*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 13 maja 2010

„Kocham Cię jak Irlandię” cz 2. Dublin wita

Ostatecznie z jedną sztuką bagażu podręcznego oraz kurtką przewieszoną przez ramię, pod którą trzymałam reklamówkę z rumem, weszłam do autobusu, który przewiózł nas przez terminal do samolotu, a następnie na pokład samolotu. Mimo, że leciałam już kilka razy, nadal bardzo mi się to podoba i robię wszystko, żeby usiąść przy oknie :) 
Nie musiałam się w zasadzie nawet specjalnie wysilać, bo mnóstwo miejsc było jeszcze wolnych – w tym przy oknach. W ogóle sporo osób siada na brzegu, wyraźnie manifestując tym samym (zwłaszcza, kiedy od razu wyciąga czasopismo i nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokół) swe obycie z lataniem :))) Piszę to zupełnie bez złośliwości, a nawet śmiejąc się z siebie samej, że taki żółtodziób ze mnie, że ciągle przy oknie chcę siedzieć i nawet dziecka nie chcę przepuścić :P (nie było tak źle, ale o tym innym razem) No i jest jeszcze inna opcja – na brzegu siadają osoby, które źle znoszą start, lądowanie a może i sam lot. Ja natomiast przy starcie i lądowaniu czuję się świetnie. Wręcz uwielbiam te momenty. 

Punktualnie o 11:25 samolot zaczął kołować i kierował się na pas startowy. W tym czasie stewardessa wypowiada standardową formułkę dotyczącą bezpieczeństwa i informacji technicznych. Po krótkiej chwili szum silników staje się dużo głośniejszy a samolot się rozpędza. Uwielbiam ten moment :)) Fakt, niektóre osoby mogą źle to znosić, bo zmienia się ciśnienie a człowieka wciska w fotel :) Można to zresztą porównać do tego, co odczuwa się na karuzeli albo wysokiej huśtawce. Ja to uwielbiam. Aha, i zatykają się uszy – wiem, że niektórzy bardzo tego nie lubią i nie potrafią sobie z tym radzić, ale ja nie mam z tym żadnego problemu. Zdecydowanie start to najlepszy moment całego lotu, zwłaszcza kiedy siedzę przy oknie i obserwuję, jak oddalamy się od ziemi. Tym razem fotek nie cykałam, bo się nie chciałam tak zupełnie wygłupić tą moją fascynacją :) – wszyscy dookoła sprawiali wrażenie stałych bywalców samolotowych, więc nie chciałam robić za pierwszaka.
Po starcie jest już nudno :) Zwłaszcza, że linie są tanie a lot krótki, więc nie miałam żadnych atrakcji. To zresztą jest czas, kiedy ewentualnie mogę się gorzej czuć – ciśnienie się zmienia i czasami boli mnie głowa i denerwuje mnie suche powietrze. Pamiętam też, że jak leciałam kiedyś dwa razy wieczorem, to bolały mnie nogi i trudno było mi wysiedzieć. Ale tym razem nie miałam żadnych dolegliwości. 
Po około dwóch i pół godzinie rozpoczęła się procedura lądowania. To też jest fajne, kiedy samolot zbliża się coraz bardziej do ziemi i w końcu odczuwa się lekkie szarpnięcie i słyszy moment, kiedy koła dotykają asfaltu na pasie startowym. Potem samolot gwałtownie zwalnia i przez jakiś czas jeszcze kołuje. W tym momencie zawsze żałuję, że już po wszystkim :) Tym razem też tak było, ale czekało mnie jeszcze wiele emocji, więc się nie przejęłam specjalnie. 

Od razu skierowałam się do wyjścia. Jeszcze tylko trzeba było machnąć facetowi w okienku dowodem osobistym i już byłam w Irlandii, a konkretnie w Dublinie. (W zeszłym roku w Londynie tak łatwo nie było i się nieźle wygłupiłam :) ale to opowieść na inną okazję). Teraz musiałam znaleźć autobus, który miał mnie zawieźć do Limerick. Tego bałam się najbardziej, bo chociaż koleżanka wytłumaczyła mi mniej więcej co i jak, bałam się, że się nie odnajdę. Wyszłam z lotniska i stanęłam, żeby się rozejrzeć. Pewnie wyglądałam na nieco zagubioną, chociaż jeszcze nie zdążyłam się tak poczuć :) Bo od razu podszedł do mnie pan z obsługi i spytał, czy może mi w czymś pomóc. Trochę mnie zaskoczył, bo owszem, zamierzałam spytać kogoś o pomoc, ale nie zdążyłam się do tego przygotować i nawet nie zdążyłam sprawdzić nazwy przewoźnika :) Ostatecznie powiedziałam zamiast „Kavannagh and sons”,  ”Kinleysomething and sons” :)) Ale gość był kumaty i sympatyczny i po chwili już wiedziałam skąd mam odjazd. 

Tyle, że miałam jeszcze dwie godziny. Ale że się nudzić nie potrafię, przycupnęłam sobie na ławeczce i rozmyślałam sobie jak to fajnie, ze jestem sobie tak daleko od wszystkich przyziemnych spraw. Że mogę sobie tak siedzieć i nie robić nic poza delektowaniem się niezależnością, samodzielnością i wolnością i ostatecznie doszłam do wniosku, że w takich chwilach fajnie jest być dorosłym ;) Potem wyciągnęłam książkę i trochę czytając, trochę rozmyślając, a trochę obserwując, doczekałam godziny 15:15, kiedy podjechał mój autobus. W samą porę zresztą, bo właśnie zaczęło porządnie lać :) Ale ja już siedziałam w środku. Przy oknie, rzecz jasna :) Przede mną było jeszcze sporo kilometrów i cztery godziny jazdy. No i stres ogromny, ponieważ… nie wiedziałam, gdzie mam wysiąść! :)