*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 30 stycznia 2010

O rozkładzie sił w związku

Chyba niektóre z Czytelniczek trochę zbyt poważnie potraktowały nasze dialogi :)) Zapewnić Was mogę, że Franek niespecjalnie ucierpiał :) Oboje się śmialiśmy z tych rozmów.Wydzwaniałam do niego – i owszem, ale to również było podszyte żartem bardziej, aniżeli faktyczną chęcią kontrolowania Franka na każdym kroku:)
 Inna sprawa, że ja mam bardzo silny charakter. Zwłaszcza w kontaktach z bliskimi osobami – bo przy obcych jeszcze potrafię ustąpić. Natomiast w związku ewidentnie lubię się porządzić – przyznaję się bez bicia i zdarza mi się pokrzyczeć na Franka, nawet trochę bezsensu. Pamiętam jak w drugim miesiącu naszego związku moja mama, na moje zapytanie na jego temat (już nie pamiętam o co dokładnie zapytałam, ale pewnie coś w stylu, czy może być ;))) stwierdziła: „no,skoro z tobą wytrzymuje…”. Jak widać wytrzymał i to całkiem długo.
Ja czasami jestem taka trochę w typie… „wiele hałasu o nic” :)Pogadam, pokrzyczę, przyczepię się do czegoś, ale sama wiem, że to tylko tak dla zasady i z czystej przekory. Jestem niezależna, a jednocześnie nie potrafię sobie wyobrazić życia w samotności. Jak widać, jestem pełna sprzeczności, ale na pewno nie można mi odmówić determinacji i implusywności.

Ale Franek doskonale wiedział, co za ziółko ze mnie. Na którymś z naszych pierwszych spacerów wkurzyłam się, bo jakiś samochód na nas zatrąbił. A było tak, że szliśmy po ulicy, ponieważ chodnik był w remoncie – nie było innej drogi. A tu jakiś młody burak jechał z dziewczyną i mu się to nie spodobało, zatrąbił, a ja się odwróciłam i pokazałam mu środkowy palec. Podjechał i zaczął coś gadać – groził nam, czy mnie wyzywał, nie wiem dokładnie, bo go nie słuchałam, tylko odpyskowałam i odeszłam. W ręce trzymałam plastikową butelkę i na pożegnanie walnęłam nią w dach samochodu. Koleś się zatrzymał, ale przyspieszyłam i pociągnęłam za sobą Franka, który może by się dał wciągnąć w kłótnię.A koleś chyba też nie wiedział za bardzo co zrobić i odjechał. Franek się na mnie trochę zdenerwował i powiedział, że ja pyskuję a potem on by za to oberwał jeszcze. Odpowiedziałam mu, że za mnie się na pewno bić nie będzie i w razie czego każę mu uciekać :P Oczywiście wiem, że by tego nie zrobił,ale też bardzo wątpię, żeby kiedykolwiek doszło do takiej sytuacji.Mimo, że Franek często mnie upomina, że jestem trochę za pyskata (tylko jak ktoś mnie wkurzy) i za głośno mówię to, co myślę… W każdym razie mój temperament zna aż za dobrze.

Związki są różne i różny jest w nich rozkład sił. Ja zdecydowanie nie mogłabym być z kimś, kto by nade mną dominował. Ciepłe kluchy też mnie niespecjalnie interesują.Owszem, przyznaję, że mam skłonności do tego, żeby zapędzić faceta pod pantofel. I czasami stękałam Dorocie, że Franek jest dla mnie za mało”pantoflowaty” :) Ale mój pantoflarz musi umieć spod tego kapcia wyjść w pewnych sytuacjach. Po pierwsze dlatego, że muszę mieć oparcie w swoim partnerze i muszę widzieć, że nie wszystko jest tylko na mojej głowie. Są sytuacje kiedy chcę być delikatną kobietką, która musi oprzeć się na silnym męskim ramieniu. Po drugie, dlatego, że czasami mnie trzeba po prostu utemperować – mam tego pełną świadomość.
Idealny związek dla mnie to taki, w którym mężczyzna jest głową, a kobieta szyją. Taką parę tworzą moi rodzice, a także rodzice Franka i bardzo mi się ten model podoba. Kobieta ma w nim bardzo wiele do powiedzenia -zdawałoby się nawet, że ona decyduje o większości rzeczy – począwszy od koloru ściany w pokoju a skończywszy na planach na wieczór. Ale wygląda to w taki sposób, że ona podaje tylko propozycje, mówi co jej się podoba, co wydaje jej się najbardziej praktyczne i na co ma ochotę.Mężczyzna natomiast się do tego odnosi i ostatecznie razem się na coś decydują. Ona nie chce podejmować ważnych decyzji samodzielnie i chociaż ma w wielu kwestiach wolną rękę, zawsze liczy się z Jego zdaniem. Bo On jest w tym związku osobą podchodzącą do wszystkiego bardziej racjonalnie, logicznie i nie kieruje się emocjami. On jest tym, z którym można podzielić się odpowiedzialnością. A także radością,smutkiem, wątpliwościami oraz czymś tak prozaicznym jak obowiązki.Mężczyzna jest tym, który użycza swoich pleców, żeby Kobieta mogła się za nimi schować w razie czego. Ale tylko kiedy potrzeba, bo na co dzień, zwykle puszcza ją przodem, pozwala się jej wykazać i nawet trochę lubi to, że ona mu trochę pomatkuje, coś mu każe, czegoś mu zabroni, na coś pokrzyczy a potem powie, żeby ją przytulił. A w tym wszystkim najważniejszy jest i tak wzajemny szacunek, bo to on gwarantuje, że to wszystko o czym napisałam, będzie zachowane w zdrowej równowadze.

