*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 30 sierpnia 2013

Odwdzięczona

I wreszcie się Frankowi mogłam odwdzięczyć za tysiące sytuacji, w których mnie ratował! Dowoził mi klucze, dokumenty, załatwiał duplikaty skierowań i co tam jeszcze :) Bo ja ciągle czegoś zapominałam - albo zabrać ze sobą, albo oddać (np. zakosiłam dokumenty samochodu, podczas gdy potrzebne były Frankowi, a raz zabrałam nawet oba komplety kluczy:P).
Dzisiaj Franek zrobił coś, co jest zupełnie do niego niepodobne i aż nie mogę uwierzyć :) Chociaż po prawdzie, jak się tak zastanowiłam nieco dłużej, to trochę moja wina.

Franek wczoraj robił część badań do pracy - psychotechniczne, a dzisiaj miał całą resztę i na koniec lekarza medycyny pracy. I wyobraźcie sobie, że jadąc do tego lekarza, zabrał skierowanie, natomiast wczorajszych wyników już nie! Zadzwonił do mnie zły jak sto os, że musi się wrócić i dostarczyć te badania. A ja byłam zdumiona! To takie typowe - dla mnie! Nie dla niego :) Ale wielkodusznie, żeby było szybciej zgodziłam się (ba, sama chciałam to zaproponować, ale nie zdążyłam) wyskoczyć z pracy, pojechać do domu, spotkać się w połowie drogi z Frankiem i przekazać mu badania. Bo on podjechał kawałek samochodem, zostawił go na parkingu i wsiadł w autobus miejski, więc trochę to trwało zanim wrócił. Ja w tym czasie wsiadłam na rower, pojechałam do domu, zgarnęłam badania i pojechałam do Warszawy, na stację, na której Franek zaparkował. Wyczucie czasu było niemal idealne :)
Swoją drogą, w przeszłości nigdy nie przypuszczałam, ze mogłabym na rowerze mijać tabliczkę z napisem "Warszawa" i to czasami kilka razy w miesiącu ;)

Grunt, że wszystko się Frankowi udało załatwić. A ja się do tego przyczyniłam ;)
A teraz jeszcze o tej mojej winie... Bo rano zachciało mi się bułeczki ze sklepu i poprosiłam Franusia, żeby skoczył. Zgodził się, ale powiedział, żebym mu spakowała wszystko do teczki. No to spakowałam skierowanie, rozpiskę z godzinami badań. Przygotowałam bilet i mapę. Zadzwoniłam jeszcze do przychodni, żeby o coś dopytać. Przeszło mi przez myśl, żeby zapytać Franka o wczorajsze wyniki, ale jakoś słabo mi to przechodziło, bo bez głębszej refleksji... Franek chwycił teczkę myśląc, że wszystko w niej ma. 
A powinien sprawdzić - zresztą zazwyczaj to robi i to on jest z naszej dwójki tym bardziej upierdliwym, sprawdzającym po sto razy, czy drzwi są zamknięte, czy dokumenty ma w kieszeni i takie tam. No więc tym razem nie sprawdził, ale nawet gdyby, to na niewiele by się zdało, bo sierotek z niego, skoro jakoś nie pomyślał o tym, że to badanie przecież musi pokazać lekarce. Potem nawet się tłumaczył, że przecież mu tego nie powiedzieli :P
Ze mnie sierotka, bo chociaż to było dla mnie oczywiste, to niewiedzieć czemu. nie wpakowałam tych badań i nawet się nad tym nie zastanowiłam :P Nawet trudno powiedzieć, że kompletnie zapomniałam, bo mam wrażenie, że to coś więcej ;))

Ale przynajmniej zrobiłam sobie rundkę rowerem do Wawy i z powrotem, przy pięknej pogodzie i jeszcze Franusiowi przysługę wyświadczyłam. (Co prawda ilość przysług wyświadczonych przez niego mnie jest dużo większa, ale cóż ja poradzę, że on mi okazji nie daje?)
A korzyść mam z tego taką, że Franek potem przyjechał do mnie do pracy, wsiadł na mój rower i zostawił samochód. Więc o te siedem minut będę szybciej w domu, a to bardzo istotne, bo zaraz po pracy jedziemy na weekend do Poznania! Każda minuta jest więc ważna, bo oczywiście chcemy być tam jak najszybciej.

Miałam w planie napisać jeszcze jedenastą notkę w tym miesiącu i tym samym wreszcie ustanowić rekord w tym roku (zwłaszcza, że zaczęłam pisać dopiero piętnastego ;)) - nadmieniając przy okazji, że chyba wróciłam na dobre? Ale może mi się to nie udać, bo zdaje się, że teściowie siedzą na swojej działce i zabrali ze sobą internet ;)

środa, 28 sierpnia 2013

Gupi dzień

Dzisiaj jakoś mi jest niefajnie. Nie żeby coś się stało, ani nie żeby mnie złapał jakiś dołek czy coś... Raczej wszystko mnie denerwuje! :)
Rano byłam zła, że musiałam iść po chleb. To jest działka Franka! Ja do sklepów nie chodzę, a już na pewno nie specjalnie, w dodatku rano, przed porządnym wyszykowaniem się do pracy. Ale Franek postawił mnie przed faktem dokonanym - obiecał, że pójdzie, a potem stwierdził, że nie zdąży i jeszcze zjadł to, co zostało. No i jeśli nie chciałam cały dzień głodować, to musiałam sobie po ten chleb iść, bo nawet wszelkie zastępcze przekąski śniadaniowe mi się skończyły.
Przeżyłam sklep.

