*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 31 lipca 2014

Wspomnienie i fochy.

Dzisiaj przyśnił mi się nasz Roki. To właściwie nie jest jakoś bardzo dziwne, bo wiele razy już o nim śniłam, ale ten dzisiejszy sen był bardzo wyrazisty i dość przejmujący. Byłam w Miasteczku i w pośpiechu pakowałam się, żeby zdążyć na autobus - nie wiem, czy miał mnie zawieźć do Poznania, czy do Warszawy. Rokuś, kręcił mi się pod nogami, ale oprócz tego strasznie chciał się przytulać. Stawał na tylnych łapach, przednimi opierał się na moich kolanach, a łebkiem tulił się do mojego brzucha - tak jak, to zawsze robił. Chwilami też podchodził i wkładał głowę pod moją rękę, żebym go pogłaskała albo trącał mnie łapą i upominał się o pieszczotę.
A ja się spieszyłam - bardzo. Tuliłam go jednak cały czas i było mi bardzo smutno, bo czułam, że to jest ostatni raz, kiedy go widzę. On, jakby nie chciał mnie wypuścić. A ja i tak nie nadążałam i ostatecznie spóźniłam się na ten autobus. Wróciłam do domu, do skaczącego z radości psa. I znowu go tuliłam i głaskałam.. Choć nadal było mi smutno...

Nie pamiętam, jak się ten sen skończył. Kiedy się obudziłam, odczułam ulgę, że to nie w rzeczywistości spóźniłam się na autobus, na który miałam zakupiony już bilet, ale także żal, że Rokiego nie ma. Minął już ponad rok, ale nam cały czas go brakuje. Często go wspominamy, przypominają nam się zabawne albo rozczulające sytuacje z jego udziałem. Dom mimo wszystko jest bez niego pusty, choć jego legowisko już zniknęło (po dobrych kilku miesiącach)... Tęsknię za nim bardzo... Kiedy przyjeżdżamy, nawet Franek głaszcze powietrze, wyobrażając sobie, że to Roki i przypomina sobie, jak ten budził go mokrym nosem i stukaniem merdającym ogonem w szafkę obok łóżka - bo przejście było zbyt ciasne... Mimo wszystko żal. 
Widziałam go ostatni raz na początku czerwca ubiegłego roku - był żwawy, jak zawsze, biegał, skakał, szczekał, wygłupiałam się z nim.. A dwa tygodnie później już go nie było :( Niby dobrze, że się zbyt długo nie męczył, ale to było dla nas ogromne zaskoczenie, że choroba go tak szybko wykończyła. Echhh....

***

A cóż tak poza tym? Franek mnie ostatnio denerwuje, bo ciągle jakieś fochy ma. Strasznie mi te jego humory działają na nerwy, bo są naprawdę nieprzewidywalne. Potrafi się obudzić z uśmiechem na ustach, porozmawiać ze mną, pożartować, przytulić - myślę sobie wtedy, że to będzie dobry dzień, a za chwilę jakiś drobiazg, jakaś totalna głupota powoduje, że on się wkurza. A ja też nie jestem taka, że można na mnie warknąć (nawet jeśli to nie jest bezpośrednio na mnie, tylko oberwę rykoszetem) a po mnie to spłynie, tylko też się wtedy wkurzam. Franek wtedy twierdzi, że on się odezwał normalnie, a mnie się wydawało, za to ja jestem niemiła. No i takie błędne koło właśnie, bo oboje jesteśmy impulsywni i temperamentni... Niech sobie gada co chce - ja znam go już na tyle dobrze, żeby wiedzieć, kiedy faktycznie ma jakieś humory. Niestety, on to chyba w genach po mamie przejął, to chyba zupełnie nietypowe u facetów. Nie znoszę tego. Ale nawet nie dlatego, że te jego muchy w nosie mnie tak irytują, tylko dlatego, ze on wcale tych swoich dziwnych zachowań nie dostrzega! Bo ta jego zmienność działa w obie strony. Może być tak, że jestem na niego wściekła z powodu takiego porannego zachowania, a on za chwilę do mnie dzwoni i jakby nigdy nic mówi "cześć myszko". Zupełnie nie pamięta, że się ze mną o coś posprzeczał. Z jednej strony to oczywiście dobrze, bo dzięki temu nasze kłótnie nigdy nie trwają długo, ale z drugiej nie do końca mi to odpowiada. Bo po pierwsze lubię wszystko przegadać - nawet taki drobiazg i zrozumieć po co i dlaczego, a po drugie bywam pamiętliwa i choć nie obrażam się, to jakoś nie potrafię ot tak po prostu zapomnieć, że parę godzin wcześniej burknął na mnie z fochem. A po trzecie to jest tak, że mnie - mimo tej pamiętliwości - złość dość szybko przechodzi i muszę sobie przypominać, że postanowiłam, że będę zła! :P Jakoś mi to wychodzi, ale jak Franek zadzwoni i jest słodki jak miód, (bo dla niego zwykle nie było sprawy) to nie umiem się nadal wkurzać i nici z mojego postanowienia :)
Poza tym wkurzona jestem jeszcze z powodu nadchodzącego weekendu, bo tak się składa, że Franek ma wolne i nie wybieramy się ani do Miasteczka, ani do Poznania. Franek od dawna powtarzał, że chciałby na weekend gdzieś wyskoczyć - ale ciągle mieliśmy weekendy zajęte. Myślałam więc sobie, że może w ten właśnie zrobimy coś wyjątkowego - niekoniecznie nawet musimy jechać gdzieś daleko, ale jednak chętnie bym się wyrwała. Ale z wczorajszej krótkiej rozmowy wynikało, jakby jemu się odwidziało. Jak dzisiaj będzie miał nadal jakieś humory albo jeśli będzie stękał i z tego stękania będzie wynikało, że planów na weekend konkretnych nie mamy to chyba go oleję i sama sobie coś zorganizuję :P Bo przecież nie ma nic gorszego niż brak zorganizowania :))

***
I tak sobie plotę tu ostatnio od rzeczy :) Ilość nigdy  nie świadczy o jakości i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale cóż poradzę na to, że ostatnio tyle różnych rzeczy mi się po głowie tłucze, że zanim pomyślę o czym tym razem napiszę, to notka już jest :P Pal licho, że niezbyt to fascynujące ;)

środa, 30 lipca 2014

Coroczne spotkanie

I przyleciała hiszpańska Karolina :) Z piętnastominutowym opóźnieniem co prawda, ale nie czekaliśmy za długo, bo wcześniej sprawdziłam w internecie, że samolot już wyleciał z Zurychu z opóźnieniem, a później i na stronie Okęcia (ups, przepraszam, Lotniska Chopina - jakoś nie umiem się przestawić :P) była informacja o spóźnieniu.
Karolina się martwiła, że nie podała mi numeru lotu ani nie zdążyła wysłać mi informacji, ale potem pomyślała sobie, że przecież ja jestem taka ogarnięta i zorganizowana, że na pewno sobie z tym poradzę. Miała rację, ale zawsze zdumiewa mnie, kiedy ona o tym mówi - to znaczy o tym albo o innych moich cechach :P Chyba po prostu zapominam, że studiowałyśmy w końcu razem parę bardzo dobrych lat - wielokrotnie pisałam Wam o tym, że z dziewczynami na studiach byłyśmy bardzo blisko (wspólne obiady, nauka, zakupy, imprezy a nawet święta), poznałyśmy się prawie od każdej strony. Ale to było już siedem lat temu (sic!) i naprawdę tamte czasy zacierają mi się w pamięci... Dopiero takie wizyty uświadamiają mi, że przecież to, że się znamy nie wzięło się znikąd :)
W każdym razie najważniejszą informację mi podała (bo zapytałam :P) - że leci ze Szwajcarii, w przeciwnym razie byłabym przekonana, że mam patrzeć na lądowanie samolotu z Madrytu, bo było planowane na tę samą godzinę :)

Franek pojechał razem ze mną, bo też cieszył się na to spotkanie. Zawsze mówi, że jego ulubioną z moich koleżanek jest Dorota. A zaraz po niej hiszpańska Karolina - mimo, że tak naprawdę spotkali się tylko parę razy. Ale widocznie wystarczyło, bo naprawdę zawsze dostrzegam to, że świetnie się dogadują - mają podobne poczucie humoru i w mig podchwytują swoje żarty, a do tego zawsze bardzo błyskotliwie reagują na swoje przekomarzanki. Fajnie się tego słucha :)
Przywieźliśmy Karolinę do nas, nakarmiliśmy (była zachwycona moją zupą - wręcz mówiła, że czytałam jej w myślach, bo cały dzień była na kanapkach i w samolocie miała ogromną ochotę na zupę - oraz frankowym ryżem z warzywami) i posadziliśmy przed ekranem :) Bo założenie było takie, że Karolina wreszcie obejrzy film z naszego wesela - dotychczas jakoś się nie składało. Oglądając oczywiście omówiliśmy bieżące sprawy a późnym wieczorem odwieźliśmy ją do koleżanki u której nocowała.
Tylko kilkugodzinne, ale bardzo miłe było to spotkanie - jak zawsze... Wiecie z bloga, że widujemy się właściwie raz na rok i zawsze o tym wspominam - chyba zresztą w podobny sposób. Bo zawsze te spotkania wywołują we mnie podobne emocje :) Cieszę się z tego, że mieszkamy tak daleko od siebie, wiedziemy tak inne życie, widujemy się tak rzadko i tylko od czasu do czasu wymieniamy maile, a jednak ten kontakt cały czas jest i kiedy się spotykamy, to tak, jakbyśmy się nie widziały od wczoraj :)