czwartek, 28 stycznia 2010

O zaufaniu. I wychowaniu (Franka ;))

Podjadam sobie ziarenka prażonego, solonego słonecznika
F: Co masz?
M: Zamknij oczy, otwórz buzię…
F: Nie, nie chcę nic słodkiego.
M: To jest słone…
F: O nie, jeszcze mi język posolisz. Boję się.
M: Nie bój się, zaufaj mi..
F: Uf, uf, uf.
W weekend:
Dzwoni Franek:
F: To ja bym się dzisiaj piwka napił… Jutro wolne…
M: Ale tylko jedno..
F: Dwa
M: Jedno!!
F: Dwa
M: Jedno
F: Trzy
M: Jedno!!!
F: Cztery
M: Nie denerwuj mnie, dobra mogą być dwa, a dla mnie weź dwa drinki.
F: Trzy piwka, a Tobie jednego drinka, plecy niedawno Cię bolały, jeszcze ci zaszkodzi.
M: Łukasz /skoro używam tego imienia, znaczy, że się zdenerwowałam/ mowa była o dwóch piwach, już mnie nie wkurzaj! Góra dwa i koniec!
F: Nie sprzedają dwóch, kupię czteropak
Rozłączyłam się.
Przyjeżdża,zaglądam do siatki: dwa piwka i drink dla mnie.
M: Dwa piwka jednak kupiłeś :D
F: Tak…
M: Dziękuję, chodź tu, w nagrodę… /Franek nachyla się, żeby dostać buziaka/… mogę cię pogłaskać ;)
Siedzimy potem, on przy piwku, ja przy drinku i szykuję się, żeby usiąść do kompa.
F: To ja tutaj kupuję tylko dwa piwka i dla Ciebie drinka, żebyśmy sobie posiedzieli,a Ty oczywiście jak zwykle musisz na swojego bloga :(
M: No wiem, ale ja tylko na chwilkę…
F: Oj, ciągle tylko blog i blog…
M: No tak, masz rację, dobra wyłącz komputer, nie będę dzisiaj już tam zaglądać.
F: A nie, wiesz, możesz usiąść, ja ci nie będę niczego zabraniał
M: Ale ja tobie i tak będę. Nie myśl sobie.
Wczoraj:
M: Jak mi dasz poduszkę to może się do Ciebie przytulę
Daje mi poduszkę, przytulam się.
F: Umówiłem się z kolegą na dzisiaj…
Odsuwam się i robię obrażoną minę
F: Ojej no co? Przecież nie spotykałem się z żadnym kolegą od sylwestra!
M: Ale znowu mi nie powiedziałeś, umawialiśmy się, że mnie będziesz uprzedzać.
F: No przecież ci mówię.
M: Ale za późno.
F: Oj no przepraszam, zapomniałem. Jak chcesz to zaraz odwołam.
M: Nie chcę, żebyś odwoływał, nie o to chodzi. Ale miałeś się mnie zapytać! A może miałam inne plany
F: Dobrze Margolko jakie miałaś plany na dzisiaj? (oczywiście żadnych, ale on nie musi o tym wiedzieć)
M: Już nieważne, i tak się umówiłeś…
F: Oj, zaraz zadzwonię i się odmówię.
M: Nie o to chodzi..
F: Tak wiem – zanim się umówisz skonsultuj się z Margolką lub farmaceutą, czy jak to leciało… Ale ja już w niedzielę się umówiłem. Edi zadzwonił i ja mu powiedziałem, że muszę ciebie zapytać.
M: I co?? Zapytałeś??
F: No bo zapomniałem, jak chcesz to zadzwonię i powiem, ze nie przyjdę.
M:Zadzwoń i powiedz. Potem się ze mną skonsultuj i ja ci pozwolę…
Pozwoliłam i poszedł. Ale przypomniałam sobie, że jak obiecał, że się zmieni, przyrzekł, że będzie odbierał ode mnie telefony podczas spotkań z kolegami. Sprawdzam to. Pozostaje tylko wymyślić pretekst, gdy już go mam:
F: Halo?
M: Franuuuś, co Twoje skarpetki  robią w moim pudełku na książki, tym koło łóżka???
Jakoś nie chciał się wytłumaczyć. Ciekawe dlaczego :] Może koledzy słuchali? W każdym razie zadowolona, że odebrał, myślę sobie, że to i tak za mało. Muszę się jeszcze raz przekonać:
F: Tak Słońce?
M: Ok, zdałeś egzamin, nie będę więcej do ciebie dzisiaj dzwonić. A ile jest?
F:  Dziesięć do dziesięciu
M: Dla kogo? /Tak mi się odruchowo powiedziało :)/


W każdym razie przyznać muszę, że Franek mnie zadziwia (odpukać)

wtorek, 26 stycznia 2010

Trudne jest życie perfekcjonisty

Na pewno mogę o sobie powiedzieć, że jestem ambitną perfekcjonistką z dużym poczuciem odpowiedzialności. Zdawałoby się, że to dobre cechy, a jednak potrafią skutecznie utrudnić życie…

