*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

środa, 28 września 2011

Pienińskie opowieści.

Najgorzej to sobie na blogowisku narobić zaległości :) Ledwo nadrobiłam jedne i cieszyłam się regularnością, to wyjechałam na urlop i znowu jestem do tyłu :) I kompletnie nie miałam kiedy zabrać się za urlopową notkę, ale nareszcie znalazłam chwilę czasu :)
Jak wspominałam ostatnio, wahaliśmy się, czy na pewno rezygnować z tegorocznego wyjazdu w Tatry na rzecz Pienin… Ostatecznie zdecydowaliśmy się właśnie na tę drugą opcję i chociaż za Tatrami i tak tęsknię, to na pewno nie żałujemy. Jak wszystko, jedne i drugie góry mają swoje lepsze i gorsze strony, czasami po prostu trzeba spróbować wszystkiego :)
Do Szczawnicy wyruszyliśmy w poniedziałek z samego rana. Na miejsce dotarliśmy po ponad pięciu godzinach (żadnych korków! :)), ale podróż nam obojgu minęła zaskakująco szybko. Od razu znaleźliśmy zaklepaną wcześniej kwaterę prywatną i rozgościliśmy się w niej. Przyznam, że byliśmy oboje bardzo zadowoleni, warunki były komfortowe a i do centrum nie było daleko. A z okna mieliśmy taki widok rano:
 
I taki wieczorem:
 
Pierwszego dnia wyruszyliśmy na rekonesans i uderzyło nas to, że w ogóle nie było turystów :) W Zakopanem to nie do pomyślenia – nawet we wrześniu wszędzie są tłumy a tutaj w pierwszej chwili było nam nieco dziwnie :) Jak się później okazało turyści byli – było ich widać na szlakach, czy w knajpkach, ale jednak Szczawnica nie ma typowego deptaku, więc pewnie się trochę bardziej rozeszli i pochowali. Z jednej strony bardzo nam się podobało, że było bardziej kameralnie, z drugiej brakowało nam trochę urlopowej atmosfery – ale chyba potrafimy się dostosować do każdych warunków, bo zarówno pustki jak i tłumy nam odpowiadają :)
Kolejnego dnia mieliśmy w planie spływ Dunajcem. Zależało nam na ładnej pogodzie, żeby nie zmarznąć i żebyśmy mogli delektować się widokami -  w przypadku brzydkiej pogody taki spływ nie był chyba by zbyt przyjemny… Jednak poranek był piękny – niebo było czyste, żadnej chmurki na horyzoncie..
 
I taka pogoda, utrzymała się do końca dnia, mogliśmy się cieszyć pełnią słońca aż do wieczora.
A tu widok z tratwy na Trzy Korony i… flisaka :)
 
A tu wyszło mi, całkiem przypadkiem, bo akurat odgarniałam włosy, zdjęcie idealne na blog :)
 
Sokolica :
 
Po spływie mieliśmy jeszcze przed sobą pół dnia, postanowiliśmy więc przejść się jeszcze grzbietami górskimi i podziwiać panoramę Szczawnicy:
 
I Tatr:
 
 
W środę zdobywaliśmy dwa, najbardziej znane, pienińskie szczyty: Trzy Korony i Sokolicę.
Podobno w sezonie kolejki na Trzy Korony są liczone w setkach metrów,  my nie musieliśmy czekać, a na szczycie razem z nami było tylko parę osób. Dzięki temu mogliśmy swobodnie cieszyć się widokami na Dunajec, Sokolicę, Jezioro Czorsztyńskie oraz Czerwony Klasztor:
 
 
 
 
Niestety, zdjęcia były robione w pełnym słońcu, więc jakoś pozostawia trochę do życzenia. Pięknie tam było i naprawdę nie mogłam się napatrzeć. Ale przed nami jeszcze ciąg dalszy trasy a do zdobycia Sokolica, na którą prowadził nieco trudniejszy już szlak. Ale ciekawe jest to, że chodzenie po Pieninach polega ciągle na wchodzeniu i schodzeniu :) W Tatrach jednak głównie trzeba piąć się w górę, tutaj człowiek się nawspina, a po chwili schodzi, tylko po to, żeby znowu się wspiąć ;)
 
Jak w życiu :D Ale kiedy człowiek jest wytrwały, może liczyć na nagrodę – zdobyty szczyt i piękne widoki:
 
Tak, to prawda, że Pieniny jesienią są naprawdę piękne. A to jeszcze nie koniec…

sobota, 24 września 2011

No to jesteśmy.

