*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 20 listopada 2015

Znowu razem.

Dni od pewnego czasu są takie, jak powinny być. Wróciła sielanka. Taka prawdziwa, a nie ta, kiedy wydaje mi się, że za rogiem czai się znowu jakiś foch, niepokój, dołek. Nie jestem podejrzliwa ani zbyt zachowawcza, po prostu poddałam się temu i uwierzyłam, że chwilowo będzie dobrze.
Chodzi mi oczywiście o nasze życie rodzinne, bo rzeczywistość wokół nas się nie zmieniła i smutki oraz smuteczki wraz z obawami o jutro wcale nie zniknęły. Ale nareszcie mam wrażenie, że ja i Franek wskoczyliśmy do tej karuzeli zwanej naszym życiem i siedzimy w niej razem, patrząc na siebie, podczas gdy cały świat wiruje. Dotychczas miałam wrażenie, że ciągle trzymamy się tylko jedną ręką tej karuzeli i próbujemy do niej wskoczyć w biegu, ale ciągle coś nam nie pozwala. Tym sposobem nie dość, że świat wokół kręcił się jak szalony a my nie do końca umieliśmy się w niego wpasować, to jeszcze nie umieliśmy w tym być tak prawdziwie razem, bo każde z nas musiało się skupić na tym, żeby się tej karuzeli nie puścić. Mam wrażenie, że teraz już spokojnie usiedliśmy i złapaliśmy się za ręce. Świat nadal jeszcze nie stał się dla nas takim całkiem przytulnym miejscem, ale o ile lepiej jest, kiedy mamy w tym wszystkim tak prawdziwie siebie.
Nie wiem, co się wydarzyło. Bo właściwie nie wydarzyło się nic. To stało się tak po prostu. Na pewno urlop Franka ma znaczenie, ale wcześniejsze dłuższe i krótsze okresy wolne przynosiły jedynie chwilową ulgę i zawieszenie napięć między nami, teraz wydaje mi się, że wreszcie pękła ta niewidzialna ściana między nami, przez którą nie umieliśmy się dobrze zrozumieć. Znowu jest jak dawniej. Znowu się śmiejemy, przekomarzamy, przytulamy. Przed chwilą o mało nie obudziliśmy Wikinga, bo jak za starych czasów, kiedy zachciało nam się siku, biegliśmy na wyścigi do łazienki, tratując po drodze meble :) Znowu siedzimy w pokoju każde przy swoim komputerze, ale mimo to nie jesteśmy osobno, a razem i co jakiś czas posyłamy sobie uśmiech, buziaka, lub czułe słowo. Znowu jest między nami tak ciepło i swojsko. 
Tyle razy usiłowaliśmy wrócić do tego stanu rzeczy i ciągle się nie udawało. Próbowaliśmy uczciwie, ale to wciąż nie było to, bo miałam wrażenie, że jednak ciągle mówimy w dwóch różnych językach, że nie rozumiemy swoich oczekiwań. Nawet przy okazji świętowania rocznicy ślubu, choć było tak miło, nie doszło między nami do takiego pojednania, jak teraz - mimo, że wtedy o tym rozmawialiśmy, a teraz właściwie nie. 
Jest teraz jak dawniej i jak dawniej czuję się szczęśliwa w moim małżeństwie. To powoduje, że w życiu również czuję się szczęśliwsza.

Czuję się trochę tak, jakbyśmy poznawali się na nowo. Może nawet trochę tak jest, bo wcześniej pochłonięci wewnętrznym szarpaniem się z okolicznościami, nie mogliśmy tak do końca skupić się na sobie nawzajem. Teraz do tego wróciliśmy. Myślę, że Wiking też to wyczuwa i bardzo lubi te momenty, kiedy się we trójkę przytulamy, wygłupiamy i śmiejemy. Codziennie rano leżymy we trójkę w naszym wielkim łóżku - ja z Frankiem bardzo blisko siebie, a na nas wskakuje (z naszą pomocą :)) Wikuś, przytulankom i całowaniu nie ma końca. Będzie mi brakowało tego nowego rytuału, kiedy Franek wróci do pracy.
Mam jednak nadzieję, że pozostałe rzeczy jednak się nie zmienią. Że udało nam się zażegnać ten kryzys. Bardzo bym tego chciała. Oczywiście boję się trochę, czy to wszystko, co odczuwam teraz nie jest tylko złudzeniem i czy za moment czar nie pryśnie, kiedy znów przytłoczeni trudną codziennością stracimy siebie z oczu... Ale cały czas podnosi mnie na duchu świadomość tego, że mimo wszystko potrafimy jeszcze kochać się tak, jak wcześniej, więc może to naprawdę nie my się zmieniamy, ani nie zmienia się nasze uczucie, tylko po prostu okoliczności nam czasami nie sprzyjają.
***
Za dużo już tej filozofii, upiłam się chyba tym półprocentowym Karmi, które wypiłam dwie godziny temu :) A może jestem po prostu pijana szczęściem i miłością, które nas otaczają? 
Teraz i tak muszę się już położyć, bo zrobiło się strasznie późno, a Wiking rano nie będzie znał litości :)