Przyjechałam do pracy. Czekała już na mnie przesyłka. A w niej świeżutki dowód rejestracyjny. I moje prawko. Jak być może pamiętacie, miesiąc temu zmieniliśmy samochód, ponieważ było to w trakcie urlopu, mogliśmy iść do urzędu w Miasteczku zarejestrować samochód. Dostaliśmy więc na miesiąc dowód tymczasowy. Teraz zbliżał się termin odbioru tego właściwego, więc wysłałam w poniedziałek poleconym priorytetem wraz z upoważnieniem, rodzice wczoraj odebrali i oto dzisiaj trzymam dokumenty w ręku (swoją drogą pochwała dla Poczty Polskiej - poniedziałek 11:00 wysyłka na odległość 300 km, dziś 9:00 i mam wszystko z powrotem ;)
Ze względu na to, że na dowodzie poprzedniego samochodu miałam panieńskie nazwisko, nie przejmowałam się nieważnym prawkiem. W razie kontroli (których odkąd mam prawko - tj. 11 lat miałam AŻ jeden) i tak nie pytają o dowód osobisty, więc skąd mieliby wiedzieć, że wyszłam za mąż i nazwisko już nieaktualne? Ale teraz już nazwisko na dowodzie byłoby inne niż na prawku, więc musiałam je wymienić - tak dla świętego spokoju, bo ostatecznie nie wiem, czy ponosiłabym z tego tytułu jakieś konsekwencje. Większość osób, z którymi rozmawiałam zdecydowanie uważa, że prawo jazdy należy wymienić, ale jeśli chodzi o ewentualne konsekwencje to już zdania są podzielone - jedni twierdzili, że to tak, jakbym jeździła bez prawka, inni, że pewnie nic by się nie stało. Tak czy inaczej, cały ten obowiązek uważam za totalnie bzdurny i dyskryminujący, zwłaszcza, że trzeba za to płacić. Przecież jest zdjęcie i w razie czego w dowodzie osobistym jest nazwisko panieńskie, więc wiadomo, że to ta sama osoba. Ale wiadomo, życie trzeba utrudnić. 
Skoro jednak się już nadarzyła okazja i i tak byłam w wydziale komunikacji, to złożyłam ten wniosek. I wszystko byłoby świetnie - dostałam prawo jazdy do ręki, nowiutkie, aż się zdziwiłam! Bo w moim otoczeniu już od dobrych pięciu lat nikt prawka nie wyrabiał, więc nie wiedziałam, że tak dziwnie teraz wyglądają. Ale najbardziej się zdziwiłam i wkurzyłam zarazem, że z mojego bezterminowego prawa jazdy zrobił się dokument ważny na piętnaście lat :/ Bez sensu! Ja rozumiem, że przepisy się zmieniły, ale jak to jest, że w przypadku mojego dokumentu prawo zadziałało wstecz?? Bo przecież wystawione było bezterminowo.
Niby nic takiego, ale jednak jakaś tam upierdliwość. Dobra, może za piętnaście lat czasy się tak zmienią, że nie będę musiała brać całego dnia albo dwóch urlopu, żeby załatwić taką sprawę (jedzie mi tu czołg? :))

No i ostatnia sprawa. Muszę wreszcie zrobić badania wstępne :P do pracy. Robiłam co prawda dwa lata temu, ale teraz stanowisko mi się zmieniło i od razu już muszę cholesterol mierzyć, bo wiadomo teraz kierownica ze mnie, a nie jakiś tam zwykły specjalista, to już pewnie lepiej jem :D Specjalnie wczoraj dzwoniłam, żeby się dowiedzieć, ile czasu będę musiała spędzić w przychodni, jakie badania itd. I okazało się, że tylko okulista i medycyna pracy. No to luzik, wszystko sobie obmyśliłam, zaplanowałam, ułożyłam... Ale pani kazała zadzwonić później, bo jej się system zawiesił. Później nie mogłam, zadzwoniłam dzisiaj. A dzisiaj rozmawiałam z panem i okazało się, że moja praca jest już bardziej stresująca, niż była wczoraj i do puli trzeba będzie dorzucić kilka dodatkowych badań - na przykład EKG. Nie ma sprawy, w sumie to dobrze, że się dowiem, czy jestem tak całkiem zdrowa, a nie że tylko ciśnienie mi zmierzą i popukają po plecach. Tylko, że okazało się, że w takim razie to się zrobi wyprawa z tych badań! Całodzienna niemal. I nijak się wpasować nie umiem. Najchętniej przyszłabym do pracy na 9:00, o 11:00 przyszedłby Asystent i mogłabym o 12:30 zaczynać. Tylko, że w życiu nie wytrzymam na czczo do południa! A przecież potem jeszcze kilka godzin innych badań. 
Z kolei jeśli powiem Asystentowi, żeby przyszedł na 9:00, to będzie musiał wyjść o 17. A ja na jeszcze dwie godziny musiałabym przydreptać. Bezsens!  I znowu byłam zła.
Ostatecznie jakoś się umówiłam i załatwiłam "na górze", że wyjątkowo zamkniemy wcześniej. A ja chyba wcale nie przyjdę. W końcu wedle kodeksu pracy tak właśnie powinno być.

Jak widać nic się nie stało, ot drobnostki i dylematy dnia codziennego, ale dzisiaj jakoś wyjątkowo mnie drażniły! Ale jak to się mówi: "nie gań dnia przed zachodem słońca" ;)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Babski weekend część I ;)

Dziś notka nieco wyjątkowa i całkowicie archiwalna... To opis weekendu czerwcowego.
 
***
Mój gorszy nastrój na szczęście był chwilowy - już następnego dnia było dobrze. Chociaż muszę przyznać, że ostatnio wyjątkowo często miewam nastrojowe huśtawki. Chyba muszę się do tego przyzwyczaić. Dobrze, że już dzisiaj środa, bo to oznacza, że jesteśmy już bliżej niż dalej weekendu - zwłaszcza, że Franek będzie już w piątek rano. To łagodzi mi trochę żal za minionym dopiero co weekendzie, który był niezwykle udany! Wiedziałam, że będzie fajnie, ale że aż tak, to się chyba nie spodziewałam.