Wymagam od siebie bardzo dużo i chciałabym wiele osiągnąć. Ale wszystko w granicach zdrowego rozsądku -  z motyką na słońce się raczej nie porywam i przyznać muszę, że rzadko się zdarza, żeby nie udało mi się zrealizować jakiegoś celu. Natomiast jeśli coś mi się nie powiedzie, działa to na mnie bardzo demobilizująco i nie potrafię przejść nad taką porażką do porządku dziennego. I to już nie jest dobre, bo strasznie trudno mi się potem pozbierać – mam wrażenie, że wszystko co robię jest bez sensu i do niczego się nie nadaję.
Dla niektórych niepowodzenie może się stać „motywatorem” (zdaje się, że Franek tak ma), na mnie to działa zupełnie odwrotnie. Taka delikatna istotka ze mnie ;) Moja mama już dawno zauważyła, że jeśli chciała wymusić jakieś działanie na mojej siostrze, trzeba było na nią nakrzyczeć, potrząsnąć nią i dać szlaban. Natomiast jeśli trzeba było zmobilizować mnie do działania, musiała mnie pogłaskać po główce, powtarzać, że wszystko będzie dobrze, że sobie poradzę i absolutnie nie stosować podniesionego, ba, nawet trochę oschłego tonu! W przeciwnym wypadku skutek był odwrotny do zamierzonego. I tak jest do dzisiaj, ze mną trzeba wszystko polubownie załatwiać i jestem przewrażliwiona na punkcie kontaktów z innymi ludźmi – ktoś krzywo spojrzy, bo ma zeza, a ja już jestem pewna, że mnie nie lubi :)

A czy myślicie, ze można być przesadnie obowiązkowym? Otóż można :) Mnie niejednokrotnie zdarzyło się zrobić więcej, niż ode mnie oczekiwano. Poza tym wrodzone poczucie obowiązku nie pozwala mi nie pójść do pracy ani opuścić żadnych zajęć czy wykładów choćby się waliło i paliło. Kiedy już choroba zmusi mnie do pozostania w domu, mam wyrzuty sumienia jak stąd na Kamczatkę.

Na pewno nie można za to o mnie powiedzieć, że mam słomiany zapał – co to, to nie. Zanim się za coś zabiorę, długo się zastanawiam i analizuję wszystkie za i przeciw. Za to jeśli już coś robię to konsekwentnie i najlepiej jak umiem. Wszystko musi być wręcz perfekcyjnie i kiedy nie wychodzi, bardzo mnie to deprymuje. Ten perfekcjonizm jest moją największą zmorą. Jak wiadomo perfekcyjne wykonywanie czynności jest z reguły dość czasochłonne i kiedy nie mam zbyt wielu obowiązków, wszystko idzie gładko. Gorzej kiedy nadchodzi jakiś gorący okres i ze wszystkim trzeba się spieszyć. Nie ma czasu na perfekcję, lepiej czasami trochę odpuścić. Ale to nie takie łatwe dla osoby takiej jak ja. Denerwuje mnie, że nie mogę czegoś zrobić tak dokładnie, jakbym chciała i często doprowadza mnie to do nerwów i frustracji. A przede wszystkim do niepokoju.
Nawet blog padł ofiarą mojego perfekcjonizmu :) Jeśli już go prowadzę, czuję się za niego odpowiedzialna i denerwuje mnie, kiedy nie mam czasu napisać o wszystkim, o czym bym chciała, lub kiedy nie wyrabiam się z czasem, żeby odwiedzić wszystkie osoby, które mam w linkach. Nie wspomnę już nawet o blogu książkowym – kilka pozycji czeka na recenzję a ja nie mam kiedy się za to zabrać. Ehh, niech no tylko się obronię ;)

niedziela, 24 stycznia 2010

Nie boli :)

Otóż po dziesięciu dniach niedyspozycji dzisiaj nareszcie ubrałam się od stóp do głów bez większych problemów :) Hurrra! Przechodzi mi. Wygląda na to, że to jednak lumbago, czyli korzonki.
W czwartek było już lepiej, coraz lepiej się czułam, aż wieczorem poszłam się wykąpać i później przy ubieraniu podniosłam nogę i poczułam przeszywający ból. Czegoś takiego jeszcze nie czułam, bezwiednie krzyknęłam a Franek, który akurat u mnie siedział przyleciał do łazienki. Całe szczęście, że był, bo nie wyobrażam sobie co by było, gdybym była sama. Nie byłam w stanie się ruszyć. Franek pomógł mi się ubrać, zaprowadził mnie do pokoju. Nawet nie mogłam usiąść, taki to był ból. Franek w tym czasie pojechał do dyżurującej apteki i przywiózł mi plastry rozgrzewające i tabletki przeciwbólowe. Na drugi dzień odwiózł mnie do pracy.
Cały piątek kulałam na jedną nogę i nie mogłam się za bardzo ruszać, ale od wieczora zaczęło się już robić lepiej. Dzisiaj rano jeszcze miałam trochę sztywne plecy, ale poruszam się już bez problemu, siedzę bezboleśnie, leżąc mogę podnosić nogi i biodra. Nawet schylać się mogę. Odczuwam tylko lekkie kłucie. Hurra!!Nie wiem, czy plastry mi pomogły, czy może po prostu samo przeszło, ale na pewno nie pomogła mi pani doktor. W tym tygodniu wybiorę się do przychodni i zmienię lekarza prowadzącego.
Franuś się spisał, muszę to przyznać. Kiedyś jak byłam chora, wypomniałam mu, że jest mało opiekuńczy i z obawy, że się zarazi ucieka do siebie. A wiadomo – jak człowiek chory, to by chciał, żeby się nad nim skakało :)) A Franek skakać nie umie. A właściwie tak mi się wydawało, bo teraz muszę przyznać, że troszczył się o mnie aż przesadnie. W czwartek wieczorem naprawdę się przejął i kiedy ryczałam z bólu on całkiem trzeźwo podszedł do sprawy. Pomagał mi i położył mnie do łóżka. Nie pozwalał mi się ruszać – nie pozwalał mi zmywać (bo się zmęczę :)), wstawać, wszystko podstawiał mi pod nos. Nawet głowę mi umył :) To dopiero była zabawa – całą mnie ochlapał wtedy i pół twarzy miałam w pianie :) Cały czas się śmiałam. W pewnym momencie zaczęłam krzyczeć „ałł,ałaaa,ała!”, ale nie mogłam nic więcej powiedzieć, bo tak się śmiałam. Franek spanikował: „co? co? gorąca woda?”.. „nie, ałaa” i dalej się śmieję. „No co jest, szarpię cię?? Za zimna??” A ja cały czas się śmieję i nie jestem w stanie wydusić nic więcej niż „ała” i w końcu na wydechu krzyczę „stoisz mi na nodze!” :D
Ale naprawdę muszę go pochwalić. Aż żałuję, że już zdrowieję, bo będzie mi brakowało tej troski ;) Nieee no, to oczywiście żarcik. Cudowne uczucie móc się znowu swobodnie ruszać.
A pochwała należy się również mojemu szefowi – wyobraźcie sobie, że kiedy mu powiedziałam jednego dnia, że idę do lekarza, bo plecy mnie bolą, zadzwonił potem i pytał jak się czuję. A na drugi dzień przywiózł mi z domu poduszkę na krzesło, żeby mi się wygodnie siedziało! Faceci bywają fajni :)

