*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 27 lutego 2014

Entuzjazm bez euforii

Zrobiliśmy krok do przodu. Tym razem nadzieja nie okazała się całkowicie płonna. Po dwóch tygodniach oczekiwania już wiemy - Franek od poniedziałku zaczyna pracę.
Dwa tygodnie temu był umówiony na rozmowę do jednej z warszawskich - "Zielonych" firm - niech już tak zostanie, mimo, że w Warszawie zielone nie są :) Ostatecznie go nie przyjęli, a kiedy zapytał jaki jest powód, otwarcie mu powiedzieli, że zasugerowali się tym, że w poprzednim miejscu pracy przez długi czas był na zwolnieniu. Na nic zdał się dowód w postaci świadectwa pracy z poznańskiej Zielonej Firmy, że ta nieobecność wynikała ze specyfiki pracy i wcześniej Frankowi nie zdarzało się dużo chorować. To by było na tyle jeśli chodzi o korzystanie z L4, które przecież się należy nie dla własnego widzimisię, tylko dlatego, że naprawdę jest ono konieczne. Osoby, które dziwiły się, gdy martwiłam się, że Franek będzie długo na zwolnieniu, chyba są w stanie zrozumieć teraz, dlaczego podtrzymuję swoją opinię, że pracodawcy patrzą krzywo na chorujących pracowników - niezależnie od tego, czy chorują naprawdę, czy kombinują?
Na ten temat jednak jeszcze być może kiedyś będzie okazja, żeby się trochę rozpisać. Teraz wracam do sedna.

Byliśmy nieco rozczarowani, ale o dziwo Franek przyjął tę sytuację bardzo dobrze. Wręcz zadowolony był, że miał taką rozmowę za sobą i chyba dodało mu to trochę skrzydeł, bo następnego dnia poszedł do drugiej "Zielonej" firmy. Tam zaproponowali mu udział w trzydniowym szkoleniu, z którego oczywiście skorzystał. Kiedy zdał już wszystkie testy, które były tam do zaliczenia, zapisano go na dwutygodniową praktykę, która w praktyce :) wyglądała tak, że w ciągu czternastu dni musiał zaliczyć sześć dni za kierownicą autobusu pod okiem tak zwanego patrona.
Wczoraj zaliczono mu ostatni dzień i dzisiaj podpisał umowę.

Cieszymy się oczywiście, choć z radości nie skaczemy. Być może dlatego, że doświadczenia ostatnich miesięcy nauczyły nas powściągliwości jeśli chodzi o radość. Ale bardziej dlatego, że cała ta sytuacja ma kilka haczyków. Umowa jest tylko umową na zlecenie (na razie tylko na miesiąc z możliwością przedłużenia). Podobno po trzech miesiącach można ubiegać się o umowę na stałe, ale nia pewno nie ma mowy o nieokreślonym czasie zatrudnienia. Zlecenie może też mieć swoje dobre strony - jak na przykład to, że Franek będzie mógł decydować o tym, które dni będzie miał wolne. Ale nie wiemy do końca z czym wiąże się ten brak grafiku - bo jeśli tylko z tym, że Franek sam będzie musiał umawiać z planistą dni, w które chce pracować, to nam to odpowiada. Gorzej jeśli okaże się, że na przykład będzie czekał tydzień, bo nie było dla niego kursu. Ale tego nie wiemy, więc nie nastawiamy się źle.Poza tym można powiedzieć, że system kar jest mocno rozbudowany :) Bardzo mocno Można oberwać prawie za wszystko i to są naprawdę wysokie kwoty. Mówimy o setkach złotych. Generalnie w tej firmie jest bardzo duża rotacja pracowników, a to jednak też o czymś świadczy i to raczej nie o czymś pozytywnym. No i firma jest prywatna, z gatunku tych, co oszczędzają na wszystkim, a najbardziej na wynagrodzeniu dla pracownika :)

Ale są też dobre strony i tego się trzymamy. Pracuje tam kilka osób na stałe (oczywiście nie na czas nieokreślony) i twierdzą, że nie jest tak źle i w wielu sprawach można się dogadać - jak na przykład godziny pracy. Przede wszystkim jednak chodzi o to, że ta praca po prostu JEST! I to jeszcze taka, która Frankowi po prostu sprawia przyjemność. Kiedy odbywał te praktyki, wracał do domu co prawda zmęczony, ale oczy mu się świeciły! Opowiadał o wszystkim z entuzjazmem i satysfakcją :) Cieszył się, że po półrocznej przerwie nie miał w ogóle problemu z prowadzeniem autobusu, nie popełniał żadncyh błędów. Patroni chwalili go i mówili, że sporo mają osób, które radzą sobie raczej kiepsko, a w przypadku Franka widać, że wie o co chodzi w tym zawodzie :) Franek nie należy do osób, które lubią siebie chwalić i prędzej można mu zarzucić brak wiary we własne umiejętności niż przesadną pewność siebie, dlatego cieszę się, że tak do tego podchodzi, bo widzę, że dzięki temu jest mniej zestresowany i czuje się pewniej.

