*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 sierpnia 2011

Siedem ciekawostek.

  Kilka z Was  uznało, że zasługuję na powyższe wyróznienie :) Przyznam, że nie do końca wiem, co ono oznacza, ale wyróżnienie, to zawsze wyróżnienie, więc bardzo dziękuję – M., Ewelinie, Natalii, Poli, Free Spirit hmmm czy kogoś jeszcze pominęłam? Jeśli tak, to już mi się upominać (mój błąd, nie zanotowałam sobie) :)
Przy okazji odbioru nagrody, blogowicz jest zobowiązany do zdradzenia siedmiu rzeczy, których czytelnicy jeszcze o nim nie wiedzą – w czym zapewne się orientujecie, bo zabawa ta już krąży po blogowisku od dłuższego czasu. Na tyle długiego, że zatoczyła koło i zostałam wytypowana do niej już po raz kolejny, tyle, że z innym obrazkiem. Prawdę mówiąc na początku chciałam sobie odpuścić, ale po dłuższym zastanowieniu stwierdziłam, że znajdzie się jeszcze kolejnych siedem rzeczy, które mogłabym na swój temat Wam ujawnić. Jak to zwykle  bywa – przypuszczam, że nie wszystko jest dla Was całkowitą tajemnicą, ale są to sprawy, o których chyba nigdy wprost na blogu nie pisałam, więc jakąś ciekawostką pewnie będzie, że:
1. Uwielbiam śmieciowe żarcie. Nie zajadam się nim może non stop, ale naprawdę lubię zjeść od czasu do czasu jakieś byle co z Mc Donalds’a czy innego fast fooda. Nawet kebaby z budki mi nie straszne, choć odkąd Franek zakończył pracę w takim przybytku jadam je bardzo rzadko. A, no i zupki chinskie u mnie w domu na stanie muszą być. Nie próbujcie nawet mi ich obrzydzić, bo nic mnie nie przekona :) Wiem, że to czysta chemia, wiem, że to śmieci, cóż poradzę, lubię i już. Raz na tydzień wciągam zupkę chińską :)
2. Jestem typem chomika. Pomijam już to, że chomikuję różnego rodzaju pamiątki typu bilety, paragony i takie tam dobrze się kojarzące drobiazgi. O piwie już wiecie z poprzedniej notki. Chmikuję też słodycze, o których zdarza mi się zapomnieć i dopiero, kiedy najdzie mnie ochota na coś słodkiego to zaczynam buszować i znajduję z radością w szufladzie jakąś zapomnianą krówkę albo mambę. Ta radość jednak jest niczym w porównaniu z euforią, jaką odczuwam, kiedy znajdę zachomikowaną niegdyś gotówkę – to dyszka w kopercie, to dwie w zapomnianej kieszonce kurtki. Mój rekord to pięć setek. Gotówki przy sobie raczej nie noszę, ale tak rozkładam pieniądze w domu z obawy, żeby nie zginęły, że często w końcu o nich zapominam :) (Gwoli ścisłości – nie chomikuję tego wszystkiego, żeby schować przed Frankiem, robiłam to od zawsze, nawet gdy mieszkałam z rodzicami:)
3. Miałam kiedyś wirtualnego chłopaka. I to w czasach, kiedy internet dopiero zaczynał hulać w naszym kraju, więc pisząc „wirtualnego” mam na myśli „wymyślonego” ;) Choć nie do końca, bo mój chłopak miał na imię Jason i był bohaterem jednego z seriali dla młodzieży. Pochodził z Australii. Byliśmy ze sobą dwa lata. Długo jak na wirtualny związek co? :) Moje koleżanki nawet się w to wkręciły i zachowywałyśmy się jakby on autentycznie istniał. Miałam wtedy 12/13 lat. Jason odszedł na dobre, kiedy poznałam Krzyśka. Rozstaliśmy się w zgodzie :)
4. Nie lubię myć włosów! A w zasadzie nie o samo mycie chodzi, ale o to suszenie i układanie. Gdybym umyła włosy i zostawiła je samym sobie, to byłyby kwadratowe, więc zawsze muszę poświęcić trochę czasu (10-20 minut) na wysuszenie i ułożenie ich. Całe szczęście potem do następnego mycia (zazwyczaj myję co dwa dni)  mam spokój, bo jak już ułożę to się trzymają.
5. „Strzelam” palcami, jeśli wiecie o co mi chodzi. Założę się, że część z Was nie znosi, jak inni to robią. Nasłuchałam się już wiele o negatywnych skutkach wyłamywania sobie palców, ale całkiem sporo słyszałam też o tym, że poważniejszych konsekwencji nie ma.. Ja to robię od ładnych kilkunastu lat, ale nie zauważyłam, żeby działo się coś złego. Przyznaję, że próbowałam się tego oduczyć, ale nie potrafię. No lubię to po prostu. Ryzykuję być może silne drżenie rąk za kilkadziesiąt lat albo jakieś bóle reumatyczne. A może nic mi nie będzie – podobno nawet były jakieś badania, które dowodziły, że nic złego sie nie dzieje. Cóż, tak czy inaczej, od czegoś trzeba umrzeć :)
6. Uwielbiam podbierać Frankowi jedzenie z talerza :)) Nie wiem dlaczego, ale zawsze mi się wydaje, że to, co on ma, jest smaczniejsze :P To w knajpach. Ale w domu nie jestem lepsza. Zawzwyczaj podjadam to, co jego przy okazji kolacji, której ja nie jadam, bo nie jestem już głodna o tej porze. Ale jeśli Franek zrobi sobie jakieś apetyczne kanapki albo pachnące tosty, to tylko czekam aż się odwróci, a potem wygryzam mu w takiej kanapce ładną dziurę :) Bo nie jestem aż taka zła, żeby zjeść całą – co to, to nie, ja tylko próbuję :)) Aha, i zdarza mi się też podpijać :)
 