piątek, 22 stycznia 2010

Oszukać przeznaczenie

Dobra, na razie wystarczy o plecach. Dzisiaj o czymś „przyjemniejszym” ;) Opowiem Wam jak to o mało życia nie straciłam.

Przyszłam w środę do pracy i nie mogłam włączyć monitora. Wydawało się, że jest niepodłączony, ale oczywiście z moimi plecami niewiele mogłam zdziałać, bo nawet pod biurko  wleźć nie mogłam. Próbowałam podociskać różne kabelki, ale nic to nie dało, bo do tego kabelka głównego nie mogłam dosięgnąć. Nie pozostało mi nic innego, jak wyciągnąć z torebki książkę, zagłębić się w lekturze i czekać aż przyjdzie Kier. Przyszedł o 9tej i od razu zapędziłam go pod biurko. Trochę to trwało, ale udało się wreszcie podłączyć monitor.
W tym momencie przyszedł Kucharz i poprosiłam go, żeby podpisał mi kilka zaległych papierów. Normalnie chłopaki robią to w biegu opierając się na ścianie albo na plecach kolegi. Tym razem Kucharz usiadł z boku przy biurku, co nawet mnie trochę zdziwiło, bo tam za wiele miejsca nie ma. I tak podpisywał te wnioski, ja sobie przeglądałam faktury a Kier stał w drzwiach i coś do nas mówił. Nagle usłyszałam straszny huk. To trwało ułamek sekundy, choć kiedy o tym myślę, mam wrażenie jakby się wszystko działo w zwolnionym tempie…
 
I nagle siedzę przysypana toną papierów, segregatorów i śrubek, a centymetr od mojej lewej dłoni leży wielki młotek, a ja nie mogę się ruszyć… Dopiero po chwili dotarło do nas, co się stało – spadła szafka ze ściany. A właściwie wielki regał ze wszystkim co na  nim było – dokumentami, segregatorami, rolkami fiskalnymi i skrzynką z narzędziami (stąd śrubki i młotek… dobrze, ze piły tam nie mamy:)). Kucharz oberwał po głowie… Musiał być w naprawdę niezłym szoku, bo pierwsze co powiedział to: „zdążyłem wszystko podpisać?” Kier zawołał do niego: „idź do szatni, krew Ci leci…, ja odkopię Margolkę” Podniósł regał, który mnie przyblokował, a dla mnie nagle najważniejszą sprawą stały się te głupie wnioski i mimo, że dookoła leżało pełno papierów, zaczęłam gorączkowo ich poszukiwać…Też musiałam być w dużym szoku.
Po chwili doszliśmy do siebie, Kucharz pojechał do szpitala, bo rana wyglądała na głęboką, ja zaczęłam sprzątać, Kier wziął się za naprawianie szafki. I nagle zaczęliśmy się histerycznie śmiać. Nie pytajcie dlaczego. Nie wiem, ale nie mogliśmy przestać…
Po kilku godzinach chłopaki uzdatnili moje stanowisko pracy, upewniwszy się wcześniej (uwieszając się na nim), że regał nie spadnie.Już myślałam, że będę mogła zacząć normalnie pracować, kiedy okazało się, że nie ma internetu. A ten jest niezbędny, bo łączę się za jego pomocą do innych naszych lokali. No i znowu chłopaki weszli pod biurko…