Bardzo chciałabym, żeby to był nareszcie jakiś początek dobrego. Być może pieniędzy z tego dużych nie będzie, ale na szczęście możemy sobie pozwolić na to, żeby stwierdzić, że nie o wynagrodzenie chodzi. Chodzi o to, żeby Franek się czymś zajął - a jeśli ma to być zajęcie, które sprawia mu radość i satysfakcję, to świetnie! Będzie to dla niego też okazja, aby zdobyć doświadczenie w jeżdżeniu po Warszawie i poznawaniu miasta. Być może będzie miał większe szanse, aby w przyszłości ubiegać się o posadę w warszawskiej państwowej "Zielonej" firmie (na razie wszystkim mówią, żeby czekać). Póki co myślę, że naprawdę dobrze się złożyło - zajezdnia jest akurat blisko Podwarszawia, godziny na razie będzie mógł sobie Franek ustalać, a przede wszystkim będzie robił to, co lubi. Mam tylko nadzieję, że firma będzie po prostu uczciwa i jeśli Franek będzie sumiennym pracownikiem (a w to nie wątpię) to nie będzie miał z nią problemów.
Podsumowując - tak jak w tytule. Chwilami bardzo się cieszę, ale nie popadam w euforię, bo jednocześnie mam bardzo dużo ogromnych obaw. Mam nadzieję, że rozwieją się po tym jak Franek zacznie pracować...

Przyznaję, że to chyba również był powód mojej niemocy blogowej w ostatnim czasie. Ta sprawa cały czas nad nami wisiała. Nie miałam ochoty o tym pisać, a z kolei pisanie o czymś innym w ogóle mi nie szło. Dlatego mam nadzieję, że ten wpis przełamie moje milczenie :) Bo jeśli to nie pomoże, to chyba jestem już stracona dla blogowego świata :)

środa, 19 lutego 2014

Nie po drodze.

Co tu dużo mówić, pisać, nie po drodze mi ostatnio z blogowaniem. Mam wrażenie, że wokół mnie dzieje się bardzo dużo, a jednocześnie nie dzieje się nic.Czy to w ogóle możliwe? W ostatnich dniach przeżywałam również cały kalejdoskop uczuć. Negatywnych i pozytywnych. Ilościowo tych drugich może było więcej, ale jakościowo niestety wygrywają chyba te pierwsze, bo choć trwały stosunkowo krótko, były bardzo intensywne.

Tak naprawdę nie wiem, dlaczego mnie tu nie ma. Chyba dni mi zbyt szybko upływają. Nadal zajadamy się z Frankiem tą nadzieją z zeszłego tygodnia, a im więcej jej jemy, tym bardziej będzie nam jej brakowało, jeśli się znowu... Psst, na razie nic nie mówię. Lepiej o tym nawet na razie za wiele nie myśleć.

Tydzień temu przyjechała do nas Dorota :) Była aż do niedzieli więc można powiedzieć, że i przez tę wizytę nie myślałam o pisaniu tutaj. Ach, jaki żal, kiedy już pojechała. Fajnie nam razem :) Co wymyśliłyśmy? Jak już nam z Frankiem wreszcie się to i owo ustabilizuje, kupimy mieszkanie - trzypokojowe. Dorota w tym czasie wywalczy wreszcie ten grant czy też staż, o który się stara i będzie musiała przynajmniej na jakiś czas przenieść się do Warszawy. Oczywiście wynajmie u nas pokój. Niedrogo. A jakby się w międzyczasie u nas pojawił jakiś potomek, to ciocia Dorota by się nim zajmowała - za wikt i opierunek :P Tak to wszystko wymyśliłyśmy w czwartek o siódmej rano siedząc przy wielkim stole w jasnej kuchni, której okna wychodzą na wschód, popijając zieloną herbatę (to ja) i kawę (Dorota) i zajadając się czekoladą (!) Milka chocolate&biscuits. Franek przyszedł rozczochrany jakiś czas później, stwierdził, że wszystko słyszał i nie protestował.
Taki fajny plan. I prosty. Byłby, gdyby nie to, że jakieś 90% tych wszystkich rzeczy w ogóle nie zależy od nas :)