7. Wspominałam, że szydełkuję. Ale być może nie wiecie, że ja w ogóle uwielbiam robótki ręczne i zajmuję się tym, regularnie od kilknastu lat! Pierwszą rzecz, która mi się przydała, zrobiłam w piątej klasie na szydełku. Oprócz tego wyhaftowałam kilka serwetek, zrobiłam na drutach kilka toreb, które potem rozdawałam koleżankom, no i swego czasu moje plecione bransoletki robiły furorę. Muszę Wam kiedyś pokazać moją kolekcję :)
 
***
Okazuje się, że pomimo tego, że piszę już tyle czasu, to zawsze znajdzie się coś, o czym wspomniałam tylko pobieżnie, albo o czym nie wszyscy wiedzą :) No cóż, prawda jest taka, że pewnie nigdy nie dowiecie się o mnie wszystkiego :)
 
Do dalszej zabawy nie nominuję nikogo konkretnie, ale zapraszam wszystkich, którzy mają na to ochotę :)

niedziela, 28 sierpnia 2011

Na weekend pojechałam do Miasteczka. Franek musiał zostać w Poznaniu, coby Poznaniacy mogli się przemieszczać z jednego końca miasta na drugi za pomocą środków komunikacji miejskiej. Tak się złożyło, że w tamtą stronę zabrałam się z kimś samochodem, wracałam już pociągiem. Franuś miał po mnie przyjechać na dworzec, ale pomagał w czymś tacie i zadzwonił, że nie wie czy się wyrobi, ale, że jeśli trzeba to przyjedzie i potem wróci z powrotem do rodziców. Powiedziałam, że nie ma problemu, sama dojadę. Kiedy weszłam do domu zadzwonił:
- Co tak ciężko oddychasz?
- Bo dopiero do domu weszłam.
- Aż tak się zmęczyłaś?
- No, bo ciężką walizkę miałam.
- Pytałem przecież, czy masz ciężki bagaż, przyjechałbym!
- Nie, pytałeś, czy mam dużo bagażu. A nie miałam – była tylko jedna walizka. Ale ciężka :)

Dalej podczas rozmowy Franek stwierdził, że musimy się w tym tygodniu wybrać na zakupy, bo lodówka pusta:
- Nic nie ma, nawet zupę całą zjadłem.
- Ooo, to coś nowego, zawsze jak Ci na weekend zostawię coś do zjedzenia to i tak zostaje.
- Ale bardzo dobra była ta zupa, więc zjadłem.
- Taaak? Czyli inne moje zupy nie są dobre?
- Inne są nawet lepsze.
- Jak to lepsze, a co z tą było nie tak?? *
- Ta była jeszcze lepsza od tych lepszych.
- Czyli z tamtymi coś jest nie tak!
- Nie, ta zupa jest lepsza, a tamte jeszcze lepsze a ta jest najlepsza od tych najlepszych, które są najlepsze, a lepsza…
- Dobra, dobra, wybrnąłeś… Kończę, bo muszę się rozpakować.
- Ok, to pa. Aha! Ryba, to piwko, które przede mną schowałaś w szufladzie wyciągnąłem i włożyłem do lodówki, żebyś miała schłodzone…**

***

* Spokojnie, to była podpucha ;) Muszę przecież czasami być stereotypową zołzą ;)
**Już dwa razy Franek wypił mi piwko, które sobie zachomikowałam w lodówce, więc teraz chomikuję gdzieś indziej :) Zdaje się, że muszę zmienić dziuplę…

czwartek, 25 sierpnia 2011

A ta ciągle o tym samym :)