Dorota miała kiepską podróż od samego początku, bo pociąg, którym miała jechać już do Poznania miał przyjechać z 55 minutowym opóźnieniem - które oczywiście potem uległo zmianie i ostatecznie do Warszawy przyjechał zamiast o 16:52 około 19:00. Ale to już nie było nasze zmartwienie, bo wymieniła sobie bilet i pojechała trochę późniejszym pociągiem, który i tak przyjechał na miejsce przed tym wcześniejszym opóźnionym :P Później miała małe przeboje z dojazdem już bezpośrednio do mnie, ale się udało :) Informowała mnie na bieżąco, więc po prostu zostałam sobie trochę dłużej w pracy, bo stamtąd mam na stację blisko, więc nie musiałam czekać zbyt długo na peronie.
Już smsem zakomunikowała mi, że potrzeba jej zimnego piwa! Zdecydowanie to było to, czego potrzebowałam również ja, więc od razu poszłyśmy się zaopatrzyć do sklepu. W drodze do domu naprawdę miałyśmy o czym gadać. A później zasiadłyśmy już z tym piwkiem na sofie i był czysty relaks. Dorota stwierdziła, że bardzo podoba jej się nasze nowe mieszkanie i w zasadzie już się czuje jak u siebie :P I słusznie :) Siedziałyśmy tak dość długo i czułyśmy się prawie, jakbyśmy się cofnęły w czasie o te sześć, siedem lat... Ale potem stwierdziłyśmy, że pora się kłaść, bo rano wstawałyśmy przed siódmą.
Oczywiście komu by się chciało specjalnie ubierać pościel na te dwie noce? Zdecydowanie łatwiej było nam spać razem w jednym łóżku :) Dorota potwierdziła opinię Franka, że wyjątkowo dobrze się śpi w tym pokoju i na tym łóżku. Ja się z tym zgadzam, aczkolwiek przyznać muszę, że jak śpię sama, to jest to sen zdecydowanie mniej spokojny. Za to z kimś (jak się okazuje w tym wypadku akurat większej różnicy nie ma, czy jest to Franek, czy Dorota :P:P) śpię jak zabita do samego rana i budzę się całkowicie wypoczęta.

Z Dorotą zawsze mi się dobrze spało (choć oczywiście za czasów studenckich miałyśmy dwa łóżka, mimo, że jeden pokój, jakby ktoś nie pamiętał:)), przede wszystkim dlatego, że obie budzimy się wcześnie! Tym razem urządziłyśmy sobie "wyścigi budzików", ale okazało się, że nie potrzebnie, bo obudziłyśmy się przed nimi.
Pojechałyśmy rano do Warszawy - Dorota na zajęcia, ja... bez celu :) Myślałam sobie, że może pójdę do kina, ale pogoda była tak ładna, że zawędrowałam do Łazienek i tam spędziłam większość dnia. Niestety, kompletnie nie wzięłam pod uwagę tego, że słońce będzie grzało aż tak mocno, że się opalę :( Posmarowałabym się czymś lub usiadłabym w cieniu. A tymczasem spędziłam błogie chwile na ławeczce przy pomniku Chopina w pełnym słońcu, a kiedy z niego zeszłam było już za późno :( Wyglądam jak skrzyżowanie buraka z pomidorem. Najgorsze jest to, że w ogóle nie czułam, że słońce tak przypieka! Nie było mi gorąco, skóra mnie nie piekła. A potem okazało się, że spieczony mam dekolt, twarz (oczywiście głownie nos) i przedramiona, ale.. wewnętrzną ich część, bo cały czas trzymałam w rękach książkę.
Niemniej jednak czułam się świetnie. Uwielbiam takie okoliczności przyrody. Przez część czasu nawet nie czytałam, tylko rozmyślałam o różnych sprawach. Wtedy mój nastrój był całkiem dobry :) Potem zrobiłam jeszcze sobie dłuugi spacer, aż spotkałyśmy się znowu z Dorotą, która skończyła już zajęcia. Przeszłyśmy się na Piknik Naukowy na Stadionie Narodowym, ale byłyśmy obie już dość mocno zmęczone, więc długo tam nie zabawiłyśmy i skierowałyśmy się do domu. Zaopatrując się po drodze oczywiście w odpowiednie gazowane napoje :) Sobotni wieczór wyjątkowo sprzyjał - zarówno piciu (nawet frankowe zapasy wykorzystałyśmy) jak i pogaduchom - tym drugim nawet bardziej... Najpierw wspominałyśmy nasze pierwsze wspólne wakacje naście lat temu. Potem pogadałyśmy o studiach, o życiu, o oczekiwaniach... Języki nam się całkowicie porozwiązywały. To było prawdziwe oczyszczenie :)
A Dorota powiedziała, że jest ze mnie dumna! Bo była przekonana, że się załamię (albo chociaż prawie) jak tu wyląduję sama w zupełnie nowych okolicznościach. A tymczasem nie tylko trzymam się całkiem nieźle, ale wręcz dobrze mi się wiedzie i samotność nie doskwiera. I w ogóle pozytywna jestem :)
To jak Dorota tak mówi, to tak musi być ;))
Poszłyśmy spać usatysfakcjonowane, a w niedzielę rozstałyśmy się już dość wcześnie. 
To spotkanie zdecydowanie było mi potrzebne!

***

Napisałam wtedy prawie całą notkę, chciałam tylko dopisać jakąś końcówkę, ale przerwałam. I notki już nie opublikowałam, bo właśnie wtedy dowiedziałam się o Rokusiu i nie miałam ochoty na żaden inny temat :(
Ale teraz, po czasie, kiedy ten post wpadł mi "w ręce" stwierdziłam, że szkoda, żeby zaginął w archiwum, zwłaszcza, że tamten weekend naprawdę bardzo dużo dla mnie znaczył. A poza tym, chciałam też pisać o naszym drugim wspólnym weekendzie, a bez tego pierwszego opisu, jakoś tak łyso było mi zaczynać o powtórce :)

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Pogodowo

Nie wiem, jak Wy to widzicie, ale po mojemu to już jest po lecie. Tak po prostu, skończyło się. Teraz to już chyba tylko na piękną złotą polską jesień możemy czekać i naprawdę nie ma innej opcji, bo jak będzie szaro, mokro i zimno, to nie mam pojęcia, jak będę dojeżdżać do pracy.