Wygląda na to, że wróciliśmy już na dobre. Wczoraj przyjechaliśmy do Poznania, Franek jutro idzie do pracy, ja w poniedziałek. Nasz urlop niestety się skończył. Cóż, to było raczej do przewidzenia :P
Ale nie jest tak źle. Widocznie porządnie odpoczęliśmy skoro nie lamentujemy z powodu konieczności powrotu do pracy a zwyczajnie przyjmujemy to jako naturalną kolej rzeczy. Nie wracaliśmy wczoraj ze skwaszonymi minami, raczej cieszyliśmy się, że urlop nam się udał. Nawet się już rozpakowaliśmy, co jest do mnie niepodobne, bo nie znoszę tego robić i zdarza się, że moja nierozpakowana torba stoi jeszcze tydzień, czy dwa :) Ale Franek mnie zmobilizował i razem uporaliśmy się z tym jeszcze wczoraj wieczorem, zaraz po przyjeździe.
Dzisiaj natomiast dzień był od samego rana intensywny – obudziliśmy się przed ósmą, Franek zrobił śniadanie a ja się szybko zebrałam i pobiegłam na aerobik – pierwszy od ponad dwóch tygodni :) W czasie, gdy ćwiczyłam, Franuś wypucował lodówkę, bo nie zdążyliśmy tego zrobić przed wyjazdem, a ona aż się prosiła o umycie. Kiedy wróciłam posprzątaliśmy całą resztę mieszkania i pojechaliśmy na zakupy, żeby jutro na śniadanie nie mieć znowu do wyboru tylko jajek na miękko, jajecznicy, jajek na twardo albo sadzonych :P Załatwiliśmy też kilka zaległych spraw, takich jak odebranie listów poleconych z poczty, czy oddanie książek do biblioteki uniwersyteckiej (jak dobrze, że można było to załatwić w sobotę). I w zasadzie w ten sposób minął nam cały dzień. Dopiero późnym popołudniem odetchnęliśmy relaksując się w domu.
Narzekać nie możemy, wiadomo, że wszystko co dobre, szybko się kończy, więc nie ma co rozpaczać. Zawsze dziwię się, gdy słyszę, jak ludzie przeżywają powroty z urlopów – niemal ocierają się o depresję. Mnie co najwyżej dopadał syndrom przedszkolaka, ale to trochę co innego, bo nie chodzi ani o koniec urlopu, ani o powrót do pracy, a raczej o rozstanie z Miasteczkiem, a do tego to mi nawet urlopu nie trzeba :) W każdym razie, my z Frankiem staramy się zawsze wrócić przynajmniej dzień wcześniej, oswoić się z sytuacją i z myślą, że wracamy do pracy, spędzić jeszcze wspólnie resztę wolnego czasu w domu. I zawsze jakoś dajemy radę :)
Urlop udał nam się wspaniale. Relacja jeszcze na pewno będzie :) Mam już swój komputer z powrotem, więc mogę nadrabiać zaległości. Teraz tylko w skrócie napiszę, że sporo załatwiliśmy podczas pobytu w Miasteczku – oprócz sali załatwiliśmy już zespół, popytaliśmy też o fotografów, a przede wszystkim byliśmy już u księdza i zaklepaliśmy sobie termin w kościele. Najważniejsze więc już za nami :) Załatwiłam też sobie upoważnienie do głosowania w wyborach poza Miasteczkiem. Więc nasz urlop był również bardzo użyteczny :)
W zasadzie na zakończenie mogę tylko powiedzieć coś bardzo banalnego: czas szybko płynie…

poniedziałek, 19 września 2011

Z Margolkowej szuflady IV.

Dokładnie osiemnaście lat temu w moim pamiętniku pojawił się pierwszy wpis o takiej treści: (pisownia oryginalna, proszę wybaczyć świeżo upieczonej drugoklasistce :))

niedziela 19 września 1993
Było zimno, deszcz nie padał, słońce świeciło, ale trzeba było chodzić w kurtkach. Był to dzień wyborów ja i moja siostra Asia poszłyśmy z dziadziem na wybory. Jak wyszliśmy z budynku poszliśmy oglądać ule, potem ja i Asia wymyśliłyśmy, że pójdziemy do muzeum. W muzeum były bardzo ładne ule i obrazy ładne też były figóry. Później wróciliśmy do domu, po obiedzie poszłam odrabiać lekcje. Jak skończyłam poszłam z dziadziem na lody, bo Asia z wujkiem pojechała do lasu. Dziadziu kupił siedem porcji na wynos, później bawiłam się z Asią w hokeja i oglądałam film.