Mam pewne, dość mocno uzasadnione obawy, że stanę się nieco monotematyczna :)) No cóż, pisać muszę o tym, co mi w duszy gra, a ostatnimi czasy tak się składa, że gra na jedną nutę. Ale może nie będzie tak źle :) A tymczasem – jeszcze w kwestii daty, bo Wasze komentarze sprowokowały mnie do kilku refleksji…

Swego czasu oczywiście rozmyślałam o tym, jaka data byłaby idealna na ślub. No i tak sobie z Frankiem wymyśliliśmy, że fajnie byłoby 17 lipca – w rocznicę poznania się. Ale to były tylko takie luźne rozmowy. A gdy przyszło co do czego, kiedy już byliśmy zaręczeni i faktycznie mieliśmy się zastanowić nad datą, wcale nie przychodził nam do głowy żaden konkretny dzień.

Tak naprawdę to było nam wszystko jedno – chcieliśmy po prostu, żeby to było w miarę szybko… Bo na co mamy czekać? Długo jesteśmy razem, już poznaliśmy się na tyle, żeby wiedzieć, czy chcemy być razem… Przedłużanie tego nie ma sensu.
Franek na początku optował za latem – bo stwierdził, że wtedy goście będą mieli najmniejszy problem, żeby dojechać. Z drugiej strony, słyszeliśmy głosy, że latem ludzie mają zaplanowane urlopy i też jest problem. Trzeba więc przyjąć po prostu, że komu będzie zależało, to przyjedzie niezależnie od tego, czy to będą wakacje, czy nie.

Pasowałaby nam nawet zima – mało ślubów wtedy się odbywa, więc bylibyśmy dość oryginalni :) Ale styczeń/luty 2012 to trochę za szybko, a z kolei grudzień tegoż roku wydawał się zbyt odległy. Wiedzieliśmy tylko jedno – nie może to być w okresie maj-lipiec, z tego względu, że mój kuzyn ma wesele w czerwcu, a dwie takie imprezy jedna po drugiej to nie jest specjalna atrakcja. Jednak tak naprawdę wszystkie te rozważania były czysto teoretyczne i wspominane mimochodem. Wszystko rozstrzygnęło się, gdy moja mama zorientowała się, jakie w ogóle są wolne terminy w salach, które braliśmy pod uwagę. A pierwsze wolne terminy były na przełomie sierpnia i września 2012.

No i tak – żadne tam rocznice, żadne literki „r” w nazwie, żadne sprawy pogodowe, ubraniowe ani inne przesądy nie miały wpływu na nasz wybór. Tak jak pisałam, to nie my wybraliśmy datę, ale ona wybrała nas :) Bo później nawet pojawiła się możliwość ewentualnej zmiany na koniec sierpnia, ale nam się tak już ten dzień 15 września spodobał, że tak zostało :)
A że nie jest to jakiś szczególny dzień, który kojarzyłby się nam wyjątkowo? Cóż, od roku 2012 już będzie dla nas wyjątkowy :)

***
A teraz coś dla tych najbardziej niecierpliwych. Oto i on:
  
 

środa, 24 sierpnia 2011

Sny przedślubne (zapewne dopiero część pierwsza :))