A mnie jest szkoda lata znowu... I to nie samego upływu czasu - o nie, ten mnie nawet cieszy. Zresztą, do jesieni też nic nie mam, zazwyczaj nawet ją lubię. Ale już ostatnio stwierdziłam, że brak mi tych wspaniałych upałów :) Fakt, że człowiek wtedy trochę ociężały, rozleniwiony, ale ja wtedy jakoś czuję że żyję, nawet jeśli mam mniej energii :) Lubię wychodzić na rozgrzane powietrze w sukience odsłaniającej plecy i ramiona i dosłownie czuć dotyk ciepłego powietrza na swoim ciele. To jest możliwe tylko powyżej trzydziestu stopni :) Ten koniec lata właściwie (według moich odczuć oczywiście) przyszedł dość szybko. Ale przyznać trzeba, że ładne było ono w tym roku, jak rzadko kiedy. Myślę, że większość osób trafiła z urlopem w pogodę, kiedykolwiek by go nie mieli, bo po prostu prawie cały czas było ciepło, słonecznie i pogodnie. Ochłodzenia były krótkotrwałe, deszcze zazwyczaj nocne, a i te dzienne nie doskwierały specjalnie - a przynajmniej ja jakoś tego nie pamiętam. 
Życzyłabym sobie więcej takich lat :) w przyszłości. A teraz niech będzie nadal ładnie, ciepło, słonecznie i kolorowo. A najbardziej to bym chciała, żeby się jesień skończyła w lutym i w tymże zaczęła wiosna :) A tymczasem już teraz - mimo, że kalendarzowo i astronomicznie mamy lato jak się patrzy, szkoda mi, że wieczory są chłodne i szare. I tego, że dzień zaczyna się już tak naprawdę krótko przed szóstą. W tym całym ulubionym okresie od maja do końca października, zdecydowanie sierpień jest najmniej ulubionym miesiącem.

No to se o pogodzie napisałam :) Ale taka mnie naszła pogodowa refleksja w dniu, kiedy ubrałam się po dłuższej przerwie w długą piżamę. Cóż, przeżyjemy i to :)

piątek, 23 sierpnia 2013

Pierwsze koty za płoty?

Wiecie co Wam powiem? Dumna jestem z mojego Franusia :P
Pierwszy tydzień pracy za nim. Ale po tym pierwszym kryzysowym dniu chyba jest coraz lepiej. Stres go po prostu wtedy zeżarł...
Codziennie, kiedy zdawał mi relację miałam wrażenie, że jest coraz bardziej entuzjastycznie nastawiony. Powoli buduje już sobie zespół, a ludzie zaczynają go słuchać. Dzisiaj nawet komuś się wyrwało "panie kierowniku" :P Uczy się coraz więcej rzeczy i prawdę mówiąc, jak mi o tym opowiada to nawet ja sama, choć przecież wierzyłam w niego od samego początku, jestem w szoku, że tak szybko to wszystko załapał! Pierwszego dnia bardzo bał się, tego, że to nie będzie zwykła praca magazynowa, tylko taka związana z większą odpowiedzialnością, nadzorem, kontrolą, konserwacją maszyn... Drugiego, zobaczył, że to nie takie straszne, ale powiedziano mu, że to on musi sobie ustawić ludzi i tego się obawiał - jak to powiedział, nie wie, czy będzie potrafił trzymać ludzi w ryzach, zwłaszcza, że praca w Zielonej Firmie nauczyła go ogromnej cierpliwości oraz tego, żeby z nikim nie wchodzić w dyskusje. Okazało się jednak, że Franek całkiem nieźle sobie z tym jak na razie radzi...
Nie wchodząc w szczegóły, zespół Franka każdego dnia dostaje do obrobienia kilka tysięcy sztuk towaru. Niestety, maszyny, na których pracują są niedoskonałe a nawet awaryjne, więc trzeba je pilnować i czasami po nich poprawiać. Każdego dnia po pracy wszystko jest liczone - i niestety ostatnio nie wszystko się zgadzało. Kilka sztuk różnicy przy kilku tysiącach to niby niewiele, ale nie ma zmiłuj, bo to jest determinowane przez polskie prawo. Pierwszego dnia różnica - 23, drugiego 18, trzeciego 14.. Dzisiaj Franek powiedział swoim ludziom, że jeśli coś się nie będzie zgadzało, to nie wyjdą o trzeciej tylko będą siedzieć dopóki nie znajdą każdej różnicy. Efekt? Wszystko się zgadzało - co do jednego przy ponad dwudziestu tysiącach sztuk :) To się nazywa charyzma :D
A tak serio - naprawdę się cieszę, że Franek na razie potrafi się tam odnaleźć. Mimo tej mojej wiary w niego, sama też się trochę obawiałam. Wiedziałam, że to praca zupełnie inna niż jego dotychczasowe, w dodatku znam jego charakter - nie jest urodzonym przywódcą, nie jest też złotą rączką. Ale jak widać nadrabia swoją pracowitością i dokładnością oraz chęcią do nauki i poczuciem odpowiedzialności - reszta jakoś przychodzi.
Mam nadzieję, że nie podchodzę do tego ze zbytnim optymizmem. Wiem, za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie, żeby wyrokować... Ale taka jestem z niego zadowolona, że aż trudno mi te pozytywne myśli poskromić. Praca na razie na okres próbny i za marne pieniądze. I - jak to zazwyczaj bywa - na nieco innych warunkach niż było to obiecane. Ale ważne, że jest. I w weekendy nie pracują :) Mam nadzieję, że ten pierwszy tydzień to tylko rozgrzewka i będzie coraz lepiej. Oby mnie to pozytywne podejście nie zgubiło :P

Ale, ale! Jest jedna rzecz :( Przyszłam dzisiaj po pracy do domu - Franek był w trakcie szykowania obiadu. Poszłam do kuchni z nim porozmawiać, a on mówi - a może chcesz mi pomóc? Będzie szybciej... 
Chciałam, owszem, ale nie zdążyłam nic powiedzieć, bo on już wydał rozkaz - no to pozmywaj. I nie czekając na moją odpowiedź przesunął mnie w stronę zlewu. Potulnie zapytałam, czy nie ma jakiejś lepszej roboty*, ale odpowiedział, że nie po czym padła kolejna komenda. Chwilę się zastanowił, popatrzył na mnie i powiedział to, co właśnie sobie pomyślałam: "O, widzę, że już zaczynam przenosić nowe nawyki z pracy do domu i dyryguję ludźmi"
No właśnie! A przecież już dawno ustalone jest, że w domu rządzę ja!

