Poza tym nadal coś mnie ściska w środku, kiedy przechodzę z tramwaju do kolejki - tą samą trasą, którą przez prawie rok, pokonywałam przynajmniej dwa razy w tygodniu z Wikingiem w wózku. Wciąż tęsknię za tamtymi chwilami. Zdaję też sobie sprawę z tego, że kryzys pewnie jeszcze nadejdzie i to nie jeden. Wiem, że będą momenty, kiedy będę zmęczona i poczuję, że sobie ie radzę.
Ale mimo to wiem, że nie ma co się roztkliwiać nad tym, co minęło i nie wróci, skoro i tak jest dobrze. Inaczej, ale przecież dobrze. Oby tak dalej się układało, to pojawią się nawet szanse na prawdziwe szczęście ;) Jakoś sobie póki co radzę i to daje mi potężnego kopa energetyczego.  Świadomość, że większość rzeczy mam pod kontrolą bardzo mnie motywuje. Tak samo, jak myśl, że jeszcze tylko jutro, a potem cudowny weekend, w dodatku z Frankiem, który ma wolne :)

wtorek, 2 lutego 2016

Luźne myśli.

Normalnie muszę częściej do Was pisać, że Was nie widzę :P Od razu się trochę rozgadałyście ;) Taka luźna refleksja to była, a jaki efekt - od razu się przyznajecie na przykład do kolorowania :) Ale dziękuję za ten odzew, fajnie było z Wami pogadać, jak dawniej ;)
***
Zaczęło się u mnie w pracy dziać. Mniej więcej od drugiej połowy ubiegłego tygodnia ciągle mam co robić i od razu mam inną energię:) Polecenia lub prośby pomocy spływają do mnie z różnych stron i traktuję ogarnięcie wszystkiego jako wyzwanie. To lubię. Nie ma to jak czuć się potrzebnym. Jeszcze trochę, wszyscy się do mnie przyzwyczają i nagle się okaże, że zdziwią się jak mogli beze mnie funkcjonować :D Taki mam plan! :)
A tak bardziej serio - cieszę się, że jest coraz więcej spraw w które jestem angażowana, bo z każdym dniem lepiej poznaję specyfikę nowego miejsca pracy. Ale przyznam, że czasami zdarzają się gorsze dni, kiedy dostrzegam różne mniej przyjemne sytuacje - niedotyczące co prawda mnie bezpośrednio, ale wywołujące mniejszy lub większy niepokój. Choć to chyba normalne w każdym miejscu pracy. Celem moim na teraz jest wykazać się na tyle, żeby zechciano przedłużyć ze mną umowę po okresie próbnym.
***
Zbliża się wielkimi krokami ta konferencja na którą wyjeżdża całe biuro. Coraz więcej się o tym mówi. To jest duże wydarzenie w firmie. I tak jak podejrzewałam, mocno integrujące, jeśli wiecie co mam na myśli... Już słyszę, jakie niektórzy mają plany na wieczór. Szkoda, bo wygląda na to, że wcale nie skorzystam z tej pierwszej od wielu, wielu miesięcy nocy bez Wikinga :) Imprezować nie zamierzam za bardzo, bo odwykłam od tego i wolałabym nie sprawdzać mojej formy w środowisku zawodowym :P Ale też nie chciałabym wyjść na jakąś sztywniarę, która o siódmej kładzie się spać :) Zobaczymy, jak to w ogóle będzie wyglądało, na razie tylko słucham, a wiadomo, jak to z legendami bywa.
***
Wiking coraz więcej rozumie. Mówimy coś do niego, a on wskazuje palcem na wspomnianą rzecz lub do niej podchodzi. Nie do wiary, że to dziecko jeszcze rok temu wpędzało nas w poczucie bezradności, bo nie umieliśmy zgadnąć, o co mu chodzi. Dzisiaj Franek powiedział to, co często twierdzę i ja - że tak bardzo się cieszy, że Wiking jest już taki duży. Wygląda na to, że następne dziecko musi nam się jednak urodzić przynajmniej trzymiesięczne... :P
***
Dziwię się zawsze kiedy słyszę, że mama chowa się przed swoim dzieckiem z jedzeniem, bo na jego oczach nie może zjeść w spokoju... To prawda, dzieci w pewnym momencie zaczynają przechodzić przez fazę fascynacji jedzeniem. U Wikinga trwa to już od jakiegoś czas i wcale nie słabnie a wręcz się nasila. Ale nie widzę problemu, żeby jeść razem z nim. W niedzielę na przykład naszykowałam sobie grzanki z pomidorem i bazylią, do tego poskubałam trochę halibuta i pokroiłam mozzarellę. Wikingowi naszykowałam osobną porcję, w nieco innych proporcjach niż moje jeśli chodzi o skład tego drugiego śniadania. Posadziłam go na malutkim krzesełku przy małym plastikowym stoliku, sama uklęknęłam obok i tak oto zjedliśmy oboje w spokoju. A więc można :) I jeszcze można mieć z tego frajdę! (oczywiście mowa o dzieciach nie mających żadnych alergii pokarmowych)
***
Ubolewam bardzo nad tym, że ostatnio brakuje mi czasu na prasowanie. Muszę wybierać - a wieczorami wolę usiąść przy komputerze, poczytać albo zająć się jeszcze czymś innym niż stać przy desce. Nie odpuszczę prasowania nawet wikingowych ciuszków, bo nie wyobrażam sobie, że skoro ja chodzę w ubraniach wyprasowanych, to jego ubierałabym w wygniecione. Ale na dotychczas tylko jeden taki tydzień mi się zdarzył, kiedy kupka leży nieruszona - za chwilę będę mogła nadrobić, bo przyjeżdża do nas na parę dni wujek, to będzie mógł przypilnować Wikinga, kiedy ja będę prasowała (chodzi o to, żeby nie ściągnął sobie na przykład gorącego żelazka na głowę). I tak jestem usatysfakcjonowana z powodu tego, że w ciągu tych trzech tygodni mojej pracy, sporadycznie tylko zdarzyło się, że wyszłam rano z domu zostawiwszy jakieś naczynia w zlewie do umycia i tylko ze dwa razy jedliśmy na obiad byle co. Zwykle mamy jednak dwa dania, jak zawsze. Radzimy więc sobie całkiem nieźle. To mi daje tak lubiane przeze mnie poczucie kontroli nad własnym życiem. Niech i sobie nawet będzie złudne, ważne, że jest.
***
Idę się położyć. Czas już najwyższy, a czuję się naprawdę senna. Dobranoc :)