Już od kilku lat zdarzało mi się miewać sny, które nazwałam sobie przedślubnymi. Nawet mimo tego, że o ślubie jeszcze nie myśleliśmy, bywało, że śniło mi się, że jadę do kościoła i zawsze było to samo – nie mogłam się wybrać, ciągle coś mi stawało na drodze i ostatecznie wyglądało na to, że spóźnię się na własny ślub. Ale zawsze w tym śnie sama sobie powtarzałam, że to nie jest rzeczywistość i od razu się uspokajałam i już na luzie odawało mi się dośnić do końca jak to moje wesele okazuje się klapą :)
Parę dni temu śniło mi się, że nadszedł ten dzień. Goście się już zjechali, czekają w kościele i właściwie już tylko mnie brakuje. Msza się rozpoczęła, a ja nie zdążyłam się przebrać! Weszłam więc tylko na chwilę w sweterku i pomyślałam sobie, że na czytaniu wyjdę i się przebiorę… Tak też zrobiłam. Wyszłam i w jakimś pomieszczeniu (nie, nie w zakrystii:)) szybko zaczęłam się przebierać. Ale czas nagli – już 1 list do Koryntian przeczytany a ja go nie słucham. Na własnym ślubie :( – myślę sobie. A tu jak na złość „na cebulkę” jestem ubrana – sweterek, jeszcze jeden, koszulka, podkoszulka… Ksiądz już kazanie rozpoczął – kazanie skierowane do mnie i Franka, a mnie nie ma! W końcu włożyłam suknię - w samą porę, bo kazanie się kończy, zaraz będzie przysięga! Jeszcze tylko buty – i co? Nagle robi mi się gorąco, bo przypomniałam sobie, że zapomniałam sobie kupić białe buty do sukni ślubnej!!! Mam tylko czarne czółenka! No i co teraz?
Pomyślałam sobie wtedy to, co zawsze w takich sytuacjach – spokojnie, to tylko sen. Nie podziałało. Margolka we śnie ze zgrozą uświadomiła sobie, że tym razem się jej to nie śni i że ten wielki dzień, na który czekała tyle czasu i do którego przygotowywała się tak długo będzie totalną klapą… I w tym momencie uratował mnie mój kochany narzeczony! Zadzwonił frankowy budzik wzywający go do pracy! Wierzcie mi, nigdy się tak nie cieszyłam, że Franuś musi wstawać o 3:25 :)
***
Ten sen był z gatunku ekstremalnych. Ale od kilku dni przygotowania, ślub i wesele śnią mi się prawie codziennie w wersji light. Zazwyczaj sny te dotyczą rozmów z innymi, w których opowiadam, co załatwiliśmy. Albo nawet nie dzieje się nic konkretnego, tylko jest biała suknia i generalnie temat ślubno-weselny. Cóż, co tu się dziwić – ostatnio o niczym innym prawie nie myślę. Z mamą mamy gorącą linię i ciągle omawiamy jakieś kwestie a później przekazuję to Frankowi i jeszcze raz dyskutujemy. Gorący temat, więc i w nocy spokoju mi nie daje. Mam nadzieję, że teraz, kiedy mamy już załatwione najważniejsze, na chwilę się uspokoi. Potem jeszcze we wrześniu załatwianie kościoła, a cała reszta trochę się czasie rozłoży… A więc i się uspokoję trochę.

Taką mam nadzieję, bo nie wyobrażam sobie, żebym była taka nakręcona przez cały rok!  A tak swoją drogą wiecie, co to będzie o tej samej porze w przyszłym roku? Skoro ja już teraz tak to wszystko przeżywam?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Data.

Kiedy tydzień temu omawialiśmy z naszymi rodzicami podstawowe kwestie, przez chwilę obawiałam się, że jednak będę musiała się poddać i ślub i wesele będą w Poznaniu.
Ja sobie doskonale zdawałam sprawę z tego, że organizacja w Poznaniu byłaby łatwiejsza. Być może wyszłoby też taniej – bo nie trzeba szukać noclegów dla rodziny Franka, tylko dla mojej, a w Miasteczku prawie dla wszystkich (moja rodzina też w większości przyjezdna). Ale naprawdę to była dla mnie ostateczność.
Rodzice Franka nie do końca mnie rozumieli („przecież podobały Ci się wesela w Poznaniu”), moja mama też skłaniała się ku wygodniejszemu rozwiązaniu. Ale tata się za mną wstawił („jak Margolce zależy, to możemy się zorientować jak to wygląda w Miasteczku”). A mój tata to jest taki typ, że generalnie sie wcale nie odzywa, ale jak już się odezwie, to wszyscy się z nim liczą, bo wiedzą, że on mówi tylko wtedy, jak ma coś mądrego do powiedzenia :)))
Trudno mi wytłumaczyć, dlaczego się upieram… Bo chodzi tylko o emocje. Po prostu chciałabym mieć ślub i wesele w swoich rodzinnych stronach. Poza tym cała rodzina Franka to Poznaniacy od pokoleń. Nawet na moim własnym weselu, które ja bym organizowała, czułabym się trochę jak gość u nich. A ja bardzo chciałam, żeby to oni poczuli się jak goście, żeby zobaczyli moje rodzinne strony (nie byłoby innej okazji), bo przecież to skąd pochodzę miało wpływ na to, kim jestem. Żeby mogli zjeść „nasze” jedzenie (kluski śląskie zamiast tych drożdżowych na przykład - bo w Poznaniu zawsze te drożdżowe są podawane), żeby mogli zobaczyć, czym są poprawiny… Chcę ich zaprosić do siebie. No i jeszcze ta tradycja, że wesele jest w rodzinnych stronach panny młodej…A przecież logiczne jest, że w przypadku ślubu w Poznaniu, to rodzice Franka bardziej by się angażowali, a to mi jakoś tak dziwnie wygląda, bo mam wrażenie, że powinno być na odwrót :) I wreszcie – skoro na co dzień mieszkamy tu, to chociaż to wielkie wydarzenie chciałabym mieć w Miasteczku. I może to było by takie symboliczne pożegnanie z moimi rodzinnymi stronami :)
Frankowi z kolei wszystko jedno, a ponieważ wiedział, że mi zależy, to też raczej za Miasteczkiem optował. Ostatecznie postanowiliśmy, że popytamy w Miasteczku, a potem się zastanowimy. Odpowiadał mi ten kompromis – gdybym zobaczyła, że naprawdę jest trudno pod względem logistycznym i drogo, odpuściłabym…
Ale okazało się, że nie jest tak źle! Z terminami może nawet lepiej niż w Poznaniu, co do noclegów - okazało się, że trochę miejsca w naszych domach się znajdzie, a dla rodziny Frankowej będzie miejsce w jakimś pensjonacie, czy hoteliku.
Miało być wstępnie - rodzice na urlopie, więc w piątek zajrzeli do jednej restauracji, spytali w drugiej… Ja wszystko przekazałam dalej. Mnie tak naprawdę było wszystko jedno gdzie to będzie (pomijając miasto oczywiście:)) Więc gdy pokazałam Frankowi w internecie salę, która wpadła w oko moim rodzicom a on się nią zachwycił, a potem jeszcze spodobała się jego rodzicom, stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać. Dzisiaj mama zadzwoniła i zarezerwowała  termin. Wstępnie zaklepaliśmy też zespół.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że mogę Wam przedstawić datę naszego ślubu. A oto i ona: 15 września 2012 :)