* generalnie nawet całkiem lubię zmywać - a przynajmniej wolę to od wielu innych domowych czynności, ale akurat nie miałam na to ochoty, a zwłaszcza moje paznokcie jej nie miały :)

czwartek, 22 sierpnia 2013

Z morałem, a nawet bez ;)

Być może pamiętacie, jak przed swoim urlopem wspominałam o spotkaniach z koleżankami i o tym, że niepokoiłam się brakiem wiadomości od hiszpańskiej Ani. 
Oczywiście, jak to zwykle w moim przypadku bywa, mój niepokój był zupełnie nieuzasadniony ;) Jeszcze tego samego wieczora dostałam od Ani smsa, że zadzwoni następnego dnia. Zadzwoniła, kiedy akurat byłam w drodze do Poznania. Przeprosiła za milczenie i opowiedziała, jak wyglądały jej ostatnie dni. Wcale się nie dziwię, że nie miała czasu się odezwać. Przyjeżdża na dwa tygodnie, chciałaby w tym czasie spędzić maksimum swojego wolnego czasu z rodziną, a jednocześnie zobaczyć się z jak największą liczbą znajomych... Ale okazało się, że i dla mnie znalazła czas! "Wcisnęła" mnie między dwa swoje spotkania z innymi koleżankami i strasznie przepraszała, że ma tylko godzinę. A ja się bardzo cieszyłam, że mamy tą godzinkę :) Prawdę mówiąc bałam się, że w ogóle nie uda nam się zobaczyć. Jej było strasznie głupio, że tak mało czasu ma dla mnie, a ja uważam, że taka godzina znaczy więcej niż cały dzień - jeśli się wie, że danej osobie na tym spotkaniu zależy.
Oczywiście, że ten czas przy piwku minął nam w oka mgnieniu, ale zdążyłyśmy omówić najistotniejsze sprawy :) Poczułam się usatysfakcjonowana :)

Ale oczywiście musiałam sobie wkręcić kolejną rzecz ;) W końcu pisałam kiedyś, że wkrętarka ze mnie :P Napisałam do Doroty smsa. Odkąd się przeprowadziłam mamy w zasadzie non stop gorącą linię - maile i smsy idą u nas w dziesiątki (o ile nie setki czasami) dziennie. Okazało się, że koniecznie musimy sobie przekazywać informacje dotyczące tego, że instruktor fitness zmienił fryzurę albo że podoba nam się jakaś piosenka. Wydaje się, że to totalne bzdury - i jak się zgadzam! Ale rzecz w tym, że my się takimi drobnymi bzdurkami wymieniałyśmy codziennie, najpierw ze sobą mieszkając, a potem chodząc na aerobik. I nagle się okazało, że muszę napisać do Doroty z jakimś drobiazgiem, bo inaczej się uduszę :P Czasami są sprawy ważniejsze, czasami się wygłupiamy, a czasami piszemy tylko o błahostkach jak np. to, że pogoda w Poznaniu fatalna. Nie wyobrażam sobie, żeby tej wymiany myśli między nami nie było. Wracając więc do rzeczy - odpisałam Dorocie na maila przed tym swoim urlopem, a ona mi już od trzech dni nie odpowiadała. Wiedziałam, że kompa ma zepsutego, ale to nie było dla niej przeszkodą, bo zawsze odzywała się prędzej, czy później. Trzy dni nie mieściły się już nawet w później :P Pytam się ja więc jej w tym smsie, czemu zamilkła. A tu nadal nic! I tu już się naprawdę zaniepokoiłam. Na smsy Dorota odpisuje natychmiastowo. I oczywiście wkrętarka zaczęła działać. Już myślałam, że porwali mnie kosmici, albo co gorsza - przestała mnie kochać! :P Franek mnie wyśmiewał, i jak zwykle miał rację, bo następnego dnia z samego rana dostałam wiadomość, że Dorota z Juską zrobiły sobie spontaniczny wypad na długi weekend do Berlina i nie zdążyła nawet mi o tym dać znać. Napisała, bo wiedziała doskonale, że jak tego nie zrobi, to się będę denerwować i wymyślać niestworzone scenariusze. Zapewniła więc, że kocha nadal i zobaczymy się zaraz po jej powrocie. I zobaczyłyśmy się - poszłyśmy razem do szewca a potem na targ :D Nasza znajomość jest niesamowita. W życiu jeszcze się na żadną kawę czy obiad nie umówiłyśmy, co najwyżej załatwiamy razem sprawy ;P

Bałam się, że jak przestaniemy na ten aerobik chodzić codziennie razem, to wszystko nam się urwie i popsuje. Okazało się, że chyba nie ma na nas mocnych, a ta odległość paradoksalnie jeszcze nas do siebie zbliżyła! Nie umiem tego wytłumaczyć, nie mam pojęcia, jak to się stało, ale naprawdę jeszcze nigdy nie miałyśmy ze sobą tak dobrego kontaktu - i tak częstego (pomijając wspólne mieszkanie). Mam wrażenie, że nasza relacja nabrała głębi - nawet gdy "rozmawiamy" o płytkich sprawach :) Dorota zaliczyła w Podwarszawie już dwa weekendy a pewnie za jakiś czas przyjedzie znowu ( i pojawi się dylemat - spać z Frankiem, czy z Dorotą? :P) 
No i właśnie - niechcący się rozpisałam, bo miałam pisać o tych weekendach i o tym, co robiłyśmy, a temat mi się rozwinął nie do końca w tym kierunku, w którym zamierzałam ;) Ale jakoś mi się na refleksje zebrało.
To już może zostawię to na następny raz.

A morał z tej notki taki, że trzeba się do mnie odzywać na bieżąco, bo w przeciwnym wypadku czuję się niekochana :D

środa, 21 sierpnia 2013

Mississipi jak Franek

Zapisałam sobie kiedyś cytat z książki "Służące" Kathryn Stockett:
"Mississipi jest jak moja matka. Mogę utyskiwać na nią, ile wlezie, ale niech Bóg ma w opiece kogoś, kto w mojej obecności powie o niej złe słowo, no chyba, że mój stan to także i jego matka."

