*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 31 sierpnia 2008

Historia pewnej notki...

Gdybym pisała tę notkę wczoraj rano, powrzucałabym parę zdjęć zwakacji. Akurat oglądałam sobie wszystkie fotki, więc byłyby pod ręką. Ale ostatecznie wczoraj rano zajęłam się sprzątaniem.
Gdybym pisała ją wczoraj po południu, napisałabym wreszcie o syndromie przedszkolaka :) Dorota wróciła z kolonii, gdzie znowu była wychowawcą i opowiadała, że miała przez cały tydzień syndrom. Ale po południu stwierdziłam, że już dość tego komputera i telewizora, pogoda była ładna – poszłam na spacer. A właściwie poszłam odwiedzić Franka w pracy, tyle że zrobiłam to na piechotę i na około:) Zmęczyłam się trochę i nogi mnie rozbolały, ale naprawdę warto było.
Gdybym zdecydowała się zajrzeć na bloga wczoraj wieczorem, pewnie napisałabym o paru rzeczach, które przyszły mi do głowy podczas spaceru. Ale poszłam spać :P
Gdybym pisała tę notkę dzisiaj rano…. Byłoby nieciekawie… Ale gdybym pisała ją w południe… Wierzcie mi, dobrze, że tego nie zrobiłam… Tak się dzisiaj wkur… na Franka, że po prostu brak mi słów. Chyba tylko Dorota widziała jak się gotuję z wściekłości.Objawiało się to na przykład tym, że na pytanie: „Wychodzisz? Idziesz gdzieś z Frankiem?” odpowiadałam „Nie chcę mieć z tym dupkiem nic wspólnego”. Więc same widzicie, było ostro :) Już miałam prawie całą notkę w głowie ułożoną, że już go kuźwa nigdy więcej nie pochwalę, bo jak to robię, to zaraz z czymś wyskoczy, że mam w dupie jego, jego obietnice i w ogóle wszystko. No i w ogóle miałam tyle ostrych słów w głowie, że może i dobrze, że w końcu ich nie zmaterializowałam :) Bo zadzwoniła do mnie koleżanka. Byłyśmy umówione na później, ale zapytała, czy mogłabym jednak wcześniej na miasto przyjechać. Mogłam. Poza wirtualnym wyżywaniem się na Francy nie miałam nic lepszego do roboty. Przegadałyśmy ponad cztery godziny, aż kawiarnię nam zamknęli. I zadzwonił Franek. Jest dzisiaj w pracy na nocce. Zapytał, czy przyjdę do niego, żeby pogadać. Powiedziałam, że przez cały dzień byłam wściekła i teraz się uspokoiłam, jak mam iść do niego, zeby znowu się zdenerwować i mieć noc z głowy, to podziękuję za tę przyjemność. Ale powiedział, że nie chce się kłócić. No więc poszłam. Nie kłóciliśmy się i nawet wyjaśniliśmy sobie parę rzeczy. Nawet można powiedzieć, że jest ok.
Złość mi przeszła i tym samym przeszła mi chęć pisania o całym zamieszaniu i powodzie kłótni. Przestało być to dla mnie istotne. Ciekawe jak wiele może się zmienić przez te parę godzin nie? Jak bardzo zmieniają się punkt widzenia, nastrój, rzeczy ważne w danej chwili… Jeszcze parę godzin temu ta notka byłaby pełna jadu i wyzwisk skierowanych do Franka, a tak ostatecznie nie dowiecie się o co się pokłóciliśmy. Byłam wściekła i najważniejsze w tym momencie było dla mnie to, że czuję się urażona, zraniona i bezradna. Teraz wcale się już tak nie czuję. W ogóle tamte uczucia odeszły gdzieś daleko i nawet teraz widzę, że w zasadzie były nie potrzebne, bo wielkiego powodu nie było. No nawet się przyznam. Uwaga przyznaję się: zrobiłam z igły widły. Tych wszystkich uczuć doświadczyłam w ciągu paru godzin, przez ten krótki czas wiele się zmieniło. A ile może się zmienić w ciągu paru dni…? Niesamowite. Ciekawe kto wymyślił taki mechanizm :) Zawsze zastanawiałam się czy to wszystko jest już gdzieś tam zaplanowane, czy może jednak sami jesteśmy kowalami własnego losu. No ale cóż, nie ja pierwsza o tym myślę, ludzie zastanawiali się nad tym problemem już od starożytności. A ja nawet maturę z polskiego pisałam na temat fatum i przeznaczenia :) No, ale to już temat na innego posta hehe. Pozdrawiam wszystkich.
Ps. A żeby Franek nie myślał sobie, że poszło tak gładko, jeszcze jutro będę trochę nafoczona <w moim słowniku oznacza to łagodniejszą formę focha :P >

piątek, 29 sierpnia 2008

Piątek, tygodnia koniec i początek :)