Muszę przyznać, że lenistwo nigdy nie smakuje tak dobrze, jak właśnie wtedy, kiedy we trójkę zalegamy przed telewizorem albo komputerem.Żadnych wyrzutów sumienia. Jak to działa, że tylko w tej konfiguracji nie mam ich ani ja, ani Dorota? :P
Ale niestety niedziela nadeszła a wraz z nią moment, gdy Dorota wsiadła w pociąg przed godziną dwunastą i pojechała do Miasteczka. Zdawała mi relację na bieżąco z podróży, bo ona zawsze ma przeboje. Dojechała około 20tej. Stwierdziła, że osiem godzin jazdy to raczej sporo :P, ale kiedy spytałam, czy mimo tego będzie przyjeżdżać odpowiedziała: "najgłupsze pytanie głupolu jakie mogłaś zadać", więc trochę mnie uspokoiła :D

Tak naprawdę codziennie przychodzi mi do głowy przynajmniej pięć tematów, które chciałabym tu poruszyć, o których chciałabym tu opowiedzieć, a potem... Nadal mi nie po drodze. Więc to nie jest tak, że brak weny. Raczej brak nastroju.

wtorek, 11 lutego 2014

Krótko o nadziei

Co może być gorsze od niespełnionej nadziei? Niespełniona nadzieja, której istnienia człowiek nie był świadomy... Wtedy oprócz rozczarowania dochodzi jeszcze poczucie zaskoczenia - bo to rozczarowanie przychodzi znienacka. Skoro się nie wiedziało, że się na coś liczy, to nie można było spodziewać się zawodu i taki niespodziewany zawód zadaje silniejszy cios. 
Ech, tak czy inaczej, zdecydowanie nadzieja, która nagle zostaje brutalnie rozwiana boli bardzo. 
Ale człowiek to taki dziwny stwór, że nawet kiedy w obawie przed kolejnym rozczarowaniem buduje wokół siebie mur nieprzepuszczający nadziei, pozostawia w nim (pod)świadomie szczeliny, przez które jednak promyk kolejnej nadziei będzie mógł się przedrzeć.

Ps. Dziwny dzień mam dzisiaj. A w zasadzie już od wczoraj to trwa. Pozwólcie więc, że na komentarze pod poprzednią notką odpowiem jutro.

czwartek, 6 lutego 2014

Słomiana wdowa

Od wtorku jestem słomianą wdową. Wysłałam w końcu Franka do Poznania. Mimo tego, że tak jak ostatnio pisałam, pogadaliśmy i zrobiło się lepiej, stwierdziłam, że to dobry pomysł, żeby Franek na chwilę zmienił otoczenie. On się wahał i miał lekkie opory, ale widziałam, że tak naprawdę chodzi tylko o to, że nie chce mnie zostawiać samej, a ochotę, żeby pojechać jednak ma. No więc kupiłam mu w Polskim Busie bilet w obie strony i we wtorek rano pojechał.
Mnie zostało jeszcze 19 dni urlopu z ubiegłego roku, więc  kiedyś muszę to wykorzystać. Postnowiłam więc wziąć wolne w piątek i dla siebie kupiłam bilet na jutro rano, a będziemy wracać razem w niedzielę popołudniu. 
Polski Bus niedawno otworzył bezpośrednią linię Warszawa-Poznań. Dotychczas kursował przez Łódź, co powodowało, że podróż wydłużała się o 1,5 godziny i trochę to było denerwujące, że zjeżdżaliśmy z autostrady i traciliśmy sporo czasu, żeby do tej Łodzi dojechać, a potem, żeby się wszyscy do autobusu zapakowali. Teraz jest lepiej i zdecydowanie bardziej się to nam opłaca niż jazda samochodem, bo jadąc w obie strony za same bramki na autostradzie płacimy 80 zł, a tu za bilety w obie strony dla naszej dwójki zapłaciliśmy 114 zł. A to i tak więcej niż moglibyśmy zapłacić, gdybyśmy się trochę wcześniej zdecydowali. Naprawdę można dostać bilety już za złotówkę :)
Minusem oczywiście jest to, że nie jesteśmy panami sytuacji i musimy się dostosować do godzin odjazdu, ale nie są one najgorsze. No i trzeba na Bielany dojechać, bo stamtąd odjeżdżają te autobusy a to jest niestety dla nas prawie drugi koniec Warszawy. Ale do przeżycia. Mimo wszystko myślę, że warto. Zwłaszcza, że przecież ja naprawdę lubię takie środki transportu :) Gorzej z Frankiem, on bardzo lubi jeździć samochodem, a bycie kierowcą po prostu uwielbia.

