*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 13 kwietnia 2013

Byle nie do szkoły!


Ostatnio mam bardzo dziwne sny. Bardzo wyraziste i sugestywne. Mam wrażenie, że pełne symboli, chociaż jednocześnie nie jestem dobra w interpretacji snów, więc to tylko wrażenie.Przypuszczam, że może to mieć związek z tym, że na żywo "za mało" przeżywam to wszystko, co się wokół mnie dzieje i będzie działo za chwilę. Jestem całkiem spokojna i pogodzona z rzeczywistością i może moja podświadomość się wyrywa, żeby zademonstrować w ten sposób wszelkie moje lęki i takie tam :P
W każdym razie, i tak nie o snach miało być dzisiaj. To znaczy notka snem zainspirowana, ale nie o śnie będzie, a o szkole. Śniła mi się moja nauczycielka chemii z liceum. Siedziałam u niej na lekcji, ale już jako obecna margolka a nie ta z czasów licealnych. Pani potraktowała mnie bardzo nieładnie i zwyczajnie mnie obraziła.
Chemia nie była moją traumą w tamtym czasie (była nią biologia i czasami historia - aczkolwiek ta druga z powodu nauczyciela, który był nieprzewidywalnym pijakiem), chociaż był to jedyny przedmiot z którego miałam czwórkę na świadectwie maturalnym. Ale babka, która tej chemii uczyła była postrachem. Wiedzę na pewno miała, potrafiła ją nawet zazwyczaj przekazać, ale posłuch na lekcjach budowała jedynie tym, że wszyscy się jej bali. Potrafiła zmrozić spojrzeniem, jeśli się uśmiechała to tylko ironicznie, bywała złośliwa, zwłaszcza, gdy ktoś udzielił niepoprawnej odpowiedzi na pytanie. Trochę rodzaj Kazimiery Szczuki z "Najsłabszego ogniwa" - jeśli ktoś oglądał... 
Nie mam pojęcia, dlaczego akurat ona mi się przyśniła, bo naprawdę większe stresy przechodziłam z powodu innych przedmiotów i innych nauczycieli, ale wywołało to u mnie całą masę przemyśleń. Między innymi takich, że absolutnie nie chciałabym wrócić do szkoły! Nawet do podstawówki, w której bylo mi bardzo dobrze, bo bywałam wręcz hołubiona przez niektórych nauczycieli, a jako przewodnicząca szkoły byłam również popularna wśród uczniów i raczej lubiana - a przynajmniej ci, którzy mnie nie lubili, siedzieli cicho :P
Nie miałam nigdy większych problemów z nauką. Nie wszystko przychodziło mi łatwo, musiałam uczyć się dużo i długo, a gdy tylko sobie odpuściłam, to od razu dostawałam gorsze oceny (poza pewnymi wyjątkowymi sytuacjami, które wspominam jako anegdoty do dziś, ale to temat na inny raz). Ale to nie niechęć do nauki albo przesyt nią wywołuje we mnie tę niechęć powrotu, a raczej szkolny - nazwijmy to - reżim :P Odwykłam zwyczajnie od tego, że nauczyciel jest najważniejszy i zawsze ma rację. Odzwyczaiłam się od tego szacunku, który wynikał tylko ze strachu. Oczywiście byli (i są) nauczyciele, którzy byli pasjonatami, mieli ogromną wiedzę, potrafili ją przekazać a do tego wszystkiego byli fajnymi ludźmi, z którymi dało się dogadać i którzy potrafili zrozumieć uczniów. A nawet tacy, których się człowiek bał, ale jak przychodziło, co do czego, to okazywali się w porządku.  I to nie o nich piszę, bo z takimi chętnie spotkałabym się dziś i myślę, że moglibyśmy rozmawiać jak starzy, dobrzy znajomi. Ale jeśli chodzi o innych to.. nie wytrzymałabym pewnie, bo temperament mam nieco większy niż te piętnaście lat temu i wygarnęłabym im, co o nich myślę :P Spójrzcie, jak nietrwały jest ten szacunek, który sobie "wypracowali" terrorem ;) We mnie nie zostało go za grosz... 
Trudno byłoby mi wrócić do czasów, gdy musiałam uczyć się rzeczy, których nie znosiłam i którymi kompletnie nie byłam zainteresowana. To na szczęście skończyło się na studiach ;) Miewałam co prawda jeszcze jakieś dziwne zajęcia czasami, ale jakiegoś związku z głównym kierunkiem zawsze umiałam się jednak dopatrzeć :)

Jednak zdecydowanie najgorzej byłoby właśnie ze wspomnianym przyjęciem za coś oczywistego faktu, że jestem "tylko" uczennicą, która musi się słuchać, musi być grzeczna, odrabiać lekcje, stawać pod tablicą, gdy tylko usłyszy swoje nazwisko, lecieć po kredę na zawołanie nauczyciela, wykonywać wiele innych mniej lub bardziej absurdalnych zadań domowych - (przecież zdarzały się i takie) i w dodatku każdego nauczyciela szanować bezwzględnie i w ogóle najlepiej to lubić, a przynajmniej udawać - wiarygodnie ;), żeby za bardzo nie podpaść. Oj, moja przekorna natura, która bardzo mocno rozkwitła w latach poszkolnych chyba by tego nie zdzierżyła :D

Tak więc- ufff... Jak dobrze, że już nie chodzę do szkoły.

Niemniej jednak koniecznie muszę dodać, że piszę to z perspektywy osoby, której już bliżej do trzydziestki niż "nastki", a obowiązek szkolny wypełniałam sumiennie - włącznie z niepodpadaniem nauczycielom (choć nie zawsze wychodziło - na przykład, kiedy w pierwszych klasach podstawówki powiedziałam na forum o jednej pani, że jej nie lubię:P) i go zaliczyłam, dlatego mogę sobie teraz tak gadać :P Ale tak całkiem serio, to uważam, że jest to absolutnie niezbędny etap w życiu każdego człowieka. Nie tylko dlatego, że uczyć się trzeba, ale właśnie dlatego, że w szkole trzeba się zmierzyć z całą masą różnych sytuacji - problematycznych, nieprzyjemnych, trudnych. Szkoła uczy nas relacji z innymi, zachowań, kształtuje naszą osobowość. Nawet pomimo tego, co napisałam o podleganiu nauczycielom uważam, że to też jest potrzebne. Człowiek musi wiedzieć, że zazwyczaj w życiu przed kimś w jakiś sposób odpowiada, że nie ma samowolki i że czasami trzeba ustąpić, ugryźć się w język. Albo z kolei walczyć o swoje. Szkoła uczy powściągliwości albo rozbudza nasz temperament ;)
I oczywiście pozostawia w nas całą masę zajefajnych wspomnień, których braku nie dałoby się w żaden sposób zrekompensować :)