*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 31 maja 2010

Dzieciak.

Pisałam już kiedyś notkę o podobnej tematyce, więc proszę sobie ją przeczytać jako uzupełnienie :) Bo jako że jutro Dzień Dziecka, to i o dziecku będzie…

Bo jak to jest, że jestem odpowiedzialna (podobno), rozsądna(zasłyszane), samodzielna (tak mówią), a jednocześnie taki dzieciak zemnie?? Okey, okey, ja wiem, że w każdym jest trochę dziecka a już na pewno dla naszych rodziców na zawsze pozostaniemy dziećmi, choćbyśmy byli po sześćdziesiątce. Ale we mnie pozostało tyle tego dzieciucha, że się w głowie nie mieści. Czy ja kiedykolwiek dorosnę?
Od kilku lat jestem niezależna – mieszkam sama, daleko od rodziców i sama się utrzymuję. Kiedy wyfrunęłam z rodzinnego gniazda, woda sodowa nie uderzyła mi do głowy – nic mi nie uderzyło w zasadzie. Tak więc jako w ciemię niebita, korzystałam z samodzielności umiarkowanie i rozsądnie.Nie oszalałam nagle z nadmiaru wolności: wracałam o rozsądnych porach,bawiłam się wtedy, kiedy mogłam, uczyłam się wtedy, kiedy musiałam, nie narozrabiałam, na policji nie założyli mi kartoteki. W ciągu sześciu lat udało mi się wyjechać na stypendium naukowe, zdać egzamin międzynarodowy, dostać pracę, dorobić się samochodu, przyszłego (być może ;)) męża, skończyć studia z wynikiem bardzo dobrym i jeszcze parę innych rzeczy mi się udało. Prawda, że wyżej wymienione rzeczy brzmią dorośle?

Mam (prawie) dwadzieścia pięć lat, codziennie rano jako odpowiedzialny, dorosły obywatel wstaję do pracy. Robię za odpowiedzialną panią księgową. Płacę podatki. Nikt nie pyta mnie(przeważnie) o dowód osobisty. Sama robię zakupy, sama sobie gotuję(chyba, że Franek akurat jest na stanie ;)), i w ogóle wszystkie odpowiedzialne sprawy załatwiam sobie sama.  No po prostu wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż jestem jak najbardziej dorosła.
No więc dlaczego Franek mówi do mnie, że zachowuję się jak dwunastoletnia dziewczynka? Dlaczego mama się ze mnie śmieje, że jestem jak małe dziecko? Dlaczego potrafię płakać z byle powodu? A czasami to nawet i bez powodu – jak to u niemowlaków bywa? Dlaczego lubię wesołe miasteczka, żelki i gumy rozpuszczalne? Czemu uwielbiam wszystko co kolorowe a ręcznik wolałabym mieć w smerfy niż w paski? Jak to jest, że dojrzała pani księgowa, która potrafi nakrzyczeć na dostawcę i pokłócić się z nieodpowiedzialnym kontrahentem, płacze w podusię w kształcie krówki przytulając maskotkę, bo… No właśnie, bo co? Myślę, że nad powodami rozwodzić się nie będę tym razem, bo zeszłaby cała notka :)

Dlaczego nie potrafię wyobrazić sobie siebie jak dorosłej pani na obcasach – skoro już jestem dorosłą panią na obcasach? Nie potrafię zamknąć na dobre tego rozdziału w życiu, który naprawdę się skończył i z odwagą wejść w nowy etap. Dobrze, zdecydowałam się na wspólne mieszkanie, chcę być z Frankiem, chcę tworzyć z nim rodzinę. Ale…cały czas mi się wydaje, że to tylko taka zabawa w dom.
Jestem zwyczajnie dziecinna. Czy to dyskredytuje mnie jako osobę odpowiedzialną i dojrzałą? Można stwierdzić, że jedno drugiemu przeczy,a jednak mam wrażenie, że te dwie sprzeczności siedzą we mnie i są wręcz nierozerwalnie ze sobą związane.  Chyba najbardziej o naszym wieku świadczy to, na ile lat się czujemy? A ja nie czuję się dorosła,nie wiem kiedy mi przybyło tych lat, ale cały czas czuję się dzieckiem- tylko może trochę mądrzejszym i bardziej niezależnym :) Czy to dyskwalifikuje mnie jako dobrego pracownika, dobrą żonę, czy matkę? Nadaję się? I jeszcze raz pytam – czy ja kiedyś dorosnę? A jeśli nie chcę dorosnąć, czy to źle, skoro jakoś sobie radzę i stwarzam pozory :)?