Doskonale wiecie, że lubię czasami pobyć sama i takie nasze "rozstania" dobrze mi robią. To pewnie dla niektórych z Was dziwnie zabrzmi, ale ja jestem nawet trochę nieprzyzwyczajona do tego, że Franek praktycznie zawsze jest obok :P - dotychczas bywało, że się mijaliśmy, kiedy on chodził na popołudnie do pracy i wtedy miałam czas, żeby się zająć swoimi sprawami. Potrafiłam więc tę jego zmianową pracę polubić. Teraz oczywiście też mogłabym się tymi swoimi sprawami zajmować nawet gdy Franek jest w domu, ale to jednak co innego :) Bo jak już jesteśmy razem, to wolę, żebyśmy robili coś razem :) I to oczywiście jest bardzo fajne, że ciągle jesteśmy ze sobą i że wszystkie weekendy mamy dla siebie, ale jednak taki już ze mnie typ, że potrafi znaleźć mnóstwo dobrych stron również w tych chwilowych rozstaniach. Podkreślam, że chwilowych, bo na dłuższą metę nie chciałabym, żebyśmy się widywali np. tylko w weekendy. Ale wiele już razy pisałam o tej swojej potrzebie niezależności, przy jednoczesnej potrzebie posiadania kogoś przy swoim boku na stałe :) Wbrew pozorom to się wcale nie musi wykluczać.

To, że Franek pojechał do Poznania beze mnie nie jest dla mnie niczym dziwnym, bo przecież wielokrotnie bywało tak, że gdy on pracował w weekendy, ja jechałam sama do Miasteczka. Ale o dziwo, jest mi trochę dziwnie :P O dziwo przede wszystkim dlatego, że przecież na początku przez kilka miesięcy byłam tu cały czas sama i w ogóle mi to nie przeszkadzało. A teraz jest trochę inaczej. Przypuszczam, że z dwóch powodów - po pierwsze odkąd mieszkamy w nowym mieszkaniu tylko RAZ się zdarzyło, że kiedy przyszłam do domu Franka nie było, bo akurat pojechał na rehabilitację. Jestem więc całkowicie przyzwyczajona do tego, że nigdy nie wracam do pustego domu i w zasadzie nigdy nie jestem sama. Po drugie - mimo wszystko czym innym jest zostawanie samej, bo Franek jest w pracy, a czym innym dlatego, że nie bardzo wie co ze sobą zrobić. Z tyłu głowy cały czas pozostaje myśl, że nie jest tak, jak powinno być, jak byśmy sobie życzyli...
Ale prawdę mówiąc dziwnie było tylko we wtorek, a wczoraj już się jakoś ogarnęłam i zorganizowałam. Wszystko mi już o wiele sprawniej szło i obiad sobie zrobiłam (no właśnie, przecież od trzech miesięcy zawsze przychodzę na gotowe :P) i posprzątałam (ciekawe spostrzeżenie - jak jestem sama to od razu mniej bałaganię, czyżbym podświadomie liczyła na to, że Franek za mnie posprząta? :P <czego notabene wcale nie robi>) i poćwiczyłam. Ale czekam już z niecierpliwością na jutrzejszy poranek, kiedy pojadę do Poznania. Cieszę się oczywiście, ale z drugiej strony wydaje mi się, że to jednak bylo krótkie rozstanie, nie zdąży się Franek za mną stęsknić :P

poniedziałek, 3 lutego 2014

Błękitny zamek

Bardzo zależało mi, żebyśmy w ten weekend nie siedzieli w domu. Wiedziałam, że musimy się czymś zająć - i że chodzi o coś więcej niż gry planszowe. Zdecydowanie bierność bardzo mnie męczy, a nawet dołuje. Dlatego zawsze szukam zajęcia. Oczywiście, że czasami lubię sobie po prostu usiąść i pogrążyć w lekturze, ale bywają dni, kiedy nie przynosi to tak potrzebnego odprężenia albo wręcz wywołuje jakiś rodzaj niepokoju. Ot, taki już niespokojny duch ze mnie, zwłaszcza w niespokojnych czasach.
Franek jest trochę inny. Lubi być aktywny, ale brakuje mu do tego motywacji. Generalnie przyznaję, że ponieważ mam zupełnie inną naturę, często denerwuje mnie jego "bezczynność". Używam cudzysłowu, bo to jest bezczynność niekoniecznie obiektywna, a raczej z mojego punktu widzenia - czyli z punktu widzenia osoby, która nie potrafi po prostu siedzieć i oglądać filmu, tylko zawsze musi coś przy tym robić :)
W każdym razie, to ja jestem u nas motorem napędowym dla wielu aktywności. Franek oczywiście czasami przejmuje pałeczkę, a poza tym większość rzeczy ustalamy razem, ale najczęściej to ja jestem inicjatorką.
Chyba nam obojgu to odpowiada. Ja lubię planować i wszystkiego dopilnować osobiście. Franek często ma ochotę żeby coś zrobić, ale jakoś nie chce mu się zacząć tego organizować. Więc się uzupełniamy - a mnie wystarczy, że od czasu do czasu Franek zafunduje mi jakąś niespodziankę :)