I następne spotkanie pewnie dopiero za rok. Chociaż Karolina twierdzi, że w grudniu, bo chce mnie zobaczyć z brzuchem :P Ale z grudniem to zawsze różnie bywa. My wyjedziemy na święta, ona znowu w Warszawie będzie - dosłownie - przelotem, więc na to nie liczę. Na początku roku mieliśmy plan, że może się wybierzemy wreszcie do dziewczyn do Hiszpanii (bo z hiszpańską Anią to chyba w ogóle się nie spotkam :( nie przylatuje na tegoroczne wakacje), ale najpierw niepewność w pracy Franka, a potem Tasiemiec pokrzyżował nam plany :P Bo szykuje nam się urlop na końcówkę października - wypad do ciepłej Sewilli byłby idealny, no ale to już będzie akurat początek III trymestru, więc tak nie bardzo z lataniem. Pomijając już kwestie, czy się powinno, czy nie - za dużo jest papierków, które trzeba sobie załatwiać, za dużo dowiadywania się, które linie lotnicze, jakie mają kryteria i za duże ryzyko, że gdzieś mnie nie wpuszczą na pokład samolotu :)

poniedziałek, 28 lipca 2014

O tym jak się czuję, albo i nie czuję :)

Na wstępie mała errata do poprzedniej notki - a konkretnie chciałabym zdementować niektóre z powstałych interpretacji odnośnie mojego/naszego sposobu jedzenia :) Po pierwsze takie próbowanie czyjegoś dania sprawdza się  tylko w gronie bliskich mi osób - najczęściej rodziny właśnie lub bardzo dobrych koleżanek - ewentualnie osób, z którymi mam świetny kontakt i czuję się bardzo swobodnie :) Nigdy nie mam ciągotek, żeby zaglądać do talerza osobie, z którą nie czuję się szczególnie związana. Poza tym sama nigdy tego nie proponuję (no, chyba, że Frankowi) raczej takie "próbowanie" samo wychodzi spontanicznie, ani nigdy nie robię tego bez pytania. No i moje "grzebanie" nie polega na wydłubywaniu czegoś z cudzego talerza i robieniu na nim bałaganu ani na wyjadaniu komuś czegokolwiek (zwłaszcza gdy sobie tego nie życzy), a zazwyczaj polega na spróbowaniu kawałka czegoś albo po prostu wymienieniem się talerzem (zazwyczaj po uprzednim umówieniu się, że jemy po połowie :)) No! Lubię, jasność przekazu - nawet w sprawie tak błahej! :)

Jestem zmęczona. Skarżyłam sie Wam jakiś czas temu na sen kiepskiej jakości, ale ostatnio było dużo lepiej - w ostatnich dwóch tygodniach naprawdę się wysypiałam. Ale dzisiejsza noc to było jakieś nieporozumienie. Nie mogłam zasnąć, ułożyć się, a jak już się udało, to śniły mi się głupoty. W sumie spałam tylko cztery godziny i rano obudziłam się z ciężką głową. Cały dzień czułam się nie najlepiej, a jak na złość akurat dziś nie miałam w pracy ani chwili przerwy. Kiedy wróciłam do domu to już się tylko wykąpałam i nie mam zamiaru nic robić. Muszę ugotować zupę i zrobić pranie, ale już przesunę to na jutrzejszy poranek. 
Ogólnie funkcjonuję zupełnie normalnie i wcale nie czuję, żeby fakt, że jestem w ciąży w jakikolwiek sposób miał mi cokolwiek utrudniać, czy uniemożliwiać, ale faktem jest, że chwilami zauważam mniejszą wydolność. Co mnie swoją drogą wkurza :)
Wczoraj na przykład poszliśmy rano do kościoła i w trakcie czytania Ewangelii zasłabłam. Już kiedy wstałam poczułam się nieswojo i stwierdziłam, że jakoś dziwnie nie mam siły. Po chwili zdrętwiały mi kończyny, zatkały mi się uszy, głowa zrobiła się ciężka i miałam ciemno przed oczami. Bałam się, że się przewrócę i będzie sensacja, więc stwierdziłam, że chyba mniejszym złem będzie zwrócenie na siebie uwagi faktem, że usiądę. Tak też zrobiłam i czekałam aż wrócę do siebie. Jeszcze nigdy w życiu nie zemdlałam i nie miałam zamiaru robić tego teraz :P Na szczęście sytuacja została opanowana :) Takie zasłabnięcie zdarzyło mi się tak ze trzy razy w życiu, zwykle bez konkretnego powodu i teraz też tak było. Bo ani nie byłam głodna, ani zmęczona, ani nie było mi gorąco... Widocznie organizm miał jakiegoś chwilowego focha.
Ale jaki Franuś był zatroskany :) Słowo daję, czasami prawie żałuję, że nie potrafię być bardziej w ciąży i udawać, że czuję się gorzej niż jest w rzeczywistości i nie daję się Frankowi wykazać, bo zdecydowanie byłby bardzo opiekuńczy. Ale może i na to jeszcze przyjdzie czas, póki co raczej cieszę się tym, że poza drobnymi dziwnymi stanami, których nawet nie potrafię bezpośrednio z ciążą powiązać, czuję się normalnie.

Wspominałam ostatnio, że czuję się grubo, prawda? :) Nadal mieszczę się we wszystkie ubrania - również spodnie dopinam bez żadnego problemu, ale mam wrażenie, że brzuch trochę mi widać. Osoby wtajemniczone mogą się już czegoś dopatrzyć. A tymczasem mnie się ten brzuch nie podoba ani trochę, bo nie wygląda mi wcale na ciążowy a po prostu na duży! :) Mam wrażenie, że tak samo wyglądam zawsze jak za dużo zjem. Nigdy nie miałam sylwetki idealnej ani za nią szczególnie nie goniłam, ale jestem podobno dość drobnej budowy i miałam jakieś tam swoje granice, których przekraczać nie chciałam, bo wtedy przestawałam się czuć dobrze we własnym ciele, a teraz mam wrażenie, że ta granica jest już mocno nadwerężona. Wiem, że to się pewnie wydaje głupie, ale naprawdę przez to, ze nie czuję się w ciąży, nie umiem tego nadal małego przecież brzucha uznać za coś normalnego, tylko zaraz mi się wydaje, że za dużo zjadłam :P Przybyło mi kilka gramów (może to efekt tych tysięcy kalorii pochłanianych w słoneczniku? :)), ale jeszcze nie przekroczyłam wagi, którą miałam, zanim Tasiemiec się zadomowił. Zastanawiam się, jak odczuję przekroczenie tej magicznej granicy, jaką są 52 kg :) A to pewnie nastąpi już niedługo - no i w zasadzie chyba lepiej, żeby się tak stało. Bo widzicie, z jednej strony czuję się gruba, z drugiej widzę, że ten brzuch jak na ciążowy jest mały i martwię się, czy wszystko jest w porządku, mimo, że każda wizyta u lekarze potwierdza, że tak właśnie jest. Ot, takie dziwadło ze mnie, nie potrafię się zdecydować :P

I ciągle zapominam pić! Tak, właśnie zapominam. Woda stoi na moim biurku cały czas, a ja nie pamiętam o tym, żeby po nią sięgnąć i się napić, bo zwyczajnie pić mi się nie chce. Mam sobie jakieś przypomnienie w komórce ustawić, czy jak? :P Jak Wy to robicie, że pijecie? :))

Wujek pojechał i znowu mi trochę smutno, że zostaliśmy sami. Ale jutro, jak dobrze pójdzie zobaczymy się z Karoliną hiszpańską ;) Przylatuje z Madrytu (tym razem leci przez Zurych:)) i przed odlotem do Gdańska zatrzymuje się jeden dzień w Warszawie. Jedziemy po nią na lotnisko i trochę sobie pogadamy :) 


piątek, 25 lipca 2014

Spotkania weekendowe

Zapomniałam wczoraj w tym moim konspekcie uwzględnić bardzo istotną sprawę - Franek miał umowę na okres próbny do końca lipca. A wczoraj podpisał już umowę na rok :) Nie mieliśmy co prawda powodów do obaw, że mu tej umowy nie przedłużą, ale wiadomo - jak już umowa w ręce, to człowiek od razu pewniej się czuje :)