sobota, 20 sierpnia 2011

Fajny Franek.

Muszę Wam powiedzieć, iż stwierdzam, że ten Franek to jednak fajny jest. Oczywiście stwierdzam tak co jakiś czas od ponad pięciu lat, ale postanowiłam się do tego oficjalnie przyznać :D

Zaskoczył mnie ostatnio kilka razy. Zwłaszcza wczoraj. Byłam umówiona z Dorotą na 18 na jogę, zależało mi bardzo, żeby pójść, a jak na złość musiałam zostać dłużej w pracy, czego się kompletnie nie spodziewałam do ostatniej chwili. Na domiar złego byłam akurat w pracy rowerem a nie samochodem, więc wychodząc o 17:25 nie miałam szans, żeby dojechać na pętlę, oddać rower a potem jeszcze jechać tramwajami z przesiadką i zdążyć. Ale naprawdę bardzo mi zależało, zadzwoniłam więc do Franka i zapytałam po cichutku, czy nie chciałby po mnie przyjechać samochodem. Właściwie tak tylko dla zasady spytałam, bo nie oczekiwałam, że rzuci wszystko i po mnie przyjedzie. Pomyliłam się. Autentycznie rzucił wszystko – akurat robił obiad, wyłączył piekarnik, przebrał się i jeszcze po drodze dzwonił do mnie sprawdzając gdzie jestem i w którym miejscu mnie zgarnie. Franuś naprawdę się spisał. Przybyłam spóźniona jedną minutę. A potem wróciłam do domu i czekał na mnie ciepły obiad.

A to nie był pierwszy raz, gdy Franek mnie tak uratował. Pamiętam czasy, gdy jeździłam do poprzedniej pracy na siódmą. Otwierałam biuro. Parę razy zdarzyło mi się w moim roztrzepaniu zostawić w domu klucze. Żebym nie musiała tłuc się znowu autobusem i tramwajem, tracąc godzinę, Franuś poświęcał się i wstawał bladym świtem, żeby mi te klucze dowieźć.

Już kilka razy było tak, że pytałam, czy mógłby mi przywieźć moją torbę ze strojem na aerobik, bo nie zdążyłabym, gdybym jeszcze musiała po nią iść do domu… Pytał tylko, czy wszystko jest przygotowane i zgadzał się bez gadania. Raz nawet sam mi tę torbę pakował, jak mu powiedziałam, co mi jest potrzebne…

Jest sezon na słonecznik, który po prostu uwielbiam! Najlepszy jest do kupienia na targu, który niestety jest poza moim zasięgiem, bo gdy jadę do pracy, to dopiero się rozkłada, a gdy wracam, wszystkie stoiska są już zwinięte. Więc gdy Franek ma wolne idzie na ten targ specjalnie po ten słonecznik dla mnie!

Szczytem wszystkiego było, kiedy tydzień temu przyszłam do domu, a on powiedział, że umówił się z kolegami. Zrobiłam smutną minkę i powiedziałam, że szkoda, bo straaaaszną miałam tego dnia ochotę na lody i myślałam, że się na nie wybierzemy. Więc wyszedł domu, poszedł do sklepu, kupił mi tego loda, przyniósł i znowu wyszedł – tym razem na spotkanie z kolegami. Normalnie spełnił moją zachciankę – bo niczym innym to nie było.