Bardzo się z tymi słowami utożsamiam, bo mam bardzo podobne podejście. Te słowa mogą odnosić się tak naprawdę do wszystkiego, na przykład do męża ;) I ja mogłabym powiedzieć, że Mississipi jest jak mój Franek ;)
Nie jestem bezkrytyczną zakochaną bez pamięci żoną. Znam wady Franka i jest kilka rzeczy, które mnie w nim mocno denerwują. I czasami lubię trochę na niego ponarzekać. Chociaż "lubię" jest chyba złym słowem. Po prostu bywają dni, kiedy czuję potrzebę wyżalenia się na niego. Nie mam wyrzutów sumienia, bo nie robię tego za jego plecami - wszystko mówię także jemu prosto w oczy. Poza tym, to, że powiem lub napiszę, że coś mi się w nim nie podoba, albo, że wkurzył mnie swoim zachowaniem, nie oznacza, że moje uczucia w stosunku do niego się zmieniły. Cały czas mam do niego ogromny szacunek, a poza tym oczywiście go lubię i kocham. 
Trochę się bałam wczorajszej notki - bałam się, że nie zrozumiecie mnie do końca, że może niejako stając po mojej stronie, skrytykujecie Franka, albo po protu napiszecie coś, co będzie dla niego w jakiś sposób krzywdzące. Nic takiego się nie stało i chciałam Wam podziękować za zrozumienie ;) Za zrozumienie sytuacji a także rozsądne, wyważone i wspierające - nas oboje - komentarze.  Że nie oberwało się jemu za humory, ani mnie za brak wsparcia i wyrozumiałości ;)
Prawda jest taka, że ja mogę powiedzieć o Franku wszystko (no, prawie ;)), zwłaszcza pod wpływem emocji, kiedy jestem wściekła. Mogę nawet stwierdzić na przykład, że gdybym wiedziała, że tak będzie, to bym powiedziała Frankowi, żeby w ogóle nie przyjeżdżał i został w Poznaniu (tak na przykład napisałam Dorocie albo napomknęłam Frankowi, czy naprawdę tak myślę, to już inna kwestia ;)). Oj, wiele mogę powiedzieć. Ale biada komuś innemu, kto powie to samo na jego temat, zwłaszcza, gdy go przy tym nie ma ;) Stanę za nim murem, bo tylko ja mam prawdo na niego narzekać :P

Zresztą, zaglądam przecież na Wasze blogi, czytam komentarze i domyślam się, że nie jestem odosobniona w swoim podejściu. Nawet jeśli zachowanie partnera którejś z Was wydaje mi się niezrozumiałe albo wręcz mi się nie podoba, staram się nie wypowiadać na ten temat a raczej skupiam się na Waszych odczuciach. Bo wiem, że po pierwsze piszecie pod wpływem emocji, a po drugie nie znam przecież całej sytuacji a tylko subiektywną relację. No i po trzecie - doskonale zdaję sobie sprawę, że to tylko pogarsza sytuację i Wasze samopoczucie. Bo z jednej strony jesteście wkurzone na faceta, macie do niego żal, z drugiej jesteście sfrustrowane i jest Wam przykro, że ktoś go krytykuje i ostatecznie jesteście totalnie rozdarte. Znam to z autopsji :) Być może gdzieś, kiedyś popełniłam ten błąd i czyjegoś męża/chłopaka skrytykowałam, nie chcę się zarzekać (jeden przypadek dokładnie pamiętam, jeden facet był wyjątkowym draniem, związek zresztą nie przetrwał), ale naprawdę staram się tego nie robić. Nie oceniać, a za to wczuć się w sytuację, postarać się jakoś pocieszyć, coś doradzić. Albo po prostu wysłuchać. 
Jak płachta na byka działają na mnie wszelkie rady (skierowane nawet nie do mnie, piszę cały czas także o przypadkach na innych blogach), żeby od kogoś odejść, albo teksty typy "ja bym tak nie mogła" lub "a mój nigdy by tak nie zrobił". To nic innego jak kopanie leżącego w moim przekonaniu. A gdybym ja posłuchała takich "życzliwych" mi swego czasu osób, to nie byłabym dziś w szczęśliwym małżeństwie, w którym jeszcze nigdy chyba nie było tak sielsko - z dnia na dzień jest lepiej, jeśli chodzi o relacje między nami. Ktoś pięć lat temu zostawiłby Franka, bo za dużo wypił, ktoś inny wywalił go na zbity pysk za jakieś tam kłamstwo. A ja głupia po prostu z nim pogadałam, wysłuchałam, dałam szansę i przekonałam się, że było warto :) Oczywiście wiem, że nie dla każdego odpowiednia jest dana osoba, tak jak nie każdemu przypasuje dany model związku - ale właśnie dlatego wyznaję zasadę, żeby nie brać na siebie odpowiedzialności za czyjeś rozstanie poprzez doradzanie mu go, nigdy nie wiemy, jak się komu może poukładać ostatecznie ;)

Bardzo dobrze zawsze rozmawia mi się na temat mojego związku z Frankiem z Dorotą albo Juską. Znają dobrze nas oboje, znają nasze wady i zalety oraz temperamenty. Są bezstronne. A raczej - stoją po NASZEJ stronie. I tak było na różnych etapach związku. Zawsze w nas wierzyły i nawet kiedy się ostro pokłóciliśmy, one racjonalnie do tego podchodziły, wysłuchiwały, czasami coś doradziły, ale nigdy nie było w ich słowach osądu. Nigdy nie usłyszałam, że powinnam Franka zostawić za taki, czy inny wybryk, że jest dla mnie nieodpowiednim facetem itd. Wręcz przeciwnie, zawsze wierzyły, że się dogadamy, sto razy mi powtarzały (i powtarzają do dziś), że Franek świata poza mną nie widzi, a o jego wadach mówią, że "taki już jest". Uważają po prostu, że trafił swój na swego :P A ileż to razy przecież uciekałam do nich - spałam u nich po kłótni z Frankiem, albo siedziałam całą niedzielę po jakiejś aferze, a Dorota na pocieszenie przynosiła mi słonecznik :D To były czasy!
Juska powiedziała mi kiedyś, że przy naszej pierwszej poważnej kłótni naprawdę się zmartwiła. A potem zobaczyła, że my po prostu tak mamy :P Dorota cały czas trzyma za nas kciuki i twierdzi, że dobrze, że Franek ma taką żonę ("Nikt inny by go tak nie umiał trzymac w garści") a ja mam naprawdę szczęście, że mam takiego męża ("jest całkowicie za tobą w każdej sytuacji").
Takich osób potrzebuję, zwłaszcza, kiedy mamy z Frankiem jakiś kryzys (chociaż teraz naprawdę się to nie zdarza) - ktoś w końcu nam musi przypominać o tym, że jesteśmy fajni :D