W tym czasie przyszedł pracownik drugiej zmiany i wyrecytował na jednym wydechu: „Czesc wszystk…a czemu te wszystkie segregatory leżą w korytarzu na zamrażarce? I czemu tu taki bałagan w ogóle…, co to za śruby? Dlaczego siedzicie pod biurkiem? Kucharz co ci się stało w głowę???” Kier spojrzał na Zmianowego niczym Bazyliszek i odpowiedział: „Zadawał za dużo pytań i oberwał po łbie…” Zmianowy zaraz zniknął, po czym usłyszeliśmy: „Kurrr…a!”… – rozcharatał sobie nogę o śruby wystające z jednej ze skrzynek… ;)
A to i tak nie był koniec wrażeń na ten dzień, bo kiedy wychodziłam, widziałam, że chłopaki mają jakiś poważny problem z czterema klientami (typ ABS – Absolutny Brak Szyi, jeśli wiecie co mam na myśli)… Wolałam się nie dowiadywać o co chodzi i czym prędzej się ewakuowałam… Kiedy przyszłam na drugi dzień do pracy i spojrzałam na kalendarz, zobaczyłam, że 21 stycznia został wzięty w czerwone kółeczko i ktoś dopisał:  „pamiętny dzień” :)
 W chwili kiedy regał spadał, miałam spuszczoną głowę, nie widziałam co się dzieje, najlepiej widział to Kier… Chłopaki twierdzą, że Kucharz mnie uratował – gdyby nie jego łepetyna, regał, i wszystko co na nim było, spadłby prosto na mnie, jak to Kier określił „raczej byśmy cię całej spod niego nie wyciągnęli” Regał zahaczył o Kucharza i przez to stracił impet i zmienił kierunek – wszystko ześlizgnęło się na ukos a nie prościutko na mnie.
Hmm, zrobiło mi się gorąco jak pomyślałam, że ten młotek mógł mi spaść prosto na ręce, a mebel zatrzymać się na mojej głowie. Jeszcze goręcej mi się zrobiło, jak rozmawiałam z R. który zbladł (tak przynajmniej poznałam po głosie, bo gadaliśmy przez telefon;)) i usłyszałam: „Kurde, przecież to mogło kogoś zabić…” No wygląda na to, że oszukałam przeznaczenie.
Czy ktoś jeszcze twierdzi, że praca księgowej jest bezpieczna? :D

środa, 20 stycznia 2010

Batalia trwa…

Dzisiaj jeszcze monotematycznie będzie. Poszłam z wynikami. Wchodzę, mówię, że nie przeszło. Pani Doktor bierze wyniki i mówi, że wzorowe to może nie są, ale w normie. „No to coś na wzmocnienie pani dostanie”. (???)
Mówię, że nadal mnie boli. Najgorzej jest rano i w nocy. No to się pani pyta, czy śpię na poduszce  z pierza… (jeśli bym powiedziała, że nie, to na pewno byłaby przyczyna), zrobiła wywiad jakie łóżko mam (to samo od sześciu lat) i olała sprawę. No to ja dalej drążę i mówię, (tak nieśmiało), że się trochę boję, że już mnie tak długo boli („to wcale nie jest długo”) i że mam obawy, czy to nie jakieś początki dyskopatii. Pani Doktor się oburzyła na tę moją sugestię i była już mniej miła. Zaczęła mi coś tłumaczyć, ale zadzwonił telefon, rozmawiała z inną pacjentką a potem do tematu nie wróciła. Powiedziała tylko „ale nie chodzi pani pokrzywiona?” Odpowiadam „nie”, „no i to najważniejsze” :/ Dalej próbuję nawiązać do tematu: mówię, że ciężko mi, bo na przykład ciężko mi się samochód prowadzi, albo w pracy ciężko mi się siedzi. A ona mi na to „przy pani schorzeniu trzeba się dużo ruszać”. Aahaa czyli to jednak schorzenie? Szkoda że nie wiem jakie :/
Pani na koniec wręczyła mi receptę „na wzmocnienie nerwów” i pożegnała. Nie kazała przyjść ponownie.
Poszłam z receptą do apteki i dowiedziałam się, że to lek dla osób chorych na cukrzycę. Ale zdrowym też się czasem przepisuje „na wzmocnienie” właśnie. Kosztuje bagatela 233 złote za miesięczną kurację… Nie wykupiłam leku. I teraz już nie mam po co iść do Pani Doktor, bo przecież jak powiem, ze mi nie przeszło, to powie, że dlatego, że nie wzięłam tabletek… A ja za taką kasę na dwie wizyty prywatne przynajmniej mogłabym się umówić :/
No i w ten sposób chyba kończy się przygoda z Panią Doktor. Na razie przykleiłam sobie plaster i czekam aż zacznie działać. Zresztą popołudniu i wieczorem jest dobrze, najgorzej robi się rano. Dzisiaj śpi u mnie Franek, żeby rano pomóc mi się ubrać…

