*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 4 października 2010

Zakupowe szaleństwo.

O ubraniach i zakupach piszę bardzo rzadko, tudzież wcale. A to głównie dlatego, że nie przepadam za zakupami. Jestem chyba ostatnią osobą, którą można by nazwać zakupoholiczką. Ale jednocześnie jestem typową babą i lubię ładnie wyglądać, a to, że nie lubię zakupów, nie oznacza, że nie lubię nowych ubrań :) Dlatego postanowiłam wreszcie popełnić wpis w tym temacie…

Nie potrafię wejść do sklepu ot tak – żeby tylko pooglądać. Niektórzy w ten sposób polują na ciuchy – oglądają z nadzieją, że coś im wpadnie w oko. Nie ze mną te numery – ja kiedy wybieram się do sklepu to z zamiarem kupienia konkretu. Tyle, że kiedy już się wybiorę, to kupuję hurtowo :) Raz, a dobrze. Po prostu kupuję wszystko, co jest mi akurat potrzebne (bądź mi się wydaje, że jest potrzebne :)), zaspokajam swoje zachcianki i potem mogę nie wychodzić na zakupy przez następne pół roku. Zwykle odbywa się to sezonowo.

W zasadzie od zawsze tak było. Po prostu jak byłam młodsza, raz na jakiś czas mama zarządzała wypad na zakupy do dużego miasta – zwykle do Wrocławia. Czasami Opola. Jechaliśmy wtedy całą rodziną, tata szedł do jakiegoś hipermarketu budowlanego oglądać śrubki, a ja, mama i siostra chodziłyśmy „po ubraniach”. Zwykle wracałyśmy obładowane i miałyśmy spokój z zakupami na kilka miesięcy. No i tak mi zostało :)

W zeszłym roku w październiku kupiłam Frankowi na urodziny sweter. Przy okazji wzięłam też coś dla siebie. W domu ubrałam jeszcze raz, po czym stwierdziłam, że to nie to… Wróciłam do sklepu, oddałam bluzkę, dostałam zwrot pieniędzy i… wyszłam ze sklepu z czterema nowymi ciuchami. A po drodze kupiłam jeszcze dwie pary spodni – bo przeceniony były… Wyrzuty sumienia wyleczyły mnie z zakupów na jakieś pół roku… Wiosną sprawiłam sobie płaszczyk i buty. Latem znowu uzupełniłam garderobę hurtowo, ale w zasadzie to się nie liczy, bo to był prezent dla mnie od moich rodziców na urodziny :)

W minionym tygodniu znowu obkupiłam się za wszystkie czasy. Stwierdziłam, że nie może być tak, że moim jedynym ciuchem oficjalnym-nie-tak-zupełnie-galowym nie może być moja garsonka z matury :)  Wzięłam Franka pod pachę jako doradcę i wzbogaciłam się o spódnicę, żakiet, kamizelkę i sukienkę. Nic to jednak. Pochwaliłam się mamie, która stwierdziła, że ona też musi iść na zakupy. Pojechałam na weekend do Miasteczka, w sobotę wsiadłyśmy w auto i pojechałyśmy do Oklahomy. Bilans: dwie pary butów, spódnica, żakiet i płaszcz.. Z tego moje były botki i zimowy płaszcz koloru fioletowego. Jeszcze nie wydałam więcej, niż zarabiam, ale swój rekord chyba pobiłam :) Ale mam teraz spokój przynajmniej na pół roku – w ogóle nie będę się wybierać na zakupy (i dobrze, straszny to pożeracz czasu), bo zwyczajnie absolutnie nic nie jest mi potrzebne :) Lubię to poczucie, że mam wszystko – od bucika po czapeczkę i że mam spokój z tym całym przymierzaniem… Oczywiście w tych przerwach międzyzakupowych zdarza się czasami jakiś drobiazg – zwykle buty, bo na nie choruję, ale to już przeważnie są tylko jakieś wyjątkowe okazje :) Ale jeśli o buty chodzi – jestem zabezpieczona aż do lata. Mam kilka par butów na jesień, zimę i wiosnę. Tylko sandałki mi się ostatnio zepsuły, więc być może w czerwcu trzeba będzie się udać na polowanie.

Kiedy tak wracam do domu obładowana siatkami pełnymi nowych nabytków, dręczona wyrzutami sumienia z powodu ilości wydanych pieniędzy, myślę sobie, że ja po prostu mam złych doradców :) Kiedy idę z mamą, przymierzam coś w czym wyglądam dobrze, nigdy mi nie odradzi zakupu, wręcz namawia do kupna i przekonuje, że to się na pewno przyda na dłuższy czas (zawsze ma rację), więc warto. Franek nigdy nawet nie mrugnął, kiedy pokazywałam mu ceny na metkach, jak wyglądałam dobrze, kazał kupić. A kiedy zakupu dokonywałam pod jego nieobecność i skruszona dzwoniłam, że zaszalałam i wydałam tyle i tyle i kupiłam entą parę butów odpowiada tylko: „w porządku, ale dobrze, że nie torebkę, nie ma na nią miejsca”.

I jak tu nie szaleć? :)