W takie dni jak dzisiaj, naprawdę cieszę się, że mam samochód. Coś okropnego, nie znoszę takiego drobnego, gęstego deszczyku, którego niby w ogóle nie widać, ale lepi się do całego ciała, do włosów, do twarzy. Ale ja sobie siedzę spokojnie w moim autku i ma to w nosie :) No i dobrze, że mamy dzisiaj piątek, bo samochodem jeżdżę tylko w poniedziałki i piątki. No, ale dość już tych rozważań o pogodzie :)
Tradycyjnie, tydzień minął mi bardzo szybko. Ani się obejrzałam a tu już piątek.  Ja nie wiem jak to się dzieje. Tym bardziej, że teoretycznie po urlopie powinno mi się dłużyć.  Ale ostatnio w praktyce wszystko okazuje się inne niż w teorii – na przykład myślałam, że jak przyjdę do pracy to się nie będę umiała odnaleźć pod stosem papierów. A tu się okazało, że w Luboniu (u R.) jest trochę, ale nie tragicznie, natomiast u J. w Poznaniu jest w ogóle luz. Powiem Wam, że przez ostatnie trzy dni, razem z Anką się nieźle wynudziłyśmy. Niby koniec miesiąca a naprawdę nie było co robić, większość czasu przegadałyśmy. A ja zajmowałam się między innymi szukaniem fajnego kursu egzaminacyjnego z hiszpańskiego i obliczaniem czy opłaca mi się wykupować bilet MPK na dziesięć miesięcy hehe. Tylko ciiiii. Ale nie narzekam, bo wiem z doświadczenia, że jak są takie tygodnie zastoju, to potem wszystkie papiery spływają w zdwojonej ilości i ciężko się pozbierać. Ale na razie myślę tylko o tym, że za jakieś sześć godzin się stąd ewakuuję i o 20 idziemy z Franusiem do kina na „Mamma Mia”. Hurra! Franek się obawia, czy nie będzie się nudził, ale powiedział, że skoro obiecał mi już rok temu, kiedy pierwszy raz widziałam zapowiedź tego filmu, że ze mną pójdzie, to słowa dotrzyma. No i w tym momencie chciałam powiedzieć, że Franka należy pochwalić, bo ostatnio jest dla mnie wyjątkowo miły i uprzejmy. Nie kłóci się ze mną i mnie znosi, nawet jak się na niby obrażam :P A co najważniejsze – wyobraźcie sobie, że jak u mnie śpi to wstaje razem ze mną przed siódmą i… robi mi śniadanko. A nawet we wtorek, jak zapomniałam zabrać do pracy swojego drugiego śniadania, to mi je przywiózł. Hmmm, nie wiem co się za tym kryje :)