wtorek, 19 stycznia 2010

Po pierwsze nie chorować

No dobra, żarty żartami, a do śmiechu wcale mi nie jest. Dodałam te kilka słów o pryszczach i drgającej powiece, żeby tak trochę odsunąć od siebie to, co faktycznie poważne.Bo chyba nikt nie pomyślał, że ja się naprawdę tymi pryszczami przejmuję, co?:)
Natomiast plecami to się przejmuję, i owszem. Ból uniemożliwia mi normalne funkcjonowanie – mam problem, żeby się ubrać, wykąpać… Wczoraj popołudniu nawet byłam w dobrym nastroju, bo wydawało mi się, że boli mniej i się nawet ruszam. Ale w nocy mina mi zrzedła. No tego jeszcze nie było, żeby mnie bolało nawet jak leżę. Rano ledwo dojechałam do pracy, bo jechałam samochodem, a jak siedzę to też boli – najgorzej było jak wciskałam sprzęgło… Ból trzyma do tej pory.
Podzwoniłam wczoraj po lekarzach. Najpierw chciałam iść do jakiegoś specjalisty, ale wizyta kosztuje 120 zł, więc nie będę wywalać tyle kasy w ciemno, bo przecież wcale nie wiem, czy to właśnie do osteopaty powinnam iść. No to zarejestrowałam się do ogólnego. Jak dla mnie lekarz ogólny jest od wszystkiego, czyli od niczego. A raczej do niczego :/ No i takie właśnie mam odczucia po wczorajszej wizycie.
Wspomniałam Pani Doktor przy okazji o tych stanach podgorączkowych. Ale odpowiedziała, że to jest normalna temperatura. Hmm, no dobra, nie ja tu jestem lekarzem. Tylko zastanawia mnie, dlaczego zawsze wcześniej miałam temperaturę książkową 36,6 i dlaczego tak źle się czuję przy 37,2, skoro przecież to jest normalna temperatura. Ale się nie znam, więc może to normalne się źle czuć.
Co do pleców, to mnie popukała, postukała, ponaciskała brzuch, a potem zaczęła coś pisać. Pewnie gdybym się nie zapytała, to bym się niczego nie dowiedziała.Ale języka w gębie mi nie odjęło, więc pytam co jest przyczyną. „Wirus” słyszę.(Takie dejavu, kiedy byłam u niej ostatnio rok temu, też usłyszałam „wirus”,może Pani Doktor wszystko zwala na wirusy? :))). No to się zdziwiłam… No czuję przecież, że coś w kościach mi siedzi. Ale dobra, może to wirus siedzi. Pani przepisała mi zwykły Ibuprom (który biorę od piątku i nie pomógł, ale brałam max, więc może zwykły jednak coś da:), Ketonal (którym smaruję się od piątku, ale nie pomaga) i witaminę B1 (no tego nie brałam, przyznać muszę, ale już się poprawiłam w tej kwestii).
Tak naprawdę szłam do lekarza z myślą, że mi da jakieś skierowanie – na rentgen albo do specjalisty… Owszem dostałam skierowanie… na badanie krwi i moczu. Ale dobre i to, moja mama i tak się zdziwiła ;) Jak wiadomo w naszym kraju wyżebrać skierowanie do specjalisty to prawdziwy wyczyn. Jutro udam się z wynikami do Pani Doktor. Będę ją molestować dopóty, dopóki mi nie przejdzie.
Diagnozy wirusowej to się w ogóle nie spodziewałam – wydaje mi się, że gdyby to był wirus, to by mnie bolało cały czas tak samo, a tymczasem jak się rozruszam to jest trochę lepiej, za to najgorzej jest w nocy i rano. Wszyscy, którzy się trochę znają na anatomii człowieka oraz wszelkie artykuły na temat bólu pleców na niebie i ziemi wskazują na to, że to typowe objawy lumbago lub dyskopatii.No ale lekarzami nie jesteśmy…   A fajnie byłoby jakby mnie chociaż Pani Doktor wysłała na RTG, żeby tę dyskopatię wykluczyć, bo jakby nie było to poważna sprawa. No nic, zobaczymy co usłyszę jutro, bo spławić to ja się nie dam.
Tak to właśnie wygląda w Polsce jak człowiekowi dolega coś więcej niż zwykłe przeziębienie. Zanim się dowie co z nim jest, to już może być w niebie :)

niedziela, 17 stycznia 2010

Sypię się.

Dzisiaj pobawimy się w hipochondryków :) Najpierw ja:
Generalnie się nigdy nie skarżę na dolegliwości fizyczne, ale to co się ostatnio ze mną dzieje to przechodzi ludzkie pojęcie. Ciągle coś mi jest – od irytujących drobiazgów, po naprawdę bolesne dolegliwości. Sypię się chyba po prostu.
Zacznę od mało ważnej, ale jednak irytującej dolegliwości, jaką jest drżąca powieka. Miałyście to? Jakie to jest wkurzające! Wiem, że to może być spowodowane niedoborem magnezu i już od tygodnia biorę takowy. Efekt jest taki, że przestała mi drgać górna, a zaczęła dolna :P Ale spoko-loko, liczę na to, że jeszcze trochę magnezu i mi przejdzie.
Sprawa druga to pryszcze. Ja nigdy nie miałam problemów z trądzikiem. Od czasu do czasu wyskoczył mi jakiś jeden duży czerwony pryszcz, ale tak poza tym to z cerą większych problemów nie miałam. A ostatnio takie bolesne czerwone pryszcze wyskoczyły mi aż trzy na raz ;/ Tu z kolei tłumaczę, że to było przed okresem, więc może hormony i te sprawy.
Ale to jeszcze nic. Poważniejszą sprawą jest to, że od miesiąca mam dość często stan podgorączkowy. Zaczęło się jeszcze przed świętami, o czym wspominałam tutaj, myślałam, że mnie łapie przeziębienie, więc się wygrzewałam (chociaż zdziwiło mnie, że nie działają żadne gripeksy). Przez święta mi przeszło. A już w pierwszy dzień powrotu do pracy znowu to samo – i tak mi się do dzisiaj powtarza średnio co drugi dzień, że mam 37st w porywach do 37,2.
I to też jeszcze nic. Pamiętacie jak w lipcu skarżyłam się na ból pleców? Pojechałam na jeden urlop, na drugi i dosłownie rozeszło się po kościach. Czasami coś tam mnie strzyknęło, ale nie miałam już żadnych poważniejszych dolegliwości. Do piątku. Powiem Wam, że te moje lipcowe bóle to NIC w porównaniu z tym, co teraz odczuwam :/ Nadal dokładnie w tym samym miejscu. Ale teraz boli mnie prawie bez przerwy – czy siedzę, stoję, czy leżę. Nie mówiąc już o tym, co się dzieje, kiedy się ruszam. Nie jestem w stanie nawet się ubrać, ból jest tak przeszywający. Już normalnie ryczeć mi się chce. Najgorsze, że nie wiem od czego to. Nie strzeliło mi nic, po prostu wstałam rano i nie mogłam pościelić łóżka.
Musiałabym się wybrać do lekarza, tyle, że nie bardzo wiem do jakiego. No ale mam jakieś numery i jutro będę dzwonić. Kurde, to jest prawdziwa masakra, ja jeszcze 25lat nie mam a prawdziwa kaleka ze mnie :(
Teraz Wasza kolej? Na co się skarżycie? Tym z Was, które na nic, to naprawdę zazdroszczę, bo ja to jednak słabego zdrowia jestem :/

piątek, 15 stycznia 2010

Margolka zmienną jest

Wczoraj planowałam zjeść na obiad zupę ugotowaną specjalnie dzień wcześniej. Ale zadzwonił Franek, żebym najpierw przyszła do niego, bo przygotowuje razem z mamą (mama ma rękę w gipsie)zapiekankę z bakłażana, cukinii i takich tam. Zgodziłam się, ale pod warunkiem,że potem zje u mnie zupę, bo ja sobie sama z takim garem w tydzień nawet nie dam rady. Po pracy przyszłam do Franka. On podgrzewa mi obiad:

M: Ale ja nie chcę ryżu.
F: Trochę tylko, z ryżem jest lepsze.
M: Ale ja nie chcę, nie przepadam za ryżem.
F:  Tylko trochę dostaniesz.
Patrzę, a tam cały woreczek:
M: I co, niby to ma być troszeczkę??
F: Nie marudź! (Już się naprawdę zdenerwował).Nakłada mi dwie łyżki ryżu, na to zapiekankę.
M:Dobre…
F:Chcesz jeszcze? – Nakłada mi resztę zapiekanki.
M: A mogę jeszcze trochę ryżu?

Szkoda, ze nie widziałyście jak mnie chciał zabić wzrokiem ;)) Wieczorem przyszedł do mnie:

M: To chcesz tej zupy?
F: Nieee, nie jestem głodny.
M: Jak to nie jesteś głodny?? Umawiałeś się ze mną! Nie chcesz mojej zupy?? – zbulwersowałam się całkiem na poważnie…Udałam obrażoną. Po jakimś czasie:
F: No dobrze, to możesz podgrzać mi tej zupki trochę…
M: Na pewno? Bo wiesz, jak nie masz ochoty, to nie musisz jeść…
F: Na pewno! Specjalnie na zupę przyszedłem.
M: Jak to?? To Ty tylko na zupę tu przyszedłeś? Nie do mnie??
F: (zrezygnowany) To ja już nie wiem jaka jest prawidłowa odpowiedź. Nie nadążam za tobą…

Ale o co chodzi? :D

czwartek, 14 stycznia 2010

Dobra wiadomość.

Otóż chciałam ogłosić, że Franuś mój zdał obydwa egzaminy i otrzymał wszystkie kwalifikacje, klasyfikacje, świadectwa i dokumenty potrzebne do tego, żeby dalej kombinować z pracą. Zaliczył testy psychologiczne, badania lekarskie i dostał zdolność na pięć lat. Następnego dnia poszedł i zdał egzamin teoretyczny.
Nie wiem, może faktycznie musiał narozrabiać, żeby się teraz wreszcie pozbierać i ruszyć do przodu… Franek rzekł do mnie: „ale przyznaj się, myślałaś, że nie zdam.” Przyznaję się. Tak właśnie myślałam, bo z egzaminami Frankowymi różnie bywa. Po różnych historiach listopadowych nie ufałam do końca jego szczerym chęciom a i z pracowitością Frankową w tym względzie różnie bywa, jako że się chłopina najzwyczajniej w świecie odzwyczaił uczyć (ból ten zna pewnie każdy kto zaliczył dłuższą przerwę w nauce). Ale jednak Franuś mnie pozytywnie zaskoczył i biję się w piersi jakem Niewierna Margolka. W nagrodę fundnęłam mu bilet do kina i to na „jego” film ;)
Cieszymy się oboje bardzo, chociaż jeszcze nie wiadomo, czy jest z czego. Co prawda, wiadomo już, że kary nie będzie żadnej płacić, więc nie zbiednieje o, bagatela, kilka tysięcy złotych. Teraz czeka aż mu wymienią nowe prawo jazdy (z 18 grudnia) na jeszcze nowsze, gdzie będzie dopisek, że może przewozić pasażerów. Jak już to będzie miał, uda się ze wszystkim do siedziby głównej przedsiębiorstwa i… jeszcze nie wiadomo co dalej. Podobno w ciągu sześciu miesięcy mają go zatrudnić. Podobno zrobią to na pewno, bo te kilka tysięcy za odbyte wiosną i latem szkolenie też sobie muszą odebrać, tyle że nie w postaci jednorazowej kary, a jakichś tam rat miesięcznych pobieranych z wynagrodzenia… Pozostaje nam czekać. Nie ukrywam, że nadzieje wiążę nieliche z tym zatrudnieniem, bo wreszcie Franek będzie miał normalną pracę z normalnymi warunkami socjalnymi. Sprawa ciągnie się już od lutego, ale jak trzeba to poczekam jeszcze i do czerwca, byleby się pozytywnie zakończyło.