W każdym razie w piątek wiedziałam, że nie możemy w ten weekend po prostu siedzieć w domu. Znalezienie potencjalnej rozrywki zajęło mi dokładnie... 5 minut :) Wpisałam w wyszukiwarkę po prostu coś w stylu "co się dzieje w Warszawie" i znalazłam jakąś stronę pełną weekendowych wydarzeń różnego rodzaju - od wystaw poprzez spektakle teatralne na imprezach sportowych kończąc. 
Od razu zobaczyłam, że w sobotę w jednym z amatorskich teatrów jest premiera spektaklu "Błękitny zamek"! Moja ukochana książka autorstwa Lucy Maud Montgomery z czasów nastoletnich! Zresztą później czytałam ją jeszcze w oryginale kilka razy i cały czas tak samo mi się podobała. Myślę, że pozostanie moją ulubioną już na zawsze.
Wiedziałam, że muszę to zobaczyć! Bilety kosztowały tylko 15 złotych, zadzwoniłam więc do Franka na szybką konsultację i już po chwili kupiłam je przez internet :) Nie powiem, Franek był pełen obaw, wszak spektakl oparty na książce napisanej przez autorkę "Ani z Zielonego Wzgórza" dla faceta może nie brzmi aż tak zachęcająco :) Ale ani przez chwilę nie protestował - wiedział, że bardzo mi na tym zależy, a poza tym stwierdził, że skoro to teatr to może być ciekawe :)

Co prawda to nie był zawodowy teatr, a przedstawienie wystawiane było przez grupę aktorów-amatorów w Domu Kultury na Ursynowie, ale czekałam na to wydarzenie niecierpliwie :) I rzecz jasna byłam bardzo ciekawa, jak to będzie wyglądało. 
Muszę przyznać, że się nie zawiodłam :) Oczywiście, jeśli ktoś oczekiwałby teatru z prawdziwego zdarzenia z rekwizytami i pełną charakteryzacją, rozczarowałby się. Ale nam na tym nie zależało - zresztą wiedzieliśmy przecież, że za taką cenę na pewno nie byłoby na to szans. Jednak trzeba przyznać, że poza lekkim opóźnieniem (spektakl miał zacząć się o 18 a dopiero o 18:05 zaczęli wpuszczać na salę), które trochę mnie zirytowało, wszystko było w pełni profesjonalne - zwłaszcza aktorzy-amatorzy :)
Przede wszystkim opowiadana historia mnie nie zawiodła! Była tak samo urzekająca, jak książka :) I - podobało się Frankowi :) A to dla mnie też było ważne. Oczywiście, jak sam przyznaje, taki repertuar nie należy do jego ulubionych i wolałby jakąś komedię lub farsę (jak Mayday, na którym byliśmy we wrześniu - przy tej okazji przypomniałam sobie, że przecież mam napisaną notkę o wrażeniach z teatru, której nie opublikowałam!:)), ale jakaś romantyczna historia od czasu do czasu nie zaszkodzi - zwłaszcza w takiej formie. Jeśli chodzi o szczegóły, to może opiszę je przy następnej okazji, bo to w sumie ciekawe, jak organizatorzy i aktorzy sobie radzili. Najważniejsze było, że oboje wyszliśmy naprawdę zadowoleni :) Przyjemna rozrywka na sobotni wieczór, coś innego niż zwykle, w dodatku niedrogo. Można było się na chwilę oderwać od rzeczywistości. Ja byłam zachwycona tym, że mogłam zobaczyć adaptację mojej ulubionej powieści. Ale muszę przyznać, że to, co najbardziej mi się podoba, to fakt, że Franek już zna jej treść :) Przecież nigdy w życiu nie namówiłabym go do tego, żeby ją przeczytał :P Opowiadanie jej mijałoby się z celem, zwłaszcza, że nie potrafiłabym oddać wszystkich emocji - i tych w książce i moich. Można powiedzieć, że spektakl zrobił to za mnie :)