środa, 27 sierpnia 2008

Wspomnienia z wakacji

Franek poszedł na nockę do pracy. A ja poszłam na aerobik. Teraz już wykąpana i świeżutka siedzę w łóżeczku i powoli szykuję się do spania. Ale zanim się położę, przydałoby się może co nieco o wakacjach wspomnieć? :) Spędziliśmy naprawdę bardzo miły tydzień, który minął nam strasznie szybko. Wypoczęliśmy, ale też sporo zobaczyliśmy.No i zintegrowaliśmy się dodatkowo z moją rodzinką trochę, bo większość czasu spędziliśmy z nimi :) No to tak w skrócie:
Franek przyjechał w poniedziałek i po krótkiej naradzie z wujkiem stwierdziliśmy, że to trochę za duże ryzyko jechać do Zakopanego. Co innego gdybyśmy mieli więcej czasu, ale chcieliśmy jechać tylko na trzy dni – w tym tylko jeden byłby spędzony całkowicie w Zakopanem – w dwa pozostałe musielibyśmy odjąć pięć godzin na dojazd. A więc zostawał nam tylko jeden dzień na to, żeby wyruszyć w Tatry Wysokie, a to było zbyt duże ryzyko, bo gdyby okazało się, że są chmury, całą wycieczkę szlag by trafił. Żeby pochodzić po dolinkach nie chcieliśmy jechać –szkoda było nam wydawać pieniądze na nocleg. Trudno, będziemy musieli poczekać na inną okazję. Jeśli chodzi o wycieczkę nad morze – również pogoda skłoniła nas do rezygnacji z tego pomysłu. I tym sposobem postanowiliśmy wyruszyć do Krakowa. Tym bardziej, ze Franek w Krakowie był już bardzo dawno temu, a w Wieliczce nie był jeszcze nigdy, a to też mieliśmy w planie. Raniutko razem z moją siostrą wsiedliśmy w pociąg i po ponad czterech godzinach jazdy i czterech przesiadkach dotarliśmy do Krakowa. Oczywiście zaczęliśmy od wysłuchania hejnału i przejściu się po Sukiennicach. Potem snuliśmy się po krakowskich uliczkach, zwiedziliśmy część Wawelu i pojechaliśmy na Kopiec Piłsudskiego. Jak już wspomniałam, pojechaliśmy też do Wieliczki. Wiecie ile kosztują tam bilety?? To jakaś masakra, za jeden normalny i jeden ulgowy bilet zapłaciliśmy81 zł. Na szczęście byliśmy na to przygotowani, bo dzień wcześniej odwiedziłam ich stronę internetową. Kopalnia naprawdę warta zobaczenia, ale te osiem dych to trochę przegięcie… Poza tym zaliczyliśmy jamę smoka wawelskiego, rejs po Wiśle oraz wieżę w Kościele Mariackim. Zabrakło nam czasu tylko na Kopiec Kościuszki – będzie pretekst żeby tam wrócić :) Wycieczka naprawdę się udała.Ale powiem Wam, że miasto jest niesamowicie drogie!!! Tak to już jest, jak się człowiek na urlop wybiera nie ma szans, żeby kasy nie wydał.
Kiedy wróciliśmy zostały nam jeszcze dwa dni wolnego. Wykorzystaliśmy je na wycieczki po lesie ,spacery z psem, wylegiwanie się na działce, a ponieważ pogoda była ładna, udało nam się także pojechać nad jezioro. No cóż, wszystko co dobre, jak wiadomo,szybko się kończy. W niedzielę po południu wyruszyliśmy do Poznania. W samą porę, bo pogoda się popsuła :) Jak już pisałam ostatnio, z urlopu wróciłam wypoczęta i z nową energią. No cóż, ta energia będzie musiała mi teraz wystarczyć na długi czas, bo następny urlop pewnie dopiero w przyszłym roku.Może zimą się uda, ale to i tak jeszcze sporo czasu. Tak to już jest, w życiu jest czas na pracę i odpoczynek. W najbliższym czasie czeka mnie to pierwsze.Niniejszym uważam sezon wakacyjny za zamknięty :)
Ps. Jeśli chodzi osyndrom przedszkolaka, rzeczywiście okazało się, że nie wyjaśniłam tego terminu:) Obiecuję to nadrobić.

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Powrót i syndrom przedszkolaka

Nie wiem jak to się stało… Jak to się stało, że dzisiaj jest już poniedziałek?? I jak to się stało, że ostatnią notkę pisałam tydzień temu?? Wydawało mi się, że może przedwczoraj… :) Czas naprawdę, że się tak brzydko wyrażę zapier…. . Wybaczcie, ale on naprawdę nie płynie, leci, ani nawet nie zapieprza :D No i jestem już po urlopie. Już siedzę przy swoim biurku w pracy. I wyobraźcie sobie, że jest dopiero 13.30 a ja już się prawie ze wszystkim ogarnęłam. Co prawda za jakieś pół godziny R. przywiezie mi z ksera dokumenty, które będę musiała „obrobić”, więc jakieś dwie, trzy godziny mi to zajmie, ale i tak jestem ze wszystkim na bieżąco :)
Wróciliśmy z Frankiem do Poznania wczoraj wieczorem. Jeszcze się nawet rozpakować nie zdążyłam. Rano ciężko mi się wstawało, a i tak postanowiłam sobie, że budzika nie nastawiam i przyjadę do pracy jak mi wypadnie :) Przyjechałam po dziewiątej dopiero.  A i tak było ciężko. Jak ja się znowu przyzwyczaję do wstawania przed siódmą ?? No dobra, jakoś to będzie. Ale ogólnie jestem dzisiaj nawet pozytywnie nastawiona, bo bałam się, że będę dzisiaj w robocie do wieczora, a wygląda na to, że jednak uda mi się wyjść po siedemnastej. Franek kończy godzinę później, może uda nam się pójść do kina?? Mam co prawda w domu trochę robótek, ale… – nie zając… :)
O tym jak spędziliśmy ten tydzień napiszę następnym razem. I może jakieś zdjęcia uda się nawet dorzucić. Ale tak ogólnie to przyjechałam wczoraj i oczywiście nabawiłam się syndromu przedszkolaka :( Wspominałam już kiedyś o nim prawda? No i mam trochę doła, że tak sama siedzę w tym mieszkaniu. Co prawda Franek jak nie pracuje, to siedzi u mnie, ale i tak mam syndrom. Niech już ta Dorota wraca. Była w Poznaniu w sobotę, bo wyjeżdżała stąd na następną kolonię. Przyjechałam a tu na moim łóżku liścik, w którym Dorota pisze, że ma straszny syndrom przedszkolaka i że do kogo innego ma o tym napisać, jak nie do mnie, skoro tylko ja wiem jak to jest :) No tak, my dwie tylko takie jesteśmy żeby w wieku 23 lat jeszcze przedszkolaka łapać. To już chyba dożywotnio będzie hehe. No nic, pora kończyć na razie. I do następnej notki. Myślę, że tym razem będzie wkrótce. Ale jeszcze słówko podsumowujące – jakby nie było – wypoczęłam i trochę świeżej energii mam w sobie. A więc witajcie ponownie ;) Idę teraz Was poodwiedzać zanim szef przyjedzie.