Jak już wspomniałam, ubiegły weekend mieliśmy bardzo udany. Odwiedzili nas moi rodzice i moja siostra. W sobotę pogoda była piękna i praktycznie cały dzień spędziliśmy spacerując po Warszawie. Pojechaliśmy do Pałacu Wilanowskiego i przeszliśmy sie po pobliskim parku. Późnym popołudniem pojechaliśmy jeszcze do Parku Szczęśliwickiego, gdzie znajduje się bardzo fajna restauracja. Dotychczas byliśmy tam tylko na deserze, ale Franek od dawna miał chrapkę na kacze udka z kopytkami w buraczkach i zawsze mówił, że kiedy przyjadą moi rodzice, to musimy się tam wybrać. 
Miejsce jest naprawdę bardzo klimatyczne a w dodatku mają bardzo dobre jedzenie! <teraz jeśli ktoś jest głodny, niech przejdzie od razu do następnego akapitu, żeby nie było, ze nie ostrzegałam ;)> Oprócz wspomnianej kaczki zjedliśmy chłodnik z ogórków, chłodnik z buraczków, placki ziemniaczane z sosem z leśnymi grzybami, pierogi ruskie z cebulką i sałatkę z grillowanym kurczakiem w sosie musztardowym. 
 Celowo nie piszę, co kto zamówił, bo tak się u mnie w rodzinie utarło, że jak gdzieś razem wychodzimy, to się i tak wymieniamy talerzami w trakcie konsumpcji :) Na samym początku, kiedy gdzieś razem z Frankiem wychodziliśmy, bardzo się dziwił, że ja mu zawsze z talerza coś podbieram, proponując jednocześnie to, co jest na moim. Ale potem już się nauczył, ze tak po prostu jest i nawet do tego przekonał. Ale dopiero jak zaczął wychodzić ze mną, moimi rodzicami i siostrą w pełni zrozumiał skąd mi się to wzięło :) A to przecież doskonały sposób na to, żeby spróbować wszystkiego, na co ma się ochotę i w dodatku się najeść :)

Kiedy wyjeżdżałam z koleżankami ze studiów do Hiszpanii, często robiłyśmy tak, ze zamawiałyśmy kilka dań i jadłyśmy je razem :) Przyznam, że wręcz dziwnie się czuję, gdy wychodzę zjeść na mieście z bliskimi osobami i nie mogę spróbować tego, co one mają na talerzu :P Choć oczywiście nie jest tak, że zawsze grzebię innym w talerzu :) To się sprawdza tylko w określonym towarzystwie.

Wracając jednak do sobotniego obiadu - później jeszcze skusiliśmy się na deser - kawę mrożoną i lody. W tej restauracji genialnie podają lody! Nie lubię, kiedy wszystko jest naciapane do pucharka, przykryte bitą śmietaną, polane polewą i posypane owocami i bakaliami, bo mi się robi totalny bałagan a ja lubię czuć każdy smak z osobna. I tutaj deser podawany jest tak, jak mi się podoba - razem, ale osobno :) Dzięki temu sama mogę łączyć smaki w dowolny sposób a przede wszystkim lody nie stapiają mi się w jedno z bitą śmietaną :)

Po takiej wyżerce nasze wieczorne świętowanie moich urodzin uległo pewnej modyfikacji i zrezygnowaliśmy z wszelkich sałatek i zimnych przekąsek na rzecz winogron, melona i ananasa. A i chipsy też były. Urodziny opijałam ulubionym wiśniowym Piccolo. Poza tym nauczona doświadczeniem, że po tak intensywnym dniu wszyscy są padnięci, zarządziłam pijama party i zanim zaczęliśmy świętowanie, kazałam każdemu się umyć. Dzięki temu uniknęliśmy tego przykrego momentu, kiedy fajnie się rozmawia, ale trzeba przerwać, bo wypada się iść wykąpać, a nikomu się już nie chce :P Siedzieliśmy sobie do północy - a właściwie ostatecznie nawet leżeliśmy (ja z między mamą a tatą, jak za starych, bardzo starych czasów :)) rozmawiając o wszystkim i o niczym.
Przyznam, że naprawdę poczułam się tak, jakby to sobota była tym szczególnym dniem moich urodzin i wcale nie ubolewałam nad tym, że w "prawdziwym" dniu w poniedziałek świętowania już nie będzie (bo Franek szedł na popołudnie do pracy).
Niedziela była równie udana, choć dużo krótsza, bo już o 14 odwieźliśmy moją siostrę na dworzec, skąd złapała autobus do Krakowa, a o 17 wyjechali tez moi rodzice i zostaliśmy sami :( Ale było miło, więc się tym szczególnie nie przejmowałam, dopiero w tygodniu złapałam ten wspomniany syndrom przedszkolaka i zrobiło mi się smutno...

Ale wczoraj przyjechał do nas z kolei mój wujek :) Jest nauczycielem, więc ma wakacje i w tym czasie rusza w Polskę :P Zaliczył już między innymi Zakopane i Malbork, a teraz korzysta z tego, że jedną siostrzenicę ma w Warszawie a drugą w Krakowie. Zostaje u nas do poniedziałku a potem jedzie do mojej siostry. Bardzo mi to odpowiada, bo w ten weekend Franek pracuje popołudniu i dzięki temu nie będę siedzieć sama w domu, tylko pewnie wybiorę się gdzieś z wujkiem. Niech no tylko pogoda sie poprawi, bo dzisiaj jest fatalna.

Bardzo ważne są dla nas te rodzinne spotkania. Franek z moją rodziną dogaduje się doskonale. Oczywiście poznał już także jej przywary, ale nie przeszkadzają mu specjalnie. Zawsze jestem zaskoczona, że z takich odwiedzin cieszy się właściwie tak samo jak ja, a później to chyba nawet jest bliski złapania syndromu przedszkolaka :) Sam przyznaje, ze klimat takich spotkań - czy to w Miasteczku, czy u nas, jest inny niż ten na spotkaniach z jego rodziną. Jest po prostu mniej oficjalnie i nie czuć żadnej presji, że oto goście przyjeżdżają i się trzeba postarać :)

czwartek, 24 lipca 2014

O czym to ja chciałam?

O tym, że syndrom przedszkolaka mi się uaktywnił, mimo, że się wcale stąd nie ruszałam :) A wszystko przez ten niezwykle udany weekend, który już przeszedł do historii.
Ale też o tym, że być może minie, bo na ten weekend też mamy przewidzianą rodzinną wizytację, choć w mocno okrojonym składzie.
O tym, że chyba jednak się czuję gruba :P
O tym, że lubię muzykę klasyczną.
I że Franek mnie denerwuje a się nawet wkurzyć porządnie na niego nie mogę :)
I że nareszcie powróciłam do ćwiczeń po przerwie.
I o tym, za czym mi tęskno.
O moich dwóch lekarzach.
I wspomnieniach sprzed dwóch miesięcy
O urlopie, którego nie ma....

O tym wszystkim chciałam już od trzech dni, ale mi nie idzie. A wszystko przez to, że jak się zajmuję słonecznikiem, to mam ręce zajęte i pisać się nie da :P Ale tez przez to, że ostatnio nie wiadomo skąd, więcej pracy mi się w pracy zrobiło i jakoś te osiem godzin mija, a ja nie zdążę się nawet zalogować. A w dodatku dziś przez dwie godziny była awaria internetu, więc byłam ze wszystkim do tyłu.
Im więcej piszę, tym więcej tematów mi się w głowie wyświetla, tylko nie nadążam :) Taką prawidłowość zaobserwowałam. Ale może jutro się jednak uda :)


poniedziałek, 21 lipca 2014

Inwentaryzacja

Dopiero co robiłam podsumowanie kolejnego minionego roku w naszym związku, więc chyba nie ma sensu podsumowywać mojego minionego roku, bo to wszak jeden i ten sam rok :) Ale inwentaryzację można zrobić na rok przed okrągłą rocznicą :) 
Stan na dziś:

Mam:
- 29 lat
- znośnego męża :P; no dobra, nie będę taka, lepiej napiszę, że mam męża, który potrafi być bardzo kochany
- rosnącego we mnie Tasiemca (a może Tasiemkę jednak:)), który jest cały czas dla mnie po pierwsze wielką zagadką a po drugie totalną abstrakcją... albo na odwrót
- najlepszą na świecie rodzinę
- Dorotę
-  kilka najlepszych koleżanek, z którymi zawsze mam o czym rozmawiać (i które pamiętają o moich urodzinach...)
-  kilkoro świetnych znajomych, z którymi mogę wspaniale spędzić czas
- fajną teściową; a jako że mąż znośny to i rodzinę męża mam znośną :)
- świetną pracę, którą uwielbiam
- czarne Renault Clio na spółę z Frankiem
- rower z podstawówki, który przeżywa drugą młodość po tym, jak rok temu ściągnęłam go do Podwarszawia :P
- na półce całe mnóstwo książek, które już przeczytałam albo właśnie czytam a nie na półce jeszcze większe mnóstwo tych, które chcę przeczytać :)
- zadowalająco zdrowe 50,6 kg ciała, które mieści w sobie chyba zdrowego ducha
- dużo chęci do działania
- ogromną potrzebę, żeby powrócić do ćwiczeń po przymusowej miesięcznej przerwie
- kilka celów na przyszłość, które niektórzy nazwaliby marzeniami, choć mi ta nazwa jakoś nie pasuje
- trochę lęków i zmartwień, które zupełnie nieproszone wkradają się w moje myśli i których chętnie bym się pozbyła
- za sobą bardzo udany weekend!
- nadzieję na to, że jednak teraz już będzie dobrze
- dużo wiary, która daje mi prawdziwą siłę i pozwala dostrzegać sens tam, gdzie go nie ma
- masę wdzięczności za to co mam

Nie mam:
- własnego kąta ani nawet widoków na niego 
- psa... 
- i pewnie jeszcze wielu innych rzeczy, ale mam tak wiele, ze nie chcę się skupiać na tym, czego nie mam - zwłaszcza, że nie mam też nieskończonej ilości rzeczy, których wcale mieć bym nie chciała :))

Spis z natury w dniu moich dwudziestych dziewiątych urodzin przedstawia się według mnie satysfakcjonująco. Chyba mogę z godnością wkroczyć w ten trzydziesty rok życia, który będę świętować dopiero za dwanaście miesięcy :) 
Tak naprawdę świętowaliśmy w sobotę więc dzisiaj od rana nawet nie czułam tego, że nadszedł TEN dzień - dopóki nie zaczęły spływać życzenia...
Jest pewna grupka ważnych dla mnie osób i każdego roku mam w sobie taki niepokój, że można któraś z nich się tego dnia nie odezwie... Byłoby mi przykro, choć pewnie znalazłabym dla tych osób usprawiedliwienie... Ale nie muszę, bo już wiem, że żadna z nich mnie nie zawiodła - dosłownie przed pięcioma minutami dostałam smsa z życzeniami od ostatniej, na której słowo czekałam... :) 
Może to głupie, ale bardzo ważne jest dla mnie tych kilka ciepłych urodzinowych życzeń, tych parę słów i pamięć...Każda z osób, które o mnie pamiętają w tym dniu ładuje mi akumulator pozytywną energią :)
Zresztą, przecież mnie znacie, wiecie, jak jest... :)

I jak zawsze, jak co roku nadchodzi ten moment, kiedy żałuję, że to już koniec i na następny raz muszę czekać okrąglutki rok...