Mogłabym mnożyć takie przykłady. Muszę przyznać, że pod tym względem Franek jest niesamowity – zawsze mogę na niego liczyć. Przy czym nie naciskam, nie stroję fochów. Najczęściej ja go nawet nie proszę, a zwyczajnie pytam, bo zdaję sobie sprawę z tego, że po prostu może mu się nie chcieć z domu wychodzić tylko po to, żeby mnie było wygodniej. Owszem, zdarza się czasami, że odmawia. A ja nie mam do niego pretensji. Ale takich sytuacji jest naprawdę niewiele. Za to tych, kiedy coś mi przywozi, gdzieś po mnie przyjeżdża, coś załatwia dla mnie, nawet nie potrafię zliczyć.
Kochany jest i zawsze kiedy robi dla mnie coś takiego, nie mogę wyjść z podziwu, bo nie wiem, dlaczego to robi*. Mam nawet wyrzuty sumienia czasami, bo nie mam pojęcia, jak mam mu się za to odwdzięczyć? Chętnie zrobiłabym dla niego coś takiego, tyle, że on mnie rzadko o coś prosi… Staram się więc wynagradzać mu to jakoś inaczej, chociaż i tak jestem pewna, że on robi dla mnie dużo więcej, niż ja dla niego**.
***
*Wrócił Franek z pracy i wierciłam mu dziurę w brzuchu, żeby mi powiedział, dlaczego. W końcu otrzymałam odpowiedź, że chce, żeby mi było miło :)


** Zainspirowana swoją własną notką podzieliłam się tym spostrzeżeniem z Frankiem. Odpowiedział mi:
- No jak nie, ty dla mnie też dużo robisz.
- Co na przykład?
- No na przykład powiem ci teraz, żebyś pojechała mi po pizzę, a ty pojedziesz i mi ją przywieziesz…
(nie pojechałam. Zamiast tego przyniosłam mu rybę z lodówki, która została nam jeszcze z wczoraj. Wygląda na usatysfakcjonowanego :))

wtorek, 16 sierpnia 2011

I po labie.

W czwartek po pracy byłam uradowana wizją czterodniowej laby. Tyle tylko, że laba szybko minęła, ani się obejrzałam i już mamy wtorek. Ale w zasadzie myślę, że jakoś to przeżyję :) W końcu jutro już środa a od środy to już do kolejnego weekendu bliżej niż dalej ;)
Czwartkowe popołudnie zarezerwowane miałam dla koleżanki, która przyjechała na parę dni z Hiszpanii. Usiadłyśmy sobie przy hiszpańskim winku (które załatwiłam jednak ja) pogryzając hiszpański serek (to już przemyt koleżanki ;)) i spędziłyśmy bardzo miły wieczór. Jak już wiecie, piątkowy poranek do tych miłych zdecydowanie nie należał. Ale na szczęście jak już się wypisałam, zły humor mnie opuścił. Pozałatwialiśmy z Frankiem parę spraw na mieście a potem popędziłam do fryzjera. Zawsze przy takich okazjach chodziłam do znajomej fryzjerki i byłam zawsze zadowolona. Tym razem musiałam sobie znaleźć inną, więc szłam pełna obaw. Nawet jak już mnie uczesała, nie byłam do końca przekonana, czy to jest właśnie to. Ale przyszłam do domu i Franek był zachwycony. A ja, jak już się ubrałam i umalowałam musiałam stwierdzić, że chyba ma rację mówiąc, że to moje najlepsze weselne uczesanie. Franek później przez cały wieczór powtarzał mi, że wyglądam najładniej ze wszystkich ;) Dobra, dobra, ja wiem, że pewnie każdy tak mówi swojej dziewczynie, tfu! narzeczonej (no jeszcze się nie przyzwyczaiłam :P), ale każdy mnie nie obchodzi :) Ważne było dla mnie, że on naprawdę tak myśli, a tego byłam pewna.
Wesele było bardzo udane, przyznam, że jedno z najlepszych, na jakich byłam. Mówię to zupełnie subiektywnie, po prostu wiele rzeczy było zorganizowanych tak, jak sama chciałabym zorganizować. No i pod tym względem trochę kiepsko, bo niektóre kwestie, mimo, że wcześniej miałam obmyślone już nie przejdą na naszym weselu, bo wiecie jak to jest – będzie, że odgapiliśmy :) Trudno, wymyśli się coś innego. Zabawa była fajna, chociaż na poprzednich weselach zdecydowanie więcej tańczyłam. No jakoś tak wyszło, ale przynajmniej nogi mnie na drugi dzień nie bolały :)
W sobotę wstaliśmy z Frankiem po jedenastej, posnuliśmy się po domu, poprzymulaliśmy i zrobiliśmy to, co robimy po każdym weselu. To już prawie nasza tradycja – poszliśmy do Mc Donalds’a :D Potem na długi spacer i do kina. Tak zazwyczaj wyglądają nasze dni „po”. I zawsze jestesmy z nich zadowoleni. A wieczorem ja zabrałam się za gotowanie, a Franek za pucowanie mieszkania, bo w niedzielę mieliśmy gości.
Gośćmi tymi byli nasi rodzice. Na obiad zaserwowaliśmy kuchnię wschodnią czyli barszcz po ukraińsku i pierogi ruskie :) Kiedy my krzątaliśmy się jeszcze w kuchni, nasi rodzice przeszli już do konkretów. Odpadły wszelkie kurtuazyjne rozmowy, bo widzieli się już parę razy i poznali na tyle, że są już „na ty” – załatwili to między sobą, nawet nie wiem przy którym spotkaniu ;) Później siedzieliśmy kilka godzin wszyscy razem i omawialiśmy podstawowe sprawy. Jeszcze nie wiemy nic konkretnego, ale wiemy już, od czego zacząć i wstępne ustalenia zostały poczynione. Generalnie dzień upłynął nam bardzo przyjemnie.
W poniedziałek Franuś niestety musiał już iść do pracy, a ja z rodzicami cieszyliśmy się jeszcze dniem wolnym szlifując bruki poznańskie. I w ten sposób upłynęły mi wolne dni. Błyskawicznie jednym słowem. Teraz tylko pozostaje mi czekać na urlop…