niedziela, 17 sierpnia 2008

Plany urlopowe

Wczoraj było bardzo rodzinnie. Pojechaliśmy do tego Krakowa i można powiedzieć, że wyprawa się udała. Jechaliśmy w czwórkę – ja, moja siostra i rodzice, jak za dawnych czasów – kiedyś często nam się zdarzały takie wyprawy na zakupy, albo do kina do Wrocławia, czy Opola. Potem poszłam na studia, więc zdarzało się to rzadko, a potem już prawie wcale nie było okazji. A wczoraj było naprawdę fajnie, trochę się pośmialiśmy wszyscy, pogadaliśmy, pokłóciliśmy się – jak to w rodzinie :) Na początku lało strasznie, ale i tak trzeba było trochę u mojej siostry w mieszkaniu ogarnąć, więc nawet się dobrze złożyło. Tata składał stolik, siostra się rozpakowywała, mama majstrowała przy firankach, a ja…. a ja się absolutnie i totalnie leniłam :) Za bardzo nie było nic dla mnie do roboty, ale nie ubolewałam, bo jak mało kto, nie potrafię się nudzić :) Obowiązkowo noszę ze sobą książkę, więc oni się tam krzątali, a ja sobie czytałam. Mama się nawet śmiała trochę, że jej mnie szkoda, że przejechałam się do Krakowa, żeby książkę poczytać :) Mnie to odpowiadało… Ale potem pojechaliśmy do centrum, połaziliśmy trochę po starym rynku i Wawelu. Wróciliśmy dość późno i jeszcze tylko trzeba było naszego pieska odebrać z „przedszkola”, czyli z mieszkania mojego dziadka i wujka :) Naprawdę miło było.
A jutro przyjeżdża Franek. Nie komentuję tego, bo przechodzę jakąś huśtawkę emocjonalną i raz szlag mnie trafia jak w ogóle o nim myślę, a potem mi przechodzi i jest w miarę ok. U niego zresztą to samo, bo dzwoni i mówi do mnie „cześć śnieżynko, klusaku, ryba” itd, a potem dzwoni i tylko na mnie warczy. Więc no more comments. Wraca z pracy o 2 i o 6 ma pociąg. Jak nie zaśpi to o 10 odbieram go z dworca.
I mamy problem co dalej… Wspominałam, że chcieliśmy z moim wujkiem do Zakopca pojechać. Ale zależało to od pogody. Wczoraj stwierdziliśmy że pogoda nie wykazuje chęci poprawienia się. Ale wpadłam na pomysł, że może w takim razie zrobimy sobie wycieczkę do Krakowa znowu – połazimy po mieście, po kopcach i jeszcze do Wieliczki skoczymy. I nie trzeba będzie za nocleg płacić… A dzisiaj oglądałam pogodę i zanosi się jednak na poprawę. I mam dylemat, co tu robić?? Do Zakopanego chcę jechać, bo się strasznie nastawiłam, że na Zawrat się przejdziemy. Teraz napaliłam się na Kraków. Poza tym chcę jeszcze trochę w domu posiedzieć, a jak byłoby bardzo ciepło, to Franek chciał nad morze skoczyć… No i jak tego dokonać w siedem dni?? No cóż, skoro potrafiliśmy jeszcze pół roku temu w ciągu pięciu dni przejechać pół Hiszpanii, zwiedzić Madryt, Toledo, Sewillę, Cordobę, Cadiz i parę dyskotek to co to dla nas przejechać się z Zakopanego do Gdańska hehe…

piątek, 15 sierpnia 2008

Takie tam...