A więc, żeby było jasne - jak mi się zdarzy kiedyś psioczyć (wczoraj to sobie tylko troszkę pomarudziłam:)) na Franka, pamiętajcie, że on nie jest aż taki zły,  a ja działam pod wpływem emocji. Jestem na niego wściekła i w danym wypadku myślę, że mam do tego prawo, ale jednocześnie nadal pozostaje moim mężem, którego kocham i szanuję, nawet, gdy w danym momencie nie znoszę :D

Dobrze mi się pisze, więc się rozpisałam, a tak naprawdę zmierzam do tego, żeby napisać, że wczoraj Franek był w dużo lepszym nastroju :) Owszem, stwierdził, że praca ciężka, ale już nie było tego pesymizmu i rezygnacji w jego głosie. Zaczął planować, organizować sobie pracę. Nadal trochę się boi, ale naprawdę atmosfera w domu była zupełnie inna. Ledwo przekroczyłam próg, podbiegł do mnie, przytulał i przepraszał za swoje humory i niemiłe słowa. Potem rozmawialiśmy, a wieczorem nawet miał ochotę poodkurzać, mimo, że był taki zmęczony :P Dzisiaj rano też wstał w dobrym nastroju, pomimo fatalnej aury za oknem, a z pracy wysłał mi czułego smsa.
Oby mu się nie popsuło ;)

wtorek, 20 sierpnia 2013

Kłopoty w raju

I można powiedzieć, że czar prysł. Przynajmniej po tym weekendzie. Bo weekend był cudny i sielski. W sobotę pojechaliśmy do Warszawy i zrobiliśmy sobie kilkukilometrowy spacer. Doszliśmy do parku, usiedliśmy nad stawem... Wypiłam sobie nielegalne piwko w miejscu publicznym. Było mi błogo. Wróciliśmy pozytywnie zmęczeni.
W niedzielę korzystalilśmy z pięknej pogody. Wybraliśmy się nad wodę. Nie miałam pojęcia, że mamy jezioro 1,5 km od domu! :) To bliżej niż do pracy :P  Fajny, zadbany park, z mnóstwem zieleni i kilkoma stawami. A do tego małe kąpielisko. Idealne na niedzielę. Nie chciałam, żeby to się skończyło. A wiedziałam, że się skończy.

No i skończyło. A wczoraj Franek był pierwszy dzień w pracy. Niby się nie stresował, ale wrócił w słabym humorze. Wiedziałam, że tak będzie! Znam go już trochę i doskonale wiem, że kiepsko sobie radzi ze stresem, a zmiana pracy jest na pewno wydarzeniem stresującym. A przynajmniej kiepsko dla mnie! Sama praca mu się podobała, choć go zmęczyła, bo ma zupełnie inny tryb nich dotychczasowa. Ale problem w tym, że to był tylko taki wstęp. Takie zapoznanie się z nowym miejscem pracy. A dzisiaj dopiero ma się przyuczać do tego, czym będzie się zajmował docelowo. Można powiedzieć, że został rzucony na głęboką wodę, bo będzie to trochę stanowisko nadzorcze, a on nigdy tak nie pracował. Więc się stresuje - i mnie przy okazji.. Jasne, stres w takiej sytuacji jest zrozumiały, sama też bym się przecież denerwowała. Ale źle mi z tym, jak on sobie z tym stresem radzi (lub raczej nie) i jego podejście mi się nie bardzo podoba. Dość pesymistyczne i zrezygnowane. Tak, jakby miał sobie lada moment odpuścić. Wiem, że tego nie zrobi, ale trochę mnie drażni fakt, że Franek nie skupia się na tym, co dobre. Mam nadzieję, że to się jednak po dzisiejszym dniu zmieni...
A prawda jest taka, że i ja sobie nienajlepiej radzę z tym frankowym stresem. Nie jestem przyzwyczajona, żeby go pocieszać - zresztą, pocieszać to ja mogę koleżankę, nie męża, bo do niego nie trafia moja forma pociesania. Wiadomo - Mars, Wenus i te sprawy... Tak, kiepska ze mnie żona pod tym względem, przyznaję się od razu.
Ja po prostu uważam, że on sobie poradzi, bo zawsze wykonywał swoją pracę - jakakolwiek by nie była - sumiennie. To, że na początku musi się dużo nauczyć, jest normalne w tej sytuacji, ale przecież na pewno jego pracodawcy też o tym wiedzą i zapewne nawet zakładają jego pomyłki. W dodatku pamiętam, jak zaczął pracę w Zielonej Firmie - też przychodził wykończony, zły, zestresowany i mówił mi, że nie rozumiem... Wiem, że jest solidny, pracowity a do tego kumaty, więc dlaczego nie miałby sobie poradzić? Ale właśnie kiedy staram się mu to powiedzieć, to okazuje się, że nie rozumiem... A gdy próbuję od innej strony - żeby na przykład podszedł do tego z dystansem, że będzie dobrze, to... oczywiście nie rozumiem :) Pewnie powinnam próbować jeszcze inaczej, ale naprawdę nie jestem w tym dobra. Bo jak z kolei się nasłucham złych scenariuszy, to sama się zaczynam dołować. Bo wolę myśleć, że wszystko się jakoś ułoży, wolę widzieć, to, co dobre... Ale że do optymistki mi daleko, to właśnie ja jestem od martwienia się, a Franek od pocieszania. Wiem, że mogę się wyżalić, powiedzieć, co mi leży na sercu, a od niego usłyszę, że wszystko będzie dobrze. A kiedy role się odwracają, nie czuję się pewnie.
Denerwuje mnie frankowa huśtawka nastrojów - kiedy z jednej strony mówi, że zrobił to, żebyśmy mogli być razem i że da sobie radę, a za chwilę, że miał fajną pracę, w której dobrze się czuł, a teraz nie wiadomo... Czuję się wtedy niemal wszystkiemu winna. Mnie też szkoda tamtej pracy. Bardzo. Ale jakąś decyzję trzeba było podjąć, a ja uważam, że w tej kwestii mieliśmy bardzo dużo szczęścia. W dodatku teraz pracuje 7-15/16 i ma wszystkie weekendy wolne. To jest coś... Wierzę, że jest mu trudno, ale naprawdę nie bardzo wiem, jak mu pomóc. Chciałabym, żeby uwierzył w to, że da radę.
I naprawdę chciałabym od niego dzisiaj usłyszeć, że nie było tak źle...