A na deser jeszcze tegoroczne łupy :D

piątek, 18 lipca 2014

Razowy terrorysta z kminkiem

Powoli udaje mi się wreszcie uporządkować moje linki. Przy okazji - zajrzyjcie na zakładkę "Malują ze mną" i jeśli Was tam nie ma, a powinnyście być, to proszę od razu mi to zgłosić :) A poza tym zapytanie - kto ma dostęp do bloga Nikki? Kto ma, niech da znać w komentarzu, proszę.

***
No i znowu będzie o jedzeniu :P Słowo daję, to nie było planowane :) Franek postanowił jakiś czas temu, że będziemy jeść razowe pieczywo. Jak dla mnie razowe pieczywo zazwyczaj jest bleee (naprawdę trudno trafić na smaczne :( ), ale wiem, że zdrowe, więc się godzę z tym reżimem i wcinam tego razowca już drugi tydzień. I w tym tygodniu, słowo daję, zaczął mi ten chleb już rosnąć w gardle. Na samą myśl, że dzisiaj do pracy znowu sobie będę musiała zrobić kanapkę z tego zdrowego, ale charakterystycznego w smaku (ach ten zakwas :)) chleba zrobiło mi się niewyraźnie i postanowiłam, że sobie ten jeden raz pofolguję! I po drodze kupię jakąś dobrą bułeczkę z ziarnem. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Weszłam do piekarni i upewniwszy się, że bułka nie zawiera kminku (tego to już nie znoszę! jak dobrze, że nie mieszkam w Krakowie, moja siostra mówi, że tam bardzo trudno dostać dobry chleb bez kminku!), wzięłam sobie taką ze słonecznikiem. Kiedy już za nią zapłaciłam, stwierdziłam, że podejrzanie ciężka jest.
Zgadnijcie co? RAZOWA! Nosz myślałam, że się rozpłaczę :P A podobno wszędzie sprzedają tylko oszukane, pofarbowane karmelem bułki "z ziarnem". :) Na pocieszenie kupiłam sobie jogurt pityny z  brzoskwinią i marakują w innym sklepie. A bułkę i tak zjadłam. No zdrowa w końcu, nie.... ?
I będę dzisiaj na kolanach błagać Franusia, żeby na ten tydzień odpuścił i żebyśmy kupili jakiś biały chleb! Najlepiej Baltonowski. Franek to taki terrorysta jedzeniowy czasami jest, zwłaszcza, jak mu się włączy tryb zdrowego odżywiania. A już szczególnie-zwłaszcza gdy włączy mu się tryb zdrowego odżywiania ciężarnej żony!  Ale może się nade mną ten raz zlituje :)

A propos kminku, przypomniała mi się taka sytuacja, gdy jechałam kiedyś za czasów licealnych pociągiem na kurs przygotowawczy do egazminów wstępnych na studia do Wrocławia. Za towarzystwo miałam jakichś znajomych ze szkoły - niespecjalnie bliskich, raczej takich "na cześć". Ale że się znaliśmy, to głupio było usiąść z kimś obcym obok. Chłopak częstował jakimiś ciastkami. Rano byłam, więc głodna chętnie skorzystałam. I okazało się, że to nie ciastka tylko takie suchary wojskowe! Takie właśnie obsypane kminkiem na każdym milimetrze. Ugryzłam i stanęło mi w gardle. Ale z grzeczności nie chciałam nic dać po sobie poznać. Tylko zaczęłam myśleć - co ja zrobię z tym sucharem! Przecież go nie zjem! A już na pewno nie wyrzucę na ich oczach! A tu jeszcze jakieś 70 km wspólnej podróży... Trzy pary oczu mnie "pilnowały", więc łatwo nie było, ale wreszcie skorzystałam z jakiegoś chwilowego rozkojarzenia towarzyszy podróży i schowałam suchara do kieszonki sweterka (jak dobrze, że miał kieszonki!). Uff, udało się :)

Pamiętacie, że uwielbiam słonecznik? Niniejszym ogłaszam, że w tym tygodniu otworzyłam sezon i zdziobałam już dwa :) Biedne moje paznokcie. I biedny Franek, który będzie się denerwował, że znowu naśmieciłam :P Ale w sumie na własne życzenie, bo taki niby terrorysta, ale wie, że tak lubię słoneczniki i przywiózł mi dzisiaj dwa ogromne :P

***
A tymczasem znowu weekend! :) Właśnie jedziemy na dworzec po moją siostrę, która przyjeżdża z Polskim Busem z Krakowa. A jutro z samego rana przyjeżdżają moi rodzice. Się cieszymy, bo lubimy, jak ktoś nas odwiedza :)
Miłego weekendu!

czwartek, 17 lipca 2014

Bynajmniej nie o jedzeniu

Szykujemy wczoraj wieczorem spóźniony obiad. To znaczy Franek szykuje, a ja się kąpię. Przychodzi do łazienki i pyta się mnie:
F: Ile chcesz paluszków rybnych?
M: Hmm... normalnie zjadłabym trzy, ale jakoś teraz tak późno się zrobiło to nie mam ochoty.. Dwa!
Za chwilę wychodzę z łazienki i reaguję na wezwanie Franka, że mam sobie nakładać. Jakoś tak mi zapachniało i ładnie zawyglądało... Nałożyłam sobie trzy... Patrzę na Franka i czekam na jego reakcję:
F: Wiedziałem, że trzeba usmażyć jednego więcej. Zawsze tak jest.
Po chwili nakłada mi ziemniaki:
M: Ee, coś za mało, jeszcze mi nałóż..
F: Nie zjesz!
M: Zjem, jednak jestem głodna. Mogę trochę wziąć od ciebie? No nie żałuj miii...
F: Echh.. no dobra, tylko potem nie zdychaj, że się za bardzo najadłaś. Ty zawsze jesz oczami!
Po 10 minutach:
M: Franuuuś.... Weźmiesz ode mnie troszkę ziemniaczków, bo ja już nie mogę...?
F: (spoglądając na mój talerz) Wiesz, że to jest właśnie ta porcja, której ci "pożałowałem" ?

Ach, jak on mnie dobrze zna :) Wszak miał czas, żeby mnie poznać - dziś właśnie mija osiem lat od naszego pierwszego spotkania, a że czasu nie marnowaliśmy, to również od czasu naszego "bycia razem". I to o tym ma być dzisiejsza notka :)

Jutro zaczynamy kolejny, dziewiąty już wspólny rok. Tym samym zdałam sobie sprawę z tego, że w ubiegłym roku w mojej notce "Szczęśliwa siódemka, czy kryzys siódmego roku" zwyczajnie popełniłam błąd w obliczeniach :) Bo owszem, rocznica była siódma, ale rozpoczynający się wspólny rok, nad którym się zastanawiałam był już ósmy :) Jaki był?

Trudny. Oj, bardzo trudny, zwłaszcza na początku. W lipcu 2013 wydawało się, że wychodzimy na prostą, pojawiła się propozycja pracy dla Franka, wszystko zmierzało ku temu, że znowu będziemy razem. Ale później okazało się, że tak naprawdę czekają nas bardzo trudne miesiące. Ech, nawet nie chce mi się do tego wracać :(
To był też trudny rok dla nas jako małżeństwa. Może nie kryzysowy, ale bywały naprawdę trudne dni, kiedy nie potrafiliśmy sie porozumieć i odnaleźć. Franek był zmęczony swoją chorobą a później bezrobociem. Ja cały czas martwiłam się tym, co będzie. Trudno było nam dojrzeć jakieś perspektywy. Oboje byliśmy sfrustrowani i nie potrafiliśmy się wzajemnie pocieszyć. Za Franka mówić nie mogę, ale wiem, jak czułam się ja - potrzebowałam pocieszenia, przytulenia i słów, że jakoś się ułoży - ale potrzebowałam tego ciągle. A Frankowi się wydawało, że jak już raz to powiedział, to powinnam przestać się martwić i dlaczego ja znowu płaczę..?
Ale pomimo tych ciężkich czasów było też wiele dobrych dni między nami - na pewno więcej.  Nie zwątpiliśmy w siebie. Ja nie miałam pretensji do Franka, że nie ma pracy, on nie miał do mnie żalu, że to przeze mnie dla mnie zrezygnował z tej, którą tak lubił... A przecież mogło się tak zdarzyć. Być może mieliśmy przejściowe kłopoty ze zrozumieniem swoich wzajemnych potrzeb emocjonalnych, ale nie kłóciliśmy się wcale dużo i nasz związek funkcjonował całkiem harmonijnie.
Mam nadzieję, że to już za nami...Mam nadzieję, że teraz już wszystko będzie zmierzało w dobrym kierunku i najgorsze naprawdę za nami. To co było, znowu przetrwaliśmy. Pewnie wiele jeszcze prób nas czeka, ale przezwyciężając te przeciwności losu z ostatniego roku dołożyliśmy kolejną cegiełkę, aby wzmocnić tę budowlę, jaką jesteśmy MY.
Podsumowując - mimo, że nie siódmy :) - to był kryzysowy rok, ale tak życiowo, a nie dla naszego związku.