Dodam jeszcze, że ta moja chęć niedorastania nie wynika z tego, że tak bardzo tęsknię za dzieciństwem.. Cudne miałam dzieciństwo, ale nie chciałabym się cofnąć w czasie. Mnie jest dobrze na tym etapie życia.To jest mój czas i miejsce.
Ps. Od dwóch lat męczę Franka, żeby mi kupił kolorowy balonik (ten z notki zalinkowanej na początku :)) w kształcie motylka. On się nie zgadza, bo twierdzi, że jest niebezpieczny (!) – że może wybuchnąć w nocy i ja się przestraszę. Ale teraz mam dodatkowy argument – w nowym mieszkaniu jest duży balkon i tam balonik mógłby przenocować :) Franek twierdzi, że nadal mogłabym się przestraszyć, ale go urabiam :D – to tak, jakby ktoś jeszcze nie wierzył, że bachorek ze mnie ;)

niedziela, 30 maja 2010

Zastępcza notka o tym, jak mi się nie chce.

Właśnie tak – zastępcza, bo miało być o czymś innym. Ale nie jestem w nastroju. Poszedł gdzieś sobie no i teraz jestem w takim dziwnym stanie – mam ochotę coś napisać, ale nie mam ochoty pisać niczego sensownego :)
Dziwny ten weekend był. Dziwnie się czułam i czuję nadal. Przez trzy dni doświadczyłam chyba wszystkich możliwych emocji i strasznie mnie to zmęczyło. No i po wszystkim – czas się kłaść, bo za osiem godzin muszę wstawać. I w tej chwili jestem strasznie zła, bo bardzo nie chce mi się iść jutro do pracy. Mnie naprawdę rzadko się nie chce. A w tej chwili nie chce mi się całą sobą. Nie chce mi się kłaść do łóżka, nie chce mi się zasypiać, nie chce mi się śnić o niczym, nie chce mi się budzić po piątej i potem leżeć słuchając wiadomości dla rolników. Nie chce mi się wstawać i odprawiać tego całego rytuału porannego. Nie chce mi się wsiadać w tramwaj i wysiadać na przystanku. Nie chce mi się iść cztery minuty do biura i nie chce mi się rozkładać wszystkich moich papierów i zaczynać pracę. A potem nie chce mi się tam siedzieć osiem godzin i wracać do domu. I nie chce mi się robić obiadu i iść na aerobik, potem nie chce mi się…
Czy jeszcze ktoś ma jakieś wątpliwości, że naprawdę mi się nie chce? :))
A wszystko na pewno przez to, że w weekend robiłam za dużo rzeczy. Zaliczyłam kosmetyczkę, spacer, spotkanie z koleżanką, ponowne oglądanie mieszkania, grillowanie, spacerowanie, granie w karty, przesiadywanie na działce, obserwowanie jak Franek gra w Formułę 1, czytanie, jedzenie, picie, blogowanie – w ograniczonym zakresie :) Przez to że tyle robiłam, nie zauważyłam, że przyszła już godzina 22 w niedzielę. I teraz się tak zdenerwowałam tym faktem, że chyba zrobię na złość (tylko jeszcze nie wiem komu ;)) i pójdę spać.
No dobrze, to zwalmy wszystko na pogodę.. Jak nie ma na kogo zwalić, to trzeba zwalić na pogodę. To na pewno ona jest wszystkiemu winna.
Natomiast nieregularne odpisywanie na komentarze sponsoruje Franek :) Nie pozwolił mi przesiadywać przy komputerze tyle, co normalnie ;) Ale na pewno wiecie, że ja zawsze na wszystko odpowiadam, więc proszę zaglądać jutro :) Odpowiedzi będą na pewno. A teraz idę sobie denerwować się dalej.
No proszę, ja to nawet o niczym nie umiem napisać krótko :/