sobota, 17 sierpnia 2013

Ciało obce


Przyjechał mąż. Postawił swoją walizkę i zastawił mi nią szafę z ubraniami :P I oczywiście zajął połowę łóżka! Ale przyznać muszę, że i tak spało mi się całkiem dobrze :D Na pewno lepiej niż przedwczoraj, kiedy to przez pół nocy przewracałam się z boku na bok, nie wiedzieć czemu. 
Do tego stwierdził, że lodówka należy do niego! W takim sensie, że to on zawsze układa jedzenie w lodówce jak wracamy z zakupów. No i oczywiście już mi wszystko poprzestawiał :)
Będzie się trzeba przyzwyczaić do ciała obcego w domu :P Czuję się, jakbyśmy dopiero teraz zamieszkali ze sobą po ślubie :D

czwartek, 15 sierpnia 2013

Przeplatanka

A czas jak zawsze płynie nieubłaganie.. 
U nas nic nowego, czyli - znowu zmiany! Można się do tego przyzwyczaić, słowo daję...

Los bawi się z nami w kotka i myszkę. Dobra wiadomość, zła wiadomość, świetna wiadomość, wiadomość fatalna :/ Chyba mam tego dość. Tylko co z tego?
No więc, co z tymi kolejnymi rewolucjami? 
Po pierwsze - kupiliśmy samochód :P Pożegnaliśmy naszą świnkę po pięciu latach. Echh, mój pierwszy samochód.. ;) Ale co tam, mimo, że służył nam wiernie, nadszedł czas, żeby wymienić go na nowszy model, zanim zacznie jedenasty rok i przekroczy sto tysięcy :) Mówiliśmy już o tym od jakiegoś czasu, a teraz trafiła nam się okazja. Wszystko poszło tak szybko, że zapasowe kluczyki do (już nie) naszego Twingo zostały w Podwarszawie, bo jak stamtąd wyjeżdżałam to jeszcze nie było mowy, że będziemy je sprzedawać. A sprzedaliśmy jeszcze tego samego dnia, gdy zarejestrowaliśmy w urzędzie nowe auto. Na szczęście wszystko można było dosłać pocztą.
Poszliśmy o klasę wyżej i teraz jesteśmy właścicielami czteroletniego Renault Clio - z klimatyzacją, ku uciesze Franka :D To nasza pierwsza oficjalnie - bo na papierze - wspólna rzecz ;)

To była dobra wiadomość. Złą dostałam dokładnie w momencie, gdy ubezpieczaliśmy Clio. Właścicielka naszego obecnego mieszkania zadzwoniła, że mieszkanie niestety musi iść na sprzedaż :( Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo to sprawa właścicielki, a nie moja, w każdym razie to było dla niej mocno niespodziewane - dla nas jeszcze bardziej. Przekazała nam wiadomość, że niestety musimy się rozejrzeć za czymś nowym. Bardzo mnie to zmartwiło, bo nie dość, że dopiero co przeprowadzaliśmy cały majdan, to jeszcze w dodatku to mieszkanie bardzo lubię :(

A tymczasem Franek dostał pracę. Nową znaczy się. W Podwarszawie. Jak można się domyślić - wiadomość wspaniała. Tylko niestety odejście z Zielonej Firmy trochę nas będzie kosztowało. Żal nam tej pracy (co ciekawe - mnie chyba bardziej niż Frankowi :P). Kto by pomyślał ponad trzy lata temu, że Franek będzie się z własnej woli stamtąd zwalniał? Ech, życie... Ale jak już pisałam kiedyś - okazji się nie przepuszcza, a więc jak tylko dostaliśmy propozycję dla Franka, praktycznie od razu ją przyjęliśmy. Na razie na okres próbny - skrócony specjalnie dla Franka do miesiąca. Mam nadzieję, że się Franek sprawdzi - i że praca mu się spodoba.. Stresuję się chyba bardziej niż on. On tymczasem bardzo się cieszy - że znowu będziemy razem na co dzień. Ja rzecz jasna też się cieszę :D Aczkolwiek wcale mi tak bardzo źle nie było :P Co nie znaczy oczywiście, że mogłabym już tak zawsze... 

Kiedy już zdążyłam się zdołować faktem, że nie znajdziemy łatwo takiego fajnego mieszkania jakie mamy teraz, okazało się, że jednak trochę możemy sobie tu jeszcze pomieszkać :) Być może nie bardzo długo, ale pierwotny plan i tak był taki, że zostajemy tu pół roku a potem myślimy co dalej. Jeśli będziemy mogli tu zostać jeszcze chociaż dwa, trzy miesiące to będzie super! Jednak za bardzo cieszyłam się tą wiadomością, bo oczywiście za chwilę musiałam dostać w łeb informacją, że odejście Franka z pracy będzie nas kosztowało jeszcze więcej, niż się spodziewaliśmy. Cóż innego mogę teraz rzecz, oprócz "trudno"... Nie będziemy przecież czekać jeszcze ponad półtora roku, żeby znowu mieszkać razem.To już byłaby naprawdę głupota.

I tak się toczy. Dobrze, źle, dobrze źle... A ja bym chciała po prostu normalnie, bo naprawdę mam już serdecznie dość (głównie niezbyt dobrych) nowin jak na ten rok! Teraz jednak skupiamy się na cieszeniu się: z nowego samochodu, z nowej pracy, z faktu, że możemy zostać w tym cudnym mieszkaniu, a w dodatku za chwilę będziemy już w nim razem nie tylko dwa weekendy w miesiącu tylko codziennie.
Jutro ostatni dzień Franka pracy w Zielonej Firmie. A przede mną chyba ostatnia noc, podczas której będę mogła się rozwalić na całym łóżku. Od piątku zdaje się już takiej możliwości więcej mieć nie będę. A tak mi się fajnie spało na ukos! Ja nie wiem, jak ja się znowu do Franka w łóżku każdej nocy przyzwyczaję? :P:P:P