Świętować pewnie jakoś szczególnie nie będziemy, bo jak zawsze w lipcu mamy kumulację małych uroczystości i zazwyczaj wszystkie obchodzimy w dniu moich urodzin. Poza tym teraz waga tego dnia nieco się zmniejszyła, bo ważniejsza jest dla nas rocznica ślubu. Niemniej jednak osiem wspólnie przeżytych lat to jest coś i warto o nich pamiętać :) Warto, by ten dzień był niezwykły w swej zwyczajności choćby przez pamięć o tym, że tylko zbieg okoliczności sprawił, że się spotkaliśmy. A z drugiej strony może i tak miało być, skoro tak szybko stwierdziliśmy, że coś między nami jest. Myślę, że zostanę przy tym, że widocznie ten zbieg okoliczności miał się wydarzyć i mało brakowało, aby było inaczej, ale jednak te lata wyglądały właśnie tak, a nie inaczej.

Szkoda, że nie mogę cofnąć się w czasie i powiedzieć tamtej Margolce, która o tej porze właśnie jechała do pracy i odliczała godziny do wieczornego świętowania z okazji pomyślnego zakończenia sesji z Dorotą, że tego własnie wieczoru, nie ruszając sie z domu pozna swojego przyszłego męża, a za osiem lat będzie spodziewającą się dziecka szefową "działu" logistyki w warszawskiej firmie.
Ciekawe jaką miałaby minę :P

Na ten rok i kolejne życzę nam tylko jednego - oby tak dalej... "Tamto" niech nie wraca...

wtorek, 15 lipca 2014

Post kaloryczny*

 *jeśli ktoś liczy na przepis na tort z bitą śmietaną, to niestety nie ten kierunek, przepisów w ogóle nie będzie :)

No! To teraz już mogę mówić, że naprawdę jestem w ciąży :P Wczoraj rano miałam po raz pierwszy (i mam nadzieję ostatni) bliskie spotkanie trzeciego stopnia z muszlą klozetową. Może to tak na pożegnanie (według niektórych źródeł oczywiście) tego zupełnie bezobjawowego pierwszego trymestru ? :)
Tasiemcowi zdecydowanie nie posmakował arbuz, którego zjadłam wczoraj na drugie śniadanie. W sumie to bardzo dziwne, że mnie tak nagle dopadło i tak sobie myślę, czy przypadkiem ten arbuz po prostu nie stał za długo w lodówce, a mój żołądek jest teraz mniej tolerancyjny...?

A poza tym w weekend znowu stwierdziłam, że spadła mi waga. W ramach eksperymentu postanowiłam policzyć, ile zjadam kalorii. W sobotę przez cały dzień zjadłam: twarożek z jogurtem, rzodkiewką i pomidorem, resztkę zupy ogórkowej z piątku, rosół z makaronem, kopytka okraszone masełkiem i cebulką, surówkę, arbuza z sałatą, garść chipsów i dwa "michałki". Policzyłam wszystko dokładnie, dwa razy, zaokrąglając do góry. I wiecie, ile wyszło? 1460. Dorzuciłam więc jeszcze tosta z żółtym serem i pomidorem. I tak podobno za mało. Podobno, bo w końcu nie wiem, jakie mam zapotrzebowanie kaloryczne. Jak to zwykle bywa, różne źródła podają różnie. Ostatecznie przyjmuję, że przy moim wzroście, wadze, wieku, wykonywanej pracy i umiarkowanej aktywności fizycznej (ćwiczenia minimum trzy razy w tygodniu, codziennie rower lub marsz do pracy) powinno to być około 1800 kcal. W pierwszym trymestrze podobno dorzucać nic nie trzeba a później od 170 do nawet 500 kalorii.

W normalnych warunkach naprawdę trudno mi przejeść te 1800 - nawet jeśli pozwalam sobie na słodycze, czy dania powszechnie uznane za kaloryczne. W ogóle wydaje mi się, że mój organizm wcale tyle nie potrzebuje, o czym świadczyć może fakt, że nie chudnę przy normalnym odżywianiu się nawet jeśli intensywnie ćwiczę. Ogólnie to mam przechlapane przy odchudzaniu :P No bo ileż można sobie odmówić? Poniżej 1000 kcal dziennie to w ogóle nawet nie należy schodzić, a to jest wcale nie tak dużo więcej, niż jadam normalnie, więc długo trwa, zanim zrzucę ten kilogram lub dwa.

No, ale chwilowo wygląda na to, że nie muszę się o to martwić, bo Tasiemiec za mnie odwala brudną robotę :P To z jednej strony całkiem fajnie, że jem jak zwykle lub nawet więcej, a waga spada. Z drugiej mam nadzieję, że się za długo nie utrzyma, bo to chyba raczej nie jest dobre dla Dzieciorka. Na razie się jeszcze nie martwię, bo tydzień temu wyszło, że rośnie w sam raz, zobaczymy, jak wyjdzie w tym miesiącu, bo podobno w czwartym to już powinno coś być widoczne. Cóż, może ja jestem po prostu pusta w środku i Tasiemiec ma dużo miejsca? :))
Eksperyment kontynuuję i na przykład dzisiaj obliczyłam sobie, że do godziny 16 zjem 705 kalorii (tost z dżemem, kanapka, budyń, banan,  rosół z makaronem) a gdzie ja jeszcze znajdę drugie tyle?? Drugie danie mi tego nie załatwi, ani nawet lekka kolacja. 
Wszędzie jest napisane, że w ciąży odchudzanie jest absolutnie zabronione - tylko co ja mam zrobić, jak się wcale nie odchudzam i jem normalnie a nadal tych kalorii jest za mało? :) Przecież nie będę na siłę się opychać, choć to ma swoje pozytywne strony, bo na przykład mogę sobie pozwolić na kebaba albo pizzę bez obaw, że to puste kalorie. Coś czuję, że Tasiemiec będzie umiał je zagospodarować :))

Nie jem więcej niż zazwyczaj, bo po prostu nie mieszczę. Nie chodzę głodna, bo uczucie głodu, gdy się pojawia jest tak dojmujące, że nie mogę go zignorować i zaraz muszę coś przekąsić. Pod tym względem może i jem trochę więcej niż zwykle, ale ogólnie nadal jadam kilka posiłków dziennie tak co 2-3 godziny. Jak już wspomniałam, musiałam dorzucić jeszcze kolację. Wczoraj ze względu na zjedzony o 19tej obiad ją sobie odpuściłam i w nocy byłam głodna :/

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy straciłam 1,5 kg zajadając się lodami, kopytkami, drożdżowym ciastem i kiełbaską z grilla, więc ogólnie nie narzekam :) Zwłaszcza, że w ostatnim miesiącu musiałam zrezygnować z ćwiczeń ze względu na wskazania medyczne. Ale w końcu jednak mój metabolizm chyba musi zwolnić i zacznę przybierać na wadze, choć mam nadzieję, że nie będzie to więcej, niż należy i że zbędny tłuszczyk mi się nie odłoży :)

Ps. A swoją drogą może któregoś dnia się zdziwię, jak się nagle z brzuchem obudzę? :))

poniedziałek, 14 lipca 2014

Chcę im pokazać!