wtorek, 12 stycznia 2010

Odmieniony

Ktoś mi w tych górach Franka podmienił. Ale nie narzekam, bo ten egzemplarz mi się bardziej podoba :) Wiedziałam, że to rozstanie nam dobrze zrobi. Ja też trochę zmieniłam swoje podejście do niego i do naszego związku. A Franek? Przyjechał „odmieniony’ – jak sam stwierdził. Powiedział, że miał tam dużo czasu na myślenie. Ale nie chce mi zdradzić, co sobie wymyślił poza tym, że jestem dla niego ważna.
W sobotę przyjechał po mnie na zajęcia. Potem spędziliśmy razem całe popołudnie i jeszcze mi się do domu wprosił na wieczór i na noc. Potem jeszcze na dwie kolejne, dopiero dzisiaj się go pozbyłam ;) Niech się nie przyzwyczaja, okres próbny się jeszcze nie skończył :) Strasznie miły jest, przytula, mówi czułe słówka – to zupełnie niepodobne do niego. A najdziwniejsze jest to, że nie wpada w gniew w sytuacjach, w których bym się tego po nim spodziewała. Nie wiem, może ma dobre dni ;) Strasznie jest uczynny, pomaga mi we wszystkim, nawet nieproszony, a poza tym parę razy pozwoliłam go sobie perfidnie przetestować, żeby sprawdzić jak bardzo będzie cierpliwy i o dziwo szybciej mi się znudziło niż jemu ;)
A tak serio, to cieszę się, że się tak zachowuje, bo powoli powraca ten dawny Franek – ten sprzed jesieni jeszcze. I mam nadzieję, że nie zapeszę tą dzisiejszą notką, bo zawsze jak go pochwalę, to coś się potem dzieje ;) Oby nie tym razem. W każdym razie na chwilę obecną układa się dobrze i mam nadzieję, że tak będzie nadal. Chociaż nie powiem – jeszcze jestem nieufna, ale to chyba zrozumiałe. Zobaczymy jak to się dalej ułoży.
Ktokolwiek zabrał tamtego Franka, może go sobie zatrzymać, ja wolę obecnego :) Fajny jest.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Jaka pyszna sanna ;)

Jestem naprawdę nieprzyzwyczajona do tego, że nie muszę siedzieć nad magisterką. Nawet kiedy miałam ją już napisaną, to siadałam, żeby coś tam dopisać, zmienić, poprawić. A w sobotę oddałam poprawione wersje i z powrotem dostałam zakończenie, w którym było tylko kilka błędów, w tym żadnych merytorycznych – tylko jakieś przecinki, apostrofy i takie tam. Od razu poprawiłam i odesłałam całość mailem. No i nie mam nad czym pracować, czekam na zwrot – dopiero za dwa tygodnie prawdopodobnie. Dziwnie mi ;))
Ale najśmieszniejsze jest to, że nie mam tytułu pracy :P Cały czas mam tylko „tentative title”, czyli coś na zasadzie roboczego. Trochę niezgrabnie brzmi po angielsku i nie podoba się ani mnie ani promotorowi :) Mam nadzieję, że do obrony na coś wpadnę :)
Ale skoro już zostałam obdarzona tą większą dawką wolnego czasu, postanowiłam to wykorzystać. Miałam wczoraj niedzielę z prawdziwego zdarzenia – nie pamiętam kiedy ostatni raz tak sobie leniuchowałam :) Aktywnie leniuchowałam, dodam.
Takiej zimy w Poznaniu to ja nie widziałam odkąd tu mieszkam, czyli od prawie sześciu lat. Ale to nic, bo Franek mieszka tu dwadześcia sześć lat i też nie pamięta :) Pamiętam jak kiedyś na weekendy jeździłam do domu i przecierałam oczy ze zdumienia, kiedy tak w połowie drogi zauważałam śnieg leżący na polach a potem kiedy przyjeżdżałam do całkowicie białego Miasteczka. Albo jak robiłam zdjęcia komórką, żeby Frankowi prawdziwą zimę pokazać :P W Poznaniu śnieg właściwie nie leżał, przynajmniej nie w częściach miasta, po których ja się poruszałam. Mrozy owszem, zdarzały się, ale zima w Poznaniu przeważnie była szara bura i mokra :) A tu nagle w tym roku śnieg. No to trzeba było to wykorzystać. Otóż wybraliśmy się na sanki :P
Mało brakowało a Franek by się wykręcił, ale przekonałam go tym, że zdążyłam już powiedzieć Dorocie, że się wybieramy a ona tylko przyklasnęła. Nie miał już nic do gadania. Co prawda okazało się, że sanki nie mają linki, ale Dorota przyniosła coś a’la skakankę i po problemie. I tak oto trzy stare konie (jak to moja mama określiła) wybrały się na górki nad Wartą. Zabawa była genialna. Przewróciliśmy się chyba ze sto razy :) Królował w tym Franek, bo po prostu ma za długie kończyny, szkoda że nie widziałyście jak fruwały mu w powietrzu :) Dorota najadła się śniegu. Za to ja kilka razy zjechałam sobie na brzuchu (bez sanek :P) po zboczu górki. Włożyłam buty, których nie szkoda mi było zniszczyć. Nie przewidziałam tylko tego, że są tak śliskie, że nie będę mogla wejść z powrotem :)Robiłam jeden krok do przodu po czym zjeżdżałam z powrotem na brzuchu i kolanach. Franek z Dorotą ryczeli ze śmiechu. Dorota chciała mi podać rękę, ale skończyło się tym, że i ona zjechała na dół :) Ostatecznie nie pozostało mi nic innego jak włazić na czworakach.
Słuchajcie, dawno się tak dobrze nie bawiłam. Było mnóstwo frajdy, śmiechu, a przy okazji i spaliśliśmy trochę kalorii, bo nieźle się namęczyliśmy przy bieganiu tam i z powrotem. Żałuję, ze nie mieliśy aparatu. Wróciliśmy przemoczeni i szczęśliwi :) Trochę się tylko boję, czy nie przeziębiłam pęcherza, ale nawet jeśli to było warto ;)
Wieczorem natomiast jeszcze wyskoczyliśmy na miasto zobaczyć „światełko do nieba”.  Przemarzliśmy wczoraj równo :) Ale to takie zdrowe przemarznięcie było (no ok, czy zdrowe, to się pewnie dopiero okaże;)) i przyznać muszę, że warto było skorzystać z tych uroków zimy ;) No dobra, to już sobie na sankach pojeździłam, poślizgałam się a teraz zimo możesz sobie iść :) Ale słyszałam, że coś Ci się nie spieszy…