Zaczęłam pisać pamiętnik, kiedy miałam osiem lat. Wpisy pojawiały się bardziej lub mniej regularnie – zdarzało się, że nie pisałam kilka miesięcy, a bywało tak, że pisałam nawet kilka razy dziennie. Odkąd zaczęłam pisać bloga, papierowy pamiętnik poszedł nieco w odstawkę, chociaż nadal go prowadzę i wpisy się w nim pojawiają. Ale może nie tak często jak bym chciała, cóż, wszystkiego mieć nie można. W każdym razie, tamten wpis to było takie preludium do całej serii opowieści różnej treści autorstwa Margolki :) Uzbierało się tego czternaście pełnych zeszytów, plus te wszystkie wpisy na blogu. Kto wie, gdyby nie ten infantylny opis dnia, być może nigdy nie powstałyby Kredki Margaretki? :))
Cieszę się, że zaczęłam wtedy pisać i że nie przestałam aż do dziś, dzięki temu oprócz tego, że zachowałam wiele wspomnień – nawet tych dotyczących wydarzeń błahych, ale ciekawych – miałam i mam możliwość obserwacji siebie, swojego życia, swoich zachowań z dystansu.. Widzę jak się zmieniłam, co w moim życiu było ważne, jak kształtował się mój charakter. Tego nie dałoby się odtworzyć. Gdyby nie ten pierwszy pamiętnik, a później każdy kolejny, nie wiedziałabym o sobie tyle, ile wiem dziś… Niezmiernie się cieszę, że nigdy nie pomyślę: „szkoda, że nie pisałam pamiętnika, gdy byłam młodsza…”
Ps. Wróciliśmy cali, zdrowi, opaleni i zadowoleni :) Niestety mój komputer przechodzi teraz formatowanie, rodzinny laptop jak na złość się zepsuł, a siostra swojego zabiera z samego rana do Krakowa. Odezwę się przy najbliższej okazji :)

czwartek, 15 września 2011

A za rok…

No nie mogłam się powstrzymać, żeby tego nie napisać. W końcu tylko raz się zdarzy, że będę dokładnie rok przed ślubem, a że akurat nie mam dostępu do komputera, pozwoliłam sobie wykorzystać opcję publikacji notek z opóźnieniem :)

Pisząc w niedzielę, 11 września, nie mogę być pewna tego, co robię w czwartek, 15 września 2011 roku. Raczej wiem gdzie jestem – na którymś z pienińskich szlaków… Raczej wiem z kim jestem – z moim przyszłym mężem (ratunku! jak to brzmi!). Nie mam pojęcia jak się czuję, czy coś mi dolega, ani w jakim jestem nastroju. Natomiast jestem pewna, że myślę ciągle o tym, że już za rok o tej porze wszystko zacznie się zmieniać i rozpocznie się nowy etap mojego życia. I prawdopodobnie o tym właśnie rozmawiamy, wędrując z Frankiem po górach :)
W niedzielę wpakowaliśmy do torby wino, które być może dzisiaj popijamy sobie podczas tych rozważań na temat naszej przyszłości.
Za rok prawdopodobnie będziemy je popijać już na własnym weselu :)

Jej, co to się będzie działo! :)
Jeszcze nigdy nie byłam tak pewna tego, co będę robić za rok, o tej samej porze.*

Ps. Flo., wszystkiego najlepszego dla Ciebie i MW z okazji Waszej rocznicy ślubu :)
*nie kuszę losu, zawsze należy pamiętać o tym, żeby swoich planów nie być zbyt pewnym, ale niby dlaczego mam być pesymistką? :) A więc: odpukuję w niemalowane, pluję przez lewe ramię, czy co tam jeszcze i nadal wierzę w to, że wiem, co będę robić za rok :)

niedziela, 11 września 2011

Wiewióra.

W zasadzie to już mnie pożegnałyście pod poprzednią notką, więc się jednak rozpisywać nie będę za bardzo :) Pierwsze dwa dni urlopu spędzone w Miasteczku, mamy już niestety za sobą. Wczoraj z rodzicami, siostrą i jej chłopakiem zakończyliśmy sezon grillowy. Dzisiaj zaliczyliśmy jeszcze wojewódzkie dożynki. A to nasza dożynkowa zdobycz, Wiewióra ze słomy:
 
Franek się w niej zakochał od razu. Ja, kiedy tylko przekonałam się, że on naprawdę chce ją mieć :) Wcześniej nie chciałam głośno mówić, że Wiewióra mi się podoba, ale skoro Franek pierwszy to powiedział…
 
Będzie nam pasowała do kwiatów wyplecionych ze sznura sizalowego, które sprawiliśmy sobie na jarmarku w Poznaniu :)
A jak ona pachnie…! Jak powietrze w trakcie żniw :)

Torby zapakowane, trasa opracowana. Wyruszamy jutro po szóstej. Wracamy chyba za tydzień. Zostawiam więc Was z Wiewiórą. Do poczytania :)