Weekend był taki se, bo ze względu na to, że Franek był w pracy, ja bawiłam się w kurę domową (za to kolejny będzie już duuzo lepszy, bo Franek ma wolne a do tego przyjeżdżają moi rodzice i siostra na świętowanie moich urodzin :)). Nawet za bardzo nigdzie nie wychodziłam, bo sobota i tak była paskudna i cały dzień padało, a w niedzielę posiedziałam dwie godziny na balkonie a potem przeszliśmy się do kościoła. 
Ale i tak jestem zadowolona, bo w takie dni trenuję zazwyczaj swoją umiejętność dobrej organizacji :)

W sobotę nawet się wyspałam! Obudziłam się co prawda, kiedy Franek szedł do pracy o 3 i przez godzinę nie mogłam zasnąć, ale w końcu mi się udało. Otworzyłam jeszcze jedno oko przed siódmą, ale nakazałam sobie "śpij" i o dziwo podziałało! Spałam do 8:30! Nie pamiętam kiedy ostatni raz mi się to udało! Franek wrócił z pracy o 14:30. W ciągu tych sześciu godzin: zrobiłam pranie, pograłam w karty przez internet, pościerałam kurze, umyłam częściowo łazienkę (bez podłogi, to działka Franka :P), odbyłam trzy długie rozmowy telefoniczne z mamą, szwagierką i teściową o łącznym czasie trwania około godziny, posprzątałam kuchnię, poczytałam książkę. Równo o14:30 postawiłam na stole przed Frankiem talerz ze świeżo ugotowanym rosołem. Na drugie danie kopytka. Rzecz jasna również je zrobiłam własnymi ręcami w tych sześciu godzinach. Da się? Da się :) Potem jeszcze pozmywałam i do końca dnia miałam labę, którą spożytkowałam na czytanie książki.
W niedzielę to już w ogóle miałam luz, bo i rosół z soboty został i kopytka, no to jeszcze tylko dorobiłam jakiegoś mięsa w sosie, żeby było widać, że to niedziela ;)
Lubię takie momenty, jak sobotnie przedpołudnie, kiedy widzę, że wszystko mam pod kontrolą, kiedy planuję, którą czynność wykonam wcześniej, a które dwie mogę robić jednocześnie. A później ta satysfakcja, że nie dość, że się ze wszystkim wyrobiłam, to jeszcze obiad na stole a wokół czysto :)

Zawsze potrafiłam zmieścić wiele czynności w ciągu jednego dnia. Kompletnie nie rozumiałam kiedy ktoś zbliżony do mnie wiekiem i ogólnie żyjący w podobny sposób za coś mnie i Franka podziwiał - że na przykład codziennie jemy dwudaniowy obiad, że mamy czas na sprzątanie, pranie i prasowanie podczas gdy oboje pracujemy, że poza tym spotykamy się ze znajomymi, wyjeżdżamy w weekendy a do tego ja jeszcze biegam na aerobik, udzielam korepetycji i robię na szydełku. Przecież nie robiłam niczego nadzwyczajnego - nawet spałam po osiem godzin na dobę. Myślę, że sekret tkwi po prostu w tym, że po pierwsze mi się chce, a po drugie umiem sobie wszystko zorganizować.

Moja mama przez cztery lata wychowywała sama dwójkę dzieci, bo mój tato najpierw był w wojsku a później pracował w innym mieście. Owszem, popołudniami miała pomoc ze strony swoich rodziców, którzy wracali z pracy, ale jednak oprócz tego, że się zajmowała nami, sprzątała i gotowała. Później, kiedy moi rodzice zamieszkali już sami i nie mieli nikogo do pomocy, oboje pracowali a mimo to w domu zawsze było czysto, mama była zadbana, dwudaniowy obiad stał na stole i jeszcze był czas, żeby się z nami pobawić. 
Brat Franka i jego żona też mają dwójkę dzieci, ale oboje nie pracują (cały czas są na jakichś urlopach rodzicielskich) i kurczę nie potrafię zrozumieć tego, że zawsze są nieogarnięci, że na nic nie mają czasu i ciągle się wszędzie spóźniają (kiedy mieli tylko jedno dziecko było tak samo, co ja gadam, jak nie mieli dzieci, to też zawsze musieliśmy na nich czekać, ale wtedy nie mieli usprawiedliwienia). I tak naprawdę nic mi do tego, uważam, że mogą sobie żyć jak chcą - potrafię zrozumieć to, że ktoś jest słabo zorganizowany (moja siostra na przykład jest mistrzynią chaosu i robienia wszystkiego na ostatnią chwilę) albo, że nie ma żadnych planów, bo decyzje podejmuje głównie spontanicznie (tu też moja siostra, ale także Dorota). Ale wkurza mnie strasznie, że szwagier usiłuje nam teraz wmówić, że i u nas na pewno tak będzie i w ogóle nie ma innej opcji. Jako ten bardziej doświadczony (pech polega na tym, że zawsze tak będzie, bo on zawsze będzie starszy od Franka, a jego dzieci zawsze będą starsze od naszych dzieci), wie lepiej, jak będzie wyglądało nasze życie za pół roku i w kolejnych miesiącach :)

Ja wiem, że jak pojawi się dziecko, to pożre ogromne ilości naszego wolnego czasu. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale mimo wszystko denerwuje mnie, kiedy ktoś usiłuje mi wmówić, że na pewno nie będę miała czasu, żeby się ubrać, uczesać, a o zupie i drugim daniu to mogę w ogóle zapomnieć. Mam ochotę wtedy powiedzieć: "ja wam jeszcze pokażę" :P Jeśli oni się odnajdują w takim sposobie na życie, to w porządku - to ich świat i ważne, żeby to im było w nim wygodnie i by czuli się szczęśliwi. Ale my z Frankiem naprawdę jesteśmy inni i ważne są dla nas inne sprawy. My czujemy się dobrze, gdy mamy wszystko choć mniej więcej rozplanowane, kiedy mamy stałe punkty dnia, lubimy nasze małe rytuały, które dają nam choć namiastkę poczucia stabilizacji. Oczywiście, że nie zawsze i nie ze wszystkim udaje nam się wyrobić, ale też nie spinamy się, gdy łazienka jest brudna o dwa dni dłużej, niż powinna. Jasne, że niektóre plany czasami trzeba nieco zmodyfikować. Nie wątpię, że dziecko wywróci nasz świat do góry nogami i wielu rzeczy będziemy musieli się uczyć od nowa, wiele spraw organizować na nowo i od początku szukać punktów, na których zaczepimy nasz nowy rytm dnia. Ale czy naprawdę musi być tak, żeby tego rytmu w ogóle nie było??  Trudno mi w to uwierzyć, zwłaszcza, przy moim charakterze... A i obserwowani przeze mnie inni rodzice są przykładem na to, że jednak można...

Pewnie, że boję się, jak to będzie i boję się tej początkowej dezorganizacji, ale wiele razy już w swoim życiu musiałam sobie wszystko przestawiać i uczyć się funkcjonować w nowym porządku dnia, więc wydaje mi się, że jeśli tylko będzie nam na tym zależało, to jakoś uda nam się znaleźć na wszystko, co ważne, czas. Wiem, że nigdy go już nie będzie tyle, ile teraz i być może nie uda mi się wszystkiego robić perfekcyjnie, ale akurat na tym mi aż tak nie zależy. Potrafię czasami odpuścić. 

Niemniej jednak mam wrażenie, że teraz jeszcze całkiem sporo wolnego czasu mimo wszystko marnotrawimy - i dobrze, w razie czego będzie skąd czerpać :)) Mam nadzieję, że jednak uda mi się "im pokazać", mimo, że nie mam złudzeń, że nic już nie będzie takie jak teraz, że niejeden trudny dzień przede mną i że łzy też się pewnie poleją...

I dodam jeszcze, że wcale nie chcę pokazywać, że można żyć lepiej - bo to zależy dla kogo lepiej. Ani, że to mój sposób na życie jest jedynym słusznym. Raczej, że można inaczej i że nie wszyscy muszą mieć zawsze tak samo...


piątek, 11 lipca 2014

Koślawe dialogi, na dobry weekend :)

 Dziwny dzień mam dzisiaj od rana, wstałam jakaś połamana i wszystko robię w zwolnionym tempie. Ale w pracy z robotą wyrobiłam się dzisiaj dość szybko i teraz dopadł mnie syndrom piątku, czyli przebieram już nogami, żeby wyjść z biura i rozpocząć weekend, mimo, że wcale nie jest specjalnie obiecujący. Ale jednak co wolne to wolne :) Czas umilam sobie konwersacją smsową z Dorotą. Rozmawiamy sobie o grupie krwi, bo właśnie się dowiedziałam, że Franek ma najrzadszą na świecie AB- (ja mam 0+). Napisała, że nie wie jaką ma, ale jej tato też ma AB- i jakiś lekarz jej mówił, że prawdopodobnie ma też minus na co odpisałam jej:

M: Bo podobno w 60% rh dziedziczy sie po ojcu. Dzieciak może po Franku minus odziedziczy (chociaż on dostał po mamie) a kijowo trochę z minusem
D: Jak chłopak to pół biedy. Gorzej jak dziewczynka. Ale teraz to już nie ma z tym takich problemów.
M: No, ale i tak lepiej zeby był plus :) 
D: A ja bym wolała minus. Wtedy jest takie mniej popularne :D
M: Ale więcej problemów :) Zresztą plus zawsze się lepiej kojarzy :P
D: Ja żyję prawie 30 lat. Nie wiem jaką mam grupę i też nie mam z tym problemu. A zero też się źle kojarzy!
M: Wcale nie! Zero to równowaga. A poza tym to z plusem jest:)
D: Taaa, jasne :D
M: Gupia jesteś Ty minusie jeden!
D: Przynajmniej zerem nie jestem!

 ***
Jakiś czas temu leżeliśmy sobie z Frankiem na łóżku i rozmawialiśmy. On leżał w taki sposób, że głowę miał na moim brzuchu. Ja byłam tego dnia jakaś nieswoja, trochę się martwiłam różnymi rzeczami. Franek pyta mówi więc:
F: Co się stało? Widzę, że coś ci leży na żołądku...
M: Taa.. Twoja głowa...