piątek, 12 sierpnia 2011

Sto diabłów!

Jestem naprawdę wściekła!
Idziemy dzisiaj z Frankiem na wesele, więc mam urlop. Posiedziałam wczoraj z koleżanką, potem jeszcze trochę z Frankiem. Ostatecznie poszłam spać o 2, co dla mnie jest już mega ekstrawagancją. I wiecie co??
Codziennie wstaję o szóstej. Codziennie krzątam się rano po domu. Nawet w weekendy kładę się zwykle przed północą, a więc wstaję między siódmą a ósmą. I NIGDY NIKT nie dzwoni.
Jeden jedyny raz wzięłam sobie urlop, posiedziałam trochę dłużej, bo wiedziałam, że sobie pośpię. Miałam nadzieję, że przynajmniej do dziewiątej, żeby jednak nie paść na tym weselu. Jeden jedyny raz w piątkowy poranek, w który normalnie zawsze wstaję, chciałam sobie pospać do oporu I co???

Siódma godzina, w samym środku bardzo ciekawego snu, słyszę, że w drugim pokoju dzwoni telefon stacjonarny. W półśnie myślę sobie: „przestanie, zaraz przestanie, śpij dalej, nie licz dzwonków, bo się rozbudzisz, dzwoni i dzwoni, ale przestanie…” Przestało. Udało mi się nie rozbudzić. Za chwilę dzwoni jeszcze raz. Dzwoni i dzwoni. Do oporu. Koniec spania. Wiedziałam doskonale, ze to nikt do nas, bo dzwoniłby na komórkę, stacjonarny mamy tylko dlatego, że właścicielka mieszkania nie chciała likwidować numeru, a dzięki temu mamy tańszy internet. Oczywiście nie pomyliłam się. Facet o siódmej rano pyta się mnie czy to Zarząd Dróg Miejskich! Oberwało mu się, ale jeszcze byłam zbyt zaspana, żeby powiedzieć mu co naprawdę myślę o tym, że ktoś nie potrafi wybrać poprawnie numeru na telefonie i to dwa razy. Nie chciałam się nakręcać, tylko położyłam się i starałam się z powrotem „odpłynąć”. Nie udało się. Owszem, udawało mi się nie myśleć o niczym konkretnym, ale w sen już nie zapadłam. A kiedy godzinę później telefon zadzwonił znowu (!) doprowadziło mnie to do furii. Wściekła warknęłam do telefonu „słucham”, a kiedy usłyszałam słodki głosik panienki reklamującej jakąś szkołę językową (a co tam – Speak Up! niech mają „czarny PR” i opinię natrętów niepozwalających się ludziom wyspać) powiedziałam, że absolutnie mnie to nie interesuje i że mam dość odbierania od rana idiotycznych telefonów, które nie pozwalają człowiekowi odpocząć. Cóż. Oberwało się lasce za faceta od ZDMu, miała pecha. Ryzyko zawodowe. Jestem pewna, że słyszała już gorsze rzeczy.