No jakimś cudem udało mi się wczoraj wyjść z pracy, chociaż naprawdę mało brakowało a ugrzęzłabym tam na dobre :) I tak jestem trochę niezadowolona, bo lubię przed weekendem, a zwłaszcza przed urlopem wszystko zrobić, dokończyć, pozamykać itd., żeby mieć święty spokój. Ale niestety w tym miesiącu od samego początku miałam codziennie tyle roboty, że ledwie nadążałam ze wszystkim. I wczoraj ostatecznie zrobiłam tylko najważniejsze rzeczy a resztę zostawiłam… Chyba jak wrócę, będę musiała przeprosić się z moim systemem segregowania spraw na ważne i pilne, ważne i niepilne, pilne i nieważne i nieważnie i niepilne :) Jakoś wtedy lepiej mi wszystko idzie. Ale mimo, że nie udało mi się zrobić wszystkiego, mniej więcej w momencie kiedy odpalałam mój samochód, zapomniałam o robocie :) I niech tak zostanie do 25 sierpnia. Musiałam się skupić na drodze, zwłaszcza, że miałam przejechać kawałek drogą, którą jeszcze nie jechałam, w tym parę kilometrów autostradą i strasznie się bałam, że przegapię zjazd i wyjadę w ogóle w innym kierunku :) Na szczęście jakoś sobie poradziłam. I nawet korki nie były takie straszne jak się spodziewałam. O 21 byłam już w domu.
Dzisiaj można powiedzieć, że większość czasu się leniłam. Hmmm co ja dzisiaj właściwie robiłam?? Czytałam, oglądałam olimpiadę, siedziałam na necie… Tylko tyle??Kurczę to gdzie mi się podziało te 14 godzin?? :D Aha, do kościoła jeszcze poszłam ;) No i jadłam coś od czasu do czasu. A tak a propos jedzenia, to muszę stwierdzić, że wczoraj jak stanęłam na wadze, byłam bardzo mile zaskoczona. Przez około dwa miesiące byłam na diecie. Udało mi się sporo schudnąć i tak od połowy lipca porzuciłam już dietę. Co prawda staram się nadal trzymać nowych nawyków żywieniowych, które zaczęłam stosować i nawet mi się to udaje. Ale jem tak naprawdę wszystko, łącznie ze słodyczami i frytkami. Tylko wiadomo, że rozsądnie. Ale i tak obawiałam się, że jak przestanę stosować dietę, przytyję przynajmniej kilo. Wagi nie mam w Poznaniu, więc jak wczoraj się zważyłam tobyłam w szoku, że nie dość, że moja waga nie wzrosła, to jeszcze schudłam następny kilogram. Naprawdę nie wiem jak to się stało. Chyba to naprawdę zasługa tego, że teraz jem regularnie i zwracam uwagę na to, co jem. W każdym razie od 7 maja udało mi się schudnąć 10 kg. Przy wzroście 158cm ważę 49 kg. I lepiej żebym już więcej nie chudła, bo nie chcę straszyć wystającymi kośćmi! :) Ale muszę przyznać, że jestem z siebie dumna, że udało mi się faktycznie wytrwać w diecie, osiągnąć pozytywne rezultaty i jeszcze na dodatek nie przytyć z powrotem.
Jutro jadę z siostrąi rodzicami do Krakowa. Siostra wynajęła nowe mieszkanie i ma parę rzeczy do przewiezienia. Pomożemy jej a przy okazji zrobimy sobie wycieczkę. Aczkolwiek zanosi się na jakieś cztery godziny w samochodzie w jedną stronę… Jakoś to wytrzymam. Jeśli chodzi o Franka – dzwonimy do siebie i rozmawiamy normalnie.Ale jak już mówiłam, jestem taka, że ciężko mi zostawić jakąś sprawę niedokończoną… Zobaczymy jak będzie, kiedy przyjedzie – prawdopodobnie w poniedziałek wieczorem. A potem chcielibyśmy pojechać do Zakopanego, alewszystko zależy od pogody… No nic, czas się położyć, bo rano wyruszamy.

czwartek, 14 sierpnia 2008

Dzieje się, dzieje...