piątek, 28 maja 2010

O nie mojej (jeszcze?) rodzinie…

Jak już wspominałam ostatnio, wydaje się, że dla Franka pozytywna reakcja jego rodziców była swego rodzaju katalizatorem. Planował rozmowę z nimi i czekał na odpowiednią okazję. A to oni wykazali się inicjatywą i w zasadzie można powiedzieć, że to, co się dzieje ostatnio jest ich zasługą.

Do rozmowy doszło przypadkiem, i to w mojej obecności – rozmawialiśmy o tym, że… u siebie w mieszkaniu nie mam kanału TVP2 :) A skończyło się na dyskusjach o kredycie mieszkaniowym. Dowiedzieliśmy się, że Franka rodzice już dawno rozmawiali o naszej przyszłości i zastanawiali się jakie mamy plany, ale czekali na ruch z naszej strony i na naszą deklarację. Franka obawy okazały się bezpodstawne, bo jego rodzice nam bardzo kibicują i w razie potrzeby są gotowi nam pomóc. Jak wiecie, program pomocowy zaczęli wdrażać już następnego dnia, bo znaleźli nam mieszkanie na wynajem na niesamowicie korzystnych warunkach. 

Bardzo mi się podoba, że oni niczego nie narzucają. W trakcie rozmowy padła również propozycja, że w razie czego na jakiś czas mogłabym zamieszkać u nich, ale od razu powiedziałam, że sobie tego nie wyobrażam, bo nie czułabym się u siebie, nie miałabym swojego kąta a przede wszystkim zbyt długo już mieszkam sama… Zrozumieli bez problemu i nie zarzucili mi niewdzięczności. Nawet dodali od siebie, że młodzi muszą mieszkać sami… Kiedy znaleźli to mieszkanie, spotkali się ze mną i powiedzieli, że to ja mam zadecydować, czy chcę tam mieszkać z Frankiem – oni nie szukali mieszkania dla swojego syna, ale podkreślili, że jeśli chcę się jeszcze zastanowić, mogę zamieszkać tam na razie sama (co bardzo oburzyło Franka ;)) i nawet dodali, że w razie gdyby wspólne mieszkanie nam nie wyszło, to on ma do czego wracać, a ja sobie tam mogę zostać. To daje mi duży komfort psychiczny, że nie uzależniają mnie od siebie.

Pojechali razem z nami oglądać mieszkanie. Byli pełni entuzjazmu, ale jednocześnie dostrzegali moje obawy. Pani Mama (czyt. mama Franka ;)) w pewnym momencie przytuliła mnie i powiedziała, żebym się nie martwiła, bo na pewno się przyzwyczaję – że poukładam sobie tam wszystko po swojemu i że jak będę chciała, to mam do niej zadzwonić i ona się wybierze ze mną na jakieś zakupy „wyposażeniowe”. Pan Tata obiecał Frankowi pomoc w „męskich” robotach. Są bardzo życzliwi i jednocześnie dyskretni w swojej pomocy.
Ulica na którym będziemy teraz mieszkać sąsiaduje z ulicą, na której mieszka ciocia i wujek Franka oraz jego kuzynostwo. Poszliśmy więc po oględzinach do nich z wizytą. Wszyscy mnie tam bardzo wspierali. Pani Ciocia wzięła mnie na rozmowę. Powiedziała, że rozumie wszystkie moje obawy i wie, że ja jestem wrażliwa i dlatego tak to przeżywam. Bardzo mnie wspierała, a potem zawołała Panią Mamę, nalała nam wina domowej roboty i powiedziała, że za chwilę wszystko będzie lepiej wyglądało. Normalnie nas spiła :P Nie wiem czy to wino, czy może wszystkie miłe słowa, które usłyszałam od rodziny Franka miały takie działanie, w każdym razie naprawdę zrobiło mi się lepiej :)