***
To przypomniało nam sytuację sprzed kilku lat, kiedy to miałam poważną kontuzję pleców i nie mogłam samodzielnie funkcjonować bez pomocy Franka. Pewnego dnia musiałam umyć głowę. Ale oczywiście nie wchodziło w grę utrzymanie zwykłej pozycji pochylonej nad wanną, więc  pochyliłam się, ale podtrzymując się obiema rękami krawędzi wanny, a Franek miał mi umyć włosy.
Odkręcił więc wodę, nalał mi na włosy szampon, a nagle ja zaczęłam krzyczeć "auuua, ał, ał, boli" jednocześnie śmiejąc się. Franek kompletnie zgłupiał i pyta się mnie - co? co się stało? woda za gorąca, czy co?. Ale ja nadal cały czas się śmiałam i krzyczałam, że boli... 
W końcu udało mi się jakoś opanować i przez śmiech wykrzyczałam:
zejdź z mojej stopy!! :D

środa, 9 lipca 2014

Koniec I trymestru?

Znak zapytania stąd, że właściwie to nie wiem, czy już dziś zaczęłam II trymestr, czy dopiero za tydzień, bo w różnych źródłach podane jest inaczej. Ale niech będzie, że dziś ;) Na dzisiaj mam też wyznaczony termin USG i po raz drugi zobaczymy Naszego Tasiemca* tudzież Tasiemkę :) Nie powiem, żebym była spokojna, bo wcale nie jestem i chwilami nawiedzają mnie jakieś czarne wizje... To już niedługo. Mam nadzieję, że się uspokoję**

Jak mi minęło te dwanaście tygodni? Powiem Wam, że już mnie wcale nie dziwi, że są kobiety, które przez kilka pierwszych miesięcy nie mają pojęcia, że są w ciąży! Gdyby moje cykle były bardzo nieregularne albo gdybym ich nie śledziła (przecież się zdarza), to też mogłabym tego pojęcia nie mieć! Mogę powiedzieć, że dotychczas moja ciąża przebiega bardzo nieksiążkowo - nie miałam prawie żadnych dolegliwości, które podobno są w standardzie :)
Można powiedzieć, że czułam się rewelacyjnie. Owszem, dolegało mi czasami to i owo, ale nawet nie wiem, czy wiązać to bezpośrednio z ciążą - pewnie ona jest ich przyczyną, ale równie dobrze mogłabym to sobie wytłumaczyć czymś innym. Przez pierwsze tygodnie prawie codziennie bolał mnie brzuch - odczuwałam takie kłucie, ale teraz zdarza się już dużo rzadziej. Nie byłam w ogóle senna (właściwie wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że nigdy nie potrzebowałam mniej snu niż teraz, co mnie wkurza :/), nie męczyły mnie nudności - może czasami było mi trochę niedobrze, ale ja tak miewałam też w normalnych okolicznościach. Był jeden tydzień, kiedy faktycznie w nocy albo rano się obudziłam i było mi niedobrze, ale nie tak, że brało mnie na wymioty, raczej czułam się jak na gigantycznym kacu :)) Tak, to najlepsze porównanie :)
Na początku prawie nie miałam apetytu, potem już mi wrócił, ale jem normalnie, nie za dwoje :) Jem tak, jak zawsze mniej więcej pięć posiłków dziennie co dwie-trzy godziny, ale zauważyłam, że poczucie głodu jest bardziej dojmujące niż dotychczas. Kiedy jestem głodna to po prostu muszę coś zjeść, nie mogę tego zignorować. Niestety wiąże się to z tym, że musiałam zacząć jeść kolacje - zawsze ostatni posiłek jadałam około 17/18 i był to po prostu obiad. Teraz muszę coś lekkiego zjeść około 20, w przeciwnym wypadku budzę się w nocy i nie mogę zasnąć, bo tak mnie boli żołądek z głodu - muszę podreptać po kawałeczek suchego chleba. Jem tak na śpiąco, z zamkniętymi oczami, żeby za bardzo się nie rozbudzić :) 
No właśnie, budzenie się - to jest chyba moja najpoważniejsza ciążowa dolegliwość. Mam kłopoty ze spaniem! Zasypiam bez problemu, ale często noc mam niespokojną, a najgorsze jest to, że budzę się nad ranem (najczęściej punktualnie o 4:30!) i nie mogę potem zasnąć. I to bez znaczenia, czy kładę się o 22, czy o północy! Oznacza to więc, że bywają dni, kiedy śpię niewiele ponad cztery godziny i potem w ciągu dnia jestem zmęczona (choć nie śpiąca) :( To mi najbardziej doskwiera :( I gdzie te wszystkie opowieści o tym, jak to ciężarne potrzebują więcej snu? :/ Jeśli chodzi o typowe objawy, to jeszcze muszę często biegać do toalety, bo co chwilę chce mi się sikać. Mimo, że piję niewiele - bo pić to mi się nigdy bardzo nie chciało i teraz nadal mi się nie chce. Wiem, że piję dużo za mało, ale jakoś po prostu mi się nie chce a zmusić się nie potrafię. Właśnie teraz zrobiłam rachunek sumienia, dzisiaj w sumie wypiłam jakieś pół litra płynów... No i szklankę koktajlu malinowego własnej roboty, więc to można chyba też zaliczyć :)
I to właściwie tyle. Bardzo się cieszę, że tak łagodnie przeszłam przez ten pierwszy trymestr, bo zawsze najbardziej tego się obawiałam - czy będę w stanie normalnie funkcjonować. 

Na razie jeszcze nic po mnie nie widać. Wydawało mi się tydzień temu, że brzuch jakby trochę się powiększył, ale chyba jednak nie. W każdym razie nikt tego nie widzi, nawet dzisiaj u lekarza, gdy wchodziłam do gabinetu, to zapytał w jakim celu przyszłam,  na co mu lekko zdziwiona odpowiedziałam, ze na kontrolę, bo zaczynam właśnie 13 tydzień. A on wtedy: "aa, to trzeba było tak od razu, pani taka chuda szprotka, to nic nie poznać" - a dodam, ze ubrana byłam w bardzo obcisłą tunikę. Na razie od początku ciąży, mimo, że nie wymiotowałam, schudłam 1kg, a zapewniam, że jadam normalnie (* stąd właśnie Tasiemiec :P). Ale pewnie już koniec tego dobrego, bo podobno teraz mój metabolizm mocno zwolni.

**No właśnie, jeśli chodzi o wizytę.. Bo zaczynałam tę notkę dużo wcześniej, ale nie zdążyłam jej dokończyć i już jestem po wizycie... Na oko lekarza wszystko jest dobrze. Zdziwiliśmy się z Frankiem, jak Dzieciak urósł :P, mimo, ze mierzy dopiero 5,5 cm, ale różnica jest. Dostaliśmy zdjęcia z USG, cóż Wam powiem, do mnie to na pewno podobne nie jest, bo wygląda jak jakiś ufoludek :P No i lekarz jednak zabrał się za sprawdzanie płci :( Zdziwiłam się, bo wydawało mi się, że za wcześnie. No i chyba jednak chłopiec :(( Lekarz obstawia 2 do 1 chłopaka. A jak już nos zobaczył, to stwierdził, że na pewno, bo powiedział, że dziewczynki mają ładne malutkie noski a nie takie nochale (no to już wiadomo, że nos po mamusi). Echh, naprawdę chciałabym, żeby to jednak była pomyłka. Oczywiście, najważniejsze, że zdrowe! To zawsze najważniejsze. Ale ja tak marzę o dziewczynce :( Wiem, że wiele osób mnie nie zrozumie, bo zazwyczaj rodzicom jest wszystko jedno. A ze mną jest inaczej - drugi już może być chłopiec, ale pierwszą strasznie chciałam córeczkę i nie potrafię sobie za Chiny wyobrazić innej opcji. Ale coś tak przeczuwałam, że skoro wszyscy dookoła mają dziewczynki, to dla mnie już nie wystarczy.
Przynajmniej się uspokoiłam, bo naprawdę się trochę martwiłam, że coś jest nie tak. Nawet myślałam sobie, że małe nie rośnie, skoro niczego po mnie nie widać a ja nie mam żadnych objawów... Ale okazało się, że jest dobrze. No to oby tak dalej :)

Wybaczcie tę monotematyczną notkę, wiem, że dla niektórych jest pewnie nudna :) Ale od czasu do czasu coś w temacie napisać trzeba :)

Ps. Wie ktoś, co może oznaczać poziom limfocytów poniżej normy? Tak mi wyszło w badaniu krwi, a wizytę u mojej lekarki prowadzącej mam dopiero za 2 tyg.

wtorek, 8 lipca 2014

Inny smak piłki.

Bardzo rzadko mi się to zdarza - żeby nie napisać, że nigdy - żebym z takimi odczuciami wracała z weekendu :( Żal mi, bo wiele rzeczy poszło nie tak, jak powinno.Z perspektywy czasu żałuję, że choć wiedziałam, czego się spodziewać, nie przygotowałam się na to lepiej, a wręcz nastawiłam się nieco negatywnie. Jestem zła na siebie i jest mi trochę przykro, mimo, że wszystko jest niby w porządku. Ale ja nie lubię po prostu takich sytuacji. Ech, muszę chyba zmienić temat.