Wspominałam, że nic się nie dzieje… A tymczasem teraz dzieje się aż za dużo :/ I nie powiem, żeby to mi się podobało do końca, bo to co się dzieje wcale nie jest przyjemne. Niestety w poniedziałek babcia Franka trafiła do szpitala z udarem mózgu. Jest to osoba w bardzo podeszłym wieku, więc tym bardziej sytuacja była nerwowa… Już jest trochę lepiej. Ale wiadomo, że już pełnej sprawności nie odzyska. Mimo, że jesteśmy z Frankiem ze sobą już ponad dwa lata, a cała jego rodzina jest na miejscu, tej babci nawet nie poznałam jeszcze :( Niestety jakoś się nie złożyło. Drugą babcię i w ogóle rodzinę ze strony jego mamy znam całkiem dobrze, ale z tą od taty gorzej. Jeśli chodzi o babcię, to że jej nie poznałam wynika głównie z tego, że jest już starsza i schorowana. To nie sprzyja wizytom :( Mam nadzieję, że wkrótce poczuje się lepiej. Franek się bardzo przejął, ale nie spodobał mi się bardzo sposób w jaki postanowił to odreagować – alkohol. Pokłóciliśmy się. A nawet to nie była taka typowa kłótnia. Trudno to nazwać. W każdym razie od wtorku stosunki między nami są bardzo napięte, a to że ja wracam z pracy o 16 a on na 17 idzie do pracy nie sprzyjało rozmowie… Wczoraj niby trochę pogadaliśmy i jest lepiej, ale ja mam wrażenie jakby coś się zmieniło. Jakby coś się zepsuło i nie będzie łatwo tego naprawić. Taka niewidzialna ściana między nami… Franek najchętniej przeszedłby nad tym wszystkim do porządku dziennego, ale ja tak nie mogę. Problem się powtarza i mam już tego dość po prostu. Nie chcę znowu obgadać problemu i uznać, że sprawa zakończona – do następnego razu. Może i jestem upierdliwa. Ale taka jestem i już.  Tak więc w nastroju najlepszym nie byłam ostatnio. I to wcale nawet nie chodzi o to, że miałam doła. Po prostu sama nie wiedziałam co o tym myśleć i co zrobić w takiej sytuacji, jak postąpić. Wiedziałam, że Franek się martwi o babcię, ale dlaczego ze mną w ogóle nie rozmawia?? Ciągle tylko powtarza, że on ma swoje problemy. Więc ja się pytam po co mu więcej w postaci problemów między nami?? Przecież nie na tym związek polega, że każdy się ze swoim problemem zamyka i radzi sobie jak może. Chciałabym mu pomóc, wysłuchać, ale on nie daje mi szansy. I tym sposobem przez dwa dni prawie nie rozmawialiśmy ze sobą. Teraz sytuacja jest trochę lepsza, bo emocje zawsze w końcu opadają, ale cały czas mam wrażenie, że problem wisi nad nami. Dzisiaj jadę do domu i rozpoczynam urlop. On chodzi jeszcze do niedzieli do pracy, ma dopiero do mnie dojechać. Tym bardziej głupio, że się w takich okolicznościach się rozstajemy. Zobaczymy się w poniedziałek po południu…
 Notka trochę nieskładna, ale już mi się nie chce poprawiać :)

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Nic się nie dzieje...

Nie mam weny ostatnio chyba. A zresztą nawet nie o wenę chodzi prawdopodobnie, tylko po prostu mało się u mnie ostatnio dzieje :) Dni podobne do siebie i nic specjalnego się nie wydarzyło. Ale wbrew pozorom się nie nudzę. Nawet nie wiem jak to się stało, że znów minął cały tydzień… A najbardziej to chyba zasługa książek. Przychodzę z pracy do domu i jak zacznę czytać o 17 to tak mi zejdzie przynajmniej do 20 – o ile coś ciekawego w telewizji leci, bo jak nie, to jeszcze dłużej. W weekend przyjechał do Poznania mój wujek i zabrał mnie i Franka na wycieczkę w miejsca związane z początkiem Państwa Polskiego – Gniezno, Ostrów Lednicki. Niby to on przyjeżdża do nas i to my powinniśmy go oprowadzać, ale jest na odwrót. A to dlatego, że mój wujek jest historykiem, więc wie co i jak należy pokazać :) Wycieczka bardzo przyjemna. A w niedzielę to już naprawdę głównie czytałam. Parę razy spojrzałam w ekran jak tam sobie nasi na olimpiadzie radzą, a o 14 zadzwoniła mama Franka, żebym przyszła do nich na obiad. Na obiedzie był również brat Franka z narzeczoną i jechali potem razem z rodzicami rozejrzeć się za salą, bo za rok wesele robią. Miałam jechać z nimi, ale Franek do pracy szedł, więc stwierdziłam, ze wrócę do moich książek. I tym sposobem kolejne wesele mi się szykuje. We wrześniu jeszcze dwa, a w przyszłym roku już następne dwa zaklepane… Całe moje i Franka kuzynostwo wchodzi właśnie w taki wiek, że się teraz wszyscy będą żenić. I skąd ja tyle kreacji wezmę?? :) Dobrze, że chociaż mam rozmiar ten sam co moja mama i siostra :) No więc sami widzicie, że się nic nie dzieje :) Nawet dzisiaj w pracy spokojnie i wygląda na to, że będzie luz. A to mój ostatni tydzień przed kolejnym urlopem :) W tym roku dwa tygodnie wolnego rozłożyłam sobie na dwa razy po jednym tygodniu. I tym sposobem w piątek zaczynam labę. Tylko nie wiem jeszcze za bardzo co będę robić. Czy się gdzieś wybierzemy, czy nie. Krucho z kasą… No i pogoda – szkoda gadać…

piątek, 8 sierpnia 2008

Ofiara wypadku, czy morderca?