Ale do jasnej Anielki! Codziennie łażę w tych godzinach po domu w pełni wypoczęta i dlaczego wtedy nikt nie dzwoni, tylko właśnie w dniu, kiedy naprawdę chciałam się wyspać??!! I patrzę z zazdrością na Franka, który mimo dwóch pobudek zasnął ponownie :( Ja już nie potrafię. Gdyby telefon dzwonił o 4tej, to byłaby na to szansa. Ale nie o godzinie, o której normalnie jestem na nogach… Efekt jest taki, że naprawdę czuję się zmęczona i boli mnie głowa (jak zwykle, gdy śpię mniej niż 7 godzin) a dodatkowo wściekła jestem jak sto diabłów.

Notka miała być zupełnie o czymś innym, ale wyżyć się gdzieś musiałam. Lepiej na biednym blogu niż na Franku albo fryzjerce, z którą jestem umówiona za dwie godziny…

wtorek, 9 sierpnia 2011

Świadomość nieobecności.

Zrobiliśmy sobie z Frankiem odwyk. Przymusowy zresztą :) Pojechałam do Miasteczka, bo dawno mnie już tam nie było. On i tak w weekend pracował, a w niedzielę miał popołudniówkę, więc nawet nie chciało mi się wracać do pustego domu toteż postanowiłam wyruszyć w drogę w poniedziałek. Oto kolejna zaleta tego, że zaczynam później pracę :) Wczoraj Franuś też pracował po południu, więc „widzieliśmy się” tylko w nocy, dzisiaj ma skończyć trochę wcześniej, ale chyba nie na tyle, żebym już nie spała :)) Jutro ma wolne, więc wreszcie po niemal tygodniu się zobaczymy.

Cóż, tak to już bywa, że są tygodnie, gdy się siłą rzeczy mijamy. Ale nie jest to wbrew pozorom aż tak bardzo uciążliwe. Pewnie, wolimy spędzać czas razem, ale gdy się nie da, to też jakoś sobie z tym radzimy :) On ma wtedy czas na to, żeby pograć sobie na komputerze i nie musi się przejmować na przykład moim marudzeniem (chociaż wcale tak często nie stękam na jego granie :)), ja mogę spotkać się z koleżanką bez wyrzutów sumienia, że „marnotrawię” nasz wspólny czas, którego mamy tak mało :)
A poza tym muszę przyznać, że całkiem fajna jest ta świadomość nieobecności, że tak to nazwę :) Rozrzucone ubrania Frankowe na fotelu. Kapcie, które czekają na jego powrót. Ugotowane ziemniaki dla mnie – żebym mogła po powrocie z pracy już je tylko podsmażyć. Nieumyta szklanka po herbacie. Zapach jego wody toaletowej, który czuję, gdy wchodzę do pustego domu…
Nie wiem, co Franek widzi, kiedy nie ma mnie i jak zaznacza się moja nieobecność. Przypuszczam, że świadczy o niej książka z zakładką wskazującą miejsce, gdzie skończyłam czytać, dziesięć par butów wywalonych w przedpokoju – bo się nie mogłam zdecydować, które włożyć (ale to tylko jak wychodzę do pracy :P, jak wyjeżdżam do Miasteczka, zawsze zostawiam porządek!:)), moja podusia odłożona na boku (zabieram ją Frankowi albo nawet chowam :P, bo ją zawsze wymiętoli, jak zostaje sam w łóżku!), ugotowana zupa, karteczka z wiadomością na lodówce…
Mimo tego, że wolimy być razem, to bez tych znaków świadczących o nieobecności, wielu rzeczy nie dałoby się dostrzec. Dlatego nawet je lubię, są w jakiś sposób niezwykłe – przez swoją zwyczajność. A świadomość tego, że coś leży i czeka na powrót drugiego domownika jest kojąca.
Chociaż przyznać muszę, że jak wczoraj wróciłam do domu, to znaki nieobecności pozostawione mi przez Franka kojące wcale nie były! – wręcz przeciwnie, ślady butów w niemal każdym pomieszczeniu podniosły mi ciśnienie. A na moje pretensje telefoniczne Franuś odpowiedział: „Ryba, nie denerwuj się, nie wiem jak to się stało, ale w środę poodkurzam” Taaa, do środy to ja bym chyba ten piach miała już nawet w bieliźnie.

***
Bardzo mi miło, że się tak ucieszyłyście z mojego powrotu :)) Niestety wygląda na to, ze Onet nie podziela Waszego entuzjazmu i na znak protestu postanowił zaszwankować :P To co się na nim wyprawia od wczoraj to jakaś katastrofa.