O Mundialu jeszcze w tym roku nie było! A przecież zawsze przy takich piłkarskich okazjach ten temat się u mnie na blogu pojawia :)) A tu już mistrzostwa prawie się kończą, mamy półfinały a ja pół słowa nie wspomniałam. 
W tym roku Mundial ma inny smak. I to nie tylko dlatego, że nie ma smaku żółtego Reddsa, po którym nadal mam żałobę, ani nie dlatego, że nawet, gdyby Reddsa nadal produkowali, to i tak nie mogłabym go wypić. Swoją drogą - zawsze mówiłam, że jeśli kiedyś będę w ciąży to najbardziej będzie mi brakowało piwa! Dziewczyny (zazwyczaj w rodzinie Franka, bo tak poza tym, to nie mam za bardzo styczności z ciężarnymi), które miały już ciążę za sobą twierdziły, że w ogóle się o tym nie myśli i że gadam głupoty. Cóż, może one nie myślały! Ja piwo bardzo lubię i choć nie piłam z jakąś wielką regularnością, to denerwuje mnie, że teraz nie mogę ot tak, po prostu się napić i muszę zadowolić się niuchem z kufla Franka :) Pachnie bosko! :) Wracając jednak do mundialowego smaku -  doskwiera mi, że mecze są późnym popołudniem a teraz już tylko późnym wieczorem i to też powoduje, że nie jest tak, jak zawsze było, bo często drugą połowę oglądam już śpiąc :) Poza tym, nie było upałów, a te też zazwyczaj kojarzyły mi się z tym świętem piłki. Pomijam już to, że z tymi mistrzostwami już zawsze będzie mi się kojarzyła historia Wielkiej Brytanii, bo w 2006 roku to właśnie przy meczach uczyłam się na egzamin :) Zdałam na 5 ;) Śmiejemy się z Dorotą, że to dlatego, ze oglądałyśmy je bez głosu - w każdym razie tak właśnie doradziła Dorota swoim studentom, którzy tłumaczyli jej się z nieprzygotowania tym, ze oglądali do późna mecz :))
No inny smak ma ten Mundial. Ale to pewnie dlatego, że wszystko wokół mnie tak bardzo się zmieniło...

Niemniej jednak nadal lubię te mistrzostwa, mimo, że... Cóż, chciałoby sie napisać, że nie lubię piłki nożnej, ale nie wiem, czy to się nie wyklucza z tym pierwszym :D W każdym razie, przy żadnej innej okazji meczów nie oglądam, a Euro i Mundial tak. Myślę, że jestem pod tym względem wymarzoną żoną dla Franka, bo nie dość, że mu nie marudzę i nie jestem nadąsana, że ośmielił się obejrzeć mecz, to oglądam razem z nim - nawet jeśli przysypiając ;) Nie mam Frankowi za złe nawet tego, że piłkę kopaną ogląda także "poza sezonem" i na przykład w środy nie mogłam oglądać Bitwy o dom, bo leciała Liga Mistrzów :) Jak nietypowa niewiasta, mimo wszystko potrafię zrozumieć, że on po prostu lubi piłkę nożną (choć nijak nie potrafię zrozumieć za co :)) i cieszę się, że nie jest to jakieś fanatyczne uwielbienie :) A na czas mistrzostw czuję się nawet taka wtajemniczona i lubię to wspólne zasiadanie przed telewizorem albo wysyłanie Frankowi smsów z wynikiem, kiedy akurat musi być w pracy.

I jak zawsze, trochę mi szkoda, ze Mundial dobiega końca (chociaż oczywiście, gdyby odbywał się częściej lub trwał dłużej, to już nie byłby dla mnie atrakcją - żadnej Ligi Mistrzów ani rozgrywek ligowych nie oglądam ani się nimi nie interesuję), mimo, że te ostatnie mecze nie są z udziałem drużyn, za które trzymałam kciuki. O właśnie! To też właśnie świadczy o tym innym smaku niż zwykle! Wyjątkowo w tym roku niemal każda drużyna, za którą trzymałam kciuki przegrywała! Nie wiem, chyba straciłam swoją moc przynoszenia szczęścia :D

sobota, 5 lipca 2014

Laba absolutna

Wczoraj właśnie miałam labę absolutną :)
W środę przyjechała do nas Dorota. Nareszcie! Nie widziałyśmy się od lutego! No, na początku kwietnia miałyśmy chwilę dla siebie w Poznaniu, ale to się aż tak nie liczyło. Od dawna próbowała do nas przyjechać, ale ciągle miała wykłady albo jakieś dyżury, albo poprawki, a jak nie miała, do jechała do domu, albo nas nie było...
W ten weekend miała być na obronach, ale okazało się, ze coś się pozmieniało i postanowiła, że do nas przyjedzie. Niestety! Grafik Franka został zmieniony i ten weekend wypadł mu wolny, a więc musieliśmy przyjechać do Poznania. Dorota jednak była tak stęskniona (no i z wzajemnością), że postanowiła przyjechać w tygodniu. Zapytała mnie, czy dam radę wziąć urlop - i to był świetny pomysł! Ze też wcześniej sama na to nie wpadłam :)
Franek też się bardzo ucieszył z tej wizyty - nawet wcale nie przeszkadzało mu, że będzie musiał sam spać :P wręcz przeciwnie - nawet łóżko nam ścielił co wieczór :)) On naprawdę lubi Dorotę a podczas jej odwiedzin zachowuje się moim zdaniem wzorowo - ale o tym kiedy indziej. W ciągu dnia pracowaliśmy, Dorota załatwiała swoje sprawy i spotykała się ze swoimi znajomymi a popołudniu długo rozmawiałyśmy. Wieczorem przychodził Franek i popijał sobie z Dorotą piwo.

A na piątek załatwiłam sobie urlop i miałyśmy dzień dla siebie :) Nie miałyśmy początkowo na niego pomysłu, bo nic szczególnego się nie działo, ale wiedziałyśmy, że z tym "problemem" sobie poradzimy. Wstałyśmy wcześnie i pojechałyśmy do placówki medycznej, w której miałam cały stos badań do zrobienia. Wcześniej się nie mogłam jakoś wybrać, bo badania trzeba było robić na czczo, więc musiałabym jechać przed pracą a potem wracać i trochę mi się nie chciało. Wykorzystałam więc sytuację i towarzystwo Doroty. Dzięki temu już o 9:00 byłyśmy w centrum Warszawy i miałyśmy długi dzień przed sobą. Zjadłyśmy śniadanie, pokręciłyśmy się trochę po sklepach, zaopatrzyłyśmy się w odmóżdżające gazetki typu "Uczucia i tęsknoty" i "Sekrety serca" (zawsze po sesji kupowałyśmy sobie takie gazety na znak, że teraz możemy bezkarnie marnować czas na głupoty, a potem podśmiewałyśmy się z niektórych historii w nich opisanych :)) czy jakoś tak i ruszyłyśmy spacerkiem w kierunku Łazienek. Po drodze postanowiłyśmy odwiedzić ogród botaniczny i tam spędziłyśmy ponad godzinę spacerując krętymi ścieżkami i przyglądając się rozmaitej roślinności. Później odezwał się Mój Tasiemiec i stwierdziłam, że umieram z głodu. Zaopatrzyłyśmy się w sklepie w coś w rodzaju "lanczu" (sałatka i sucha bułka), którą skonsumowałyśmy na ławeczce w Łazienkach, a następnie zachciało nam się spać, więc zdrzemnęłyśmy się - ja na jednej, Dorota na drugiej ławce :) Miałyśmy iść do kina, ale pogoda była zbyt ładna, żeby ją marnować, wolałyśmy więc zaleganie w parku, spacery i zażywanie słońca. Poszłyśmy jeszcze na obiad i późnym popołudniem wróciłyśmy do domu. W pełni usatysfakcjonowane, bo to był bardzo dobry dzień! Sielski wręcz, obie miałyśmy poczucie, że było cudnie! I już dzisiaj tęsknimy za tymi chwilami...

A dziś wstaliśmy o świcie i o piątej wyjechaliśmy w trójkę do Poznania. Tu przyszło nam się z żalem rozstać. Oj, szkoda, że jak jutro będziemy wracać, to już bez Doroty :( Frankowi też jej będzie brakowało. Jej towarzystwo zdecydowanie bardzo nam odpowiada. Fajnie tak od samego rana móc prowadzić mądre albo całkowicie bezsensowne rozmowy :) Dorota jako jedna z niewielu osób ma podobny rytm dnia do mnie, więc idealnie się zgrywamy ze wszystkim. Ktoś mógłby powiedzieć, że to się tylko tak wydaje a na dłuższą metę pojawiłyby się spięcia - ale w naszym wypadku to by się raczej nie potwierdziło - wszak przez pięć lat miałyśmy okazję się o tym przekonywać codziennie :)

Tymczasem za mną bardzo męczący dzień. Z jednej strony dlatego, że jednak spałam tylko cztery godziny, ale przede wszystkim był dla mnie bardzo wyczerpujący emocjonalnie. Dziś właśnie nadszedł ten "wielki dzień", kiedy to Franek oznajmił dobrą nowinę swojej rodzinie. Obawiałam się tego bardzo, bo już Wam kiedyś pisałam, że nie do końca potrafię się odnaleźć w tej wylewności, która jest cechą tej rodziny. I właściwie słuszne to były obawy, bo choć nie było źle, to jednak zupełnie nie w moim stylu i męczyło mnie to zamieszanie wokół mojej osoby - a najbardziej to, że wiem, że w tej kwestii niestety nie znajdę zrozumienia, bo zachowuję się pewnie zbyt powściągliwie. Wiem, że to po prostu radość, ale dla mnie to trochę "robienie afery" i choć wiem, że wszyscy mają tylko dobre intencje to zwyczajnie czuję się zmęczona psychicznie. Ale napiszę o tym przy okazji, kiedy już trochę nabiorę dystansu :)