Dzisiaj temat trochę smutny. I tragiczny. Wróciłam ostatnio do domu po pracy i włączyłam na chybił-trafił telewizor. Akurat na Polsacie leciała „Interwencja” na temat tego wypadku w łódzkiem, koło Koluszek chyba. Zginęło tam osiem osób. Wiecie, naprawdę się zbulwersowałam. A to dlatego, że cały czas mowa była o pasażerach citroena – młodych ludziach. Że tacy młodzi, że mieli plany na przyszłość,  że tragedia dla rodzin, że straszne… Oczywiście, że jest to tragedia. Szkoda tych ludzi i oczywiście, że byli oni czyimiś dziećmi, braćmi i siostrami. ALE! Ale prawie NIC nie wspomniano o pasażerach drugiego samochodu, małżeństwie po pięćdziesiątce. Dlaczego?? Ja się pytam co powoduje, że ich tragedia jest mniejsza od tragedii młodych ludzi? Bo są starsi?? Przecież oni prawdopodobnie byli czyimiś rodzicami. Byli tylko trochę starsi od moich rodziców. Może właśnie wracali w odwiedzin u córki?  Oczywiście tego nie wiem, ale po prostu szlag mnie trafiał jak słuchałam, że z ofiar z citroena prawie świętych robili, a przecież to któryś z NICH był sprawcą wypadku i ZABIŁ siebie i siedem innych osób. Cytat: „[Citroen] Zjechał na pobocze, a następnie znalazł się z powrotem na jezdni, dachując na pasie dla przeciwnego kierunku jazdy. Tam też zderzył się z prawidłowo jadącą toyotą corollą”
Ja rozumiem, że to wielka tragedia, że zginęło tylu młodych ludzi. Nie umniejszam jej. Ale zabili dwoje ludzi, którzy nie zginęliby, gdyby nie ten citroen. A gdyby to byli Wasi rodzice?? Gdyby to byli moi rodzice, kierowca citroena byłby dla mnie MORDERCĄ. Nie jestem pewna czy już wiadomo, kto prowadził citroena. Z relacji wynikało, że dziewczyna, która miała prawo jazdy trzy miesiące. Mówili, że zawiniła zła droga. Ale ludzie! Przecież osoba, która ma prawko trzy miesiące nie ma żadnego doświadczenia!!! Kiedy ja dostałam prawo jazdy, przez pół roku nie jeździłam sama, zawsze obok mnie siedział mój tato lub wujek. Nie pozwalano mi samej usiąść za kierownicą. Potem, kiedy już dostawałam samochód, przez rok nie pozwalano mi zabierać znajomych, bo moi rodzice nie zgadzali się, abym ja – niedoświadczony kierowca – brała odpowiedzialność za obce osoby. Nawet jeśli kierowcą nie była ta dziewczyna, osobą prowadzącą pojazd był ktoś najwyżej dwudziestoletni. Więc ile czasu miał prawo jazdy? Z tego co wiem policja wypowiadała się, że zawinił brak doświadczenia.
Być może zdarzy się tak, że tą notkę przeczyta ktoś, kto znał ofiary. Nie chcę żeby poczuł się urażony, bo jeszcze raz podkreślam, że zdaję sobie sprawę z tego, że to tragedia dla tych ludzi i ich rodzin. Ale ryczeć mi się chciało, kiedy widziałam, że prawie nie wspomina się o małżeństwie z „prawidłowo jadącej toyoty” . A przecież oni też zginęli. I to zginęli, bo jakiś niedoświadczony kierowca przesadził i nie potrafił zapanować nad samochodem.
Mam prawo jazdy sześć lat i mimo, że czuję się w miarę pewnie za kierownicą, staram się nie przesadzać z prędkością, w miejscach z ograniczeniami zwalniam – chociażby po to, żeby nie płacić mandatu, wyprzedzam tylko wtedy, kiedy widzę, że na długim odcinku przede mną nie jedzie nic z przeciwległego pasa i tak dalej. Nie jestem zawalidrogą, która poza terenem zabudowanym jedzie 60 km/h, ale ogólnie jestem strachliwa i staram się nie przekraczać setki, bo wtedy nie czuję się pewnie. Ale najgorsze jest to, że za każdym razem kiedy wsiadam za kierownicę, lub kiedy ktoś z moich bliskich wybiera się w dłuższą podróż boję się panicznie, że staną się ofiarą kogoś, kto szarżuje, przekracza prędkość, wyprzedza na zakrętach itd. Straszna jest dla mnie świadomość, że ktoś jadący prawidłowo w ostatniej sekundzie swojego życia ze zgrozą zobaczy wyjeżdżając zza zakrętu samochód pędzący prosto na niego, bo jego kierowca bez wyobraźni postanowił wyprzedzić na zakręcie…
I żeby nie było, że się uwzięłam na młodych, niedoświadczonych kierowców… Jakiś miesiąc temu R. jechał i był świadkiem wypadku, w którym mężczyzna w średnim wieku wyprzedzał i zderzył się czołowo z tico w którym jechały dwie siostry – 19 i 20 lat. Jechały prawidłowo. W ciężkim stanie odwieziono je do szpitala. Nie wiemy nawet czy przeżyły. A dupkowi nic się nie stało. Więc nie chodzi tu kuźwa o wiek, tylko o tę bezradność!!!  Ktoś jedzie dobrze a nigdy nie wie z jakim idiotami się spotka na drodze. Przeraża mnie to. A kierowca citroena miał w gruncie rzeczy szczęście, że zginął. Bo jak żyłby ze świadomością, ze zabił siedem osób? Powtarzam, gdyby ktoś z moich bliskich (odpukać, wypluć itd.) zginął w wypadku, bo jakiś kretyn nie potrafi się dostosować do warunków na drodze, to ten kretyn byłby dla mnie mordercą i gdyby przeżył, osobiście poszłabym mu powiedzieć to prosto w twarz.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Flochy, doły i sprzątanie


Dziwny dzień dzisiaj. Obudziłam się z fochem, przypomniały mi się czasy jak Franek wstawał razem ze mną i robił mi śniadanie a teraz już ani myśli :/ Fakt, ze stało się tak trochę przeze mnie, bo jak byłam na diecie to wolałam sobie sama robić kanapki, bo on robił zbyt kaloryczne, ale już na diecie nie jestem od dłuższego czasu, a jemu się nie chce wstawać. I powiedziałam mu, co o nim myślę :P Że kiedyś to się starał i mówił, że zawsze będzie mi robił śniadania, a teraz to już mu się starać nie chce. No wiem, że jestem niedobra, ale chyba wstałam lewą nogą. On powiedział, że to moja wina, bo go nie budzę i jak obudzę go następnym razem, to zrobi mi to śniadanie. A jako zadośćuczynienie posprzątał w kuchni kiedy ja robiłam sobie fryz w łazience :P I tak się wychowuje faceta hehe. Zobaczymy tylko czy skutecznie ;)
Z domu wyszłam i tak wkurzona, bo sobie wymyślili jakiś remont torów na mieście i musiałam zapieprzać na inny przystanek dość daleko. Oczywiście przed samym nosem zwiała mi piątka :/ No i dupa, bo jeszcze bardziej się wkurzyłam. W pracy jakoś poszło i nawet nikogo nie zjadłam, tudzież nie zabiłam wzrokiem. Ale jak wracałam to znowu szlag mnie trafił – oczywiście przez ten tramwaj. Wysiadłam na przystanku i dawaj marszobieg do domu, no i oczywiście, jakby inaczej, zaczęło wtedy wiać cholernie. Cały czas wiało, ale wtedy to już wyjątkowo. I jeszcze padać zaczęło. No normalnie przechodziłam przez most i ryczeć mi się chciało, bo byłam zmarznięta i mokra :( Jak już dotarłam do domu to nawet mi się humor poprawił i nawet fajnie się zrobiło. I nie omieszkam podkreślić, że jak tylko zamknęłam za sobą drzwi zobaczyłam, że wiatru ani śladu, deszczu również i jeszcze słońce wyszło. No i czy to nie było mi na złość??
Po obiedzie zrobiłam sobie siestę. Wzięłam książkę i nad nią zasnęłam. Nieraz zdarza mi się drzemać popołudniu, ale nie więcej niż 15 minut. Regeneruję siły i jak się obudzę to jestem rześka. A dzisiaj spałam aż 45 minut. I to było za długo, bo czułam się otumaniona i zdołowana :/ Przyszedł Franek i zastanawialiśmy się co robić, mieliśmy iść do kina, ale jakoś żadnemu z nas się nie chciało. Więc postanowiłam, że muszę posprzątać. Franek zrobił to, czego ja nie znoszę, czyli poodkurzał i pozmywał podłogi. Ja umyłam kuchnię, łazienkę i zrobiłam porządek w każdej szafce i szufladzie jaka mi wpadła pod rękę. I jeszcze naprawiliśmy wreszcie moją deskę do prasowania. Jak zaczęłam sprzątać o 18:30 to teraz dopiero skończyłam. Ale nie powiem, lśni :)
Ale nastrój i tak pozostawia wiele do życzenia. Tragedii nie ma, ale jakoś tak dziwnie jest. Ogólnie mogłabym powiedzieć – dzień satysfakcjonujący, ale chyba nie całkiem udany. Idę spać. Jutro będzie lepiej.