O rodzinie Franka mogłabym pisać bardzo wiele i pewnie jeszcze nie raz napiszę. Naprawdę zasługują na to, żeby poświęcić im trochę uwagi, bo są dla mnie zawsze bardzo życzliwi, podkreślają, że bardzo mnie lubią (Pani Ciocia wręcz uwielbia ;)) i traktują mnie już od dawna jak członka swojej rodziny. Wychowałam się w przekonaniu, że rodzina jest najważniejsza i jest wartością samą w sobie. Bardzo cieszę się, że tak samo został wychowany Franek.

środa, 26 maja 2010

Dylematy wcale nie małolaty :)

Sporo pisałam o tym, że moje dylematy dotyczyły nie tylko sfery moralnej. No i tak rzeczywiście jest… 
W pierwszym momencie, kiedy usłyszałam o tym mieszkaniu, bardzo się ucieszyłam. Ale po chwili zaczęłam rozmyślać i… bardzo się przestraszyłam.
Mimo, że od czasu do czasu potrzebuję większych zmian w swoim życiu, to generalnie za bardzo ich nie lubię. Jestem typem osoby, która lubi, jak się dużo dzieje, ale przede wszystkim ceni sobie stabilizację. Ostatecznie potrafię się do tych zmian przekonać, ale na początku zawsze się narozmyślam i wyleję mnóstwo łez.

Najbardziej szkoda mi lokalizacji :) Są osoby, które podczas studiów co roku zmieniają mieszkanie. Ja i Dorota znalazłyśmy mieszkanie dla siebie pierwszego dnia poszukiwań i zostałyśmy tam przez pięć lat (ja sześć) – było blisko do centrum i na nasze uczelnie, kilka sklepów, pasaż handlowy, basen, fitness, kilka linii tramwajowych, park – no idealnie wręcz. Na tym osiedlu właśnie poznałam Franka, a od prawie roku Dorota mieszka tylko dwa bloki dalej, więc nadal spotykamy się regularnie. A tu klops… Mam to nagle zmieniać? 
Nowe mieszkanie też jest blisko centrum, ale jakoś tak.. dziko :) W pierwszej chwili miałam argument, że będę miała dalej do pracy i gorszy dojazd, ale moja teoria została obalona :) Okazało się, że tam, gdzie dojeżdżam samochodem będę miała jeszcze bliżej. A do tej drugiej pracy mogę dojeżdżać na trzy sposoby – czasowo wychodzi tak samo, tylko dwa są z przesiadką. Ale gdybym tak jechała autobusem, to przystanek mam pod domem i wysiadam jedno skrzyżowanie przed miejscem pracy… Tylko Franek będzie miał dalej, ale jemu to nie przeszkadza. 

No tak, ale teraz do Doroty i Juski będę już miała tramwajem aż dziesięć minut :( Dobrze, że chociaż przystanek jest bezpośrednio spod ich blokiem. Ale to nie to samo – już nie będę mogła wstąpić po drodze, nie będziemy tak często chodzić razem na aerobik albo do sklepu, nie będzie wspólnego oglądanie „Na Wspólnej” i You can dance i nie będzie raczej picia szampana wieczorami, bo zawsze będę musiała pomyśleć o powrocie do domu… Chyba, że Franek będzie jeździł do swoich kolegów, ja do dziewczyn a potem razem będziemy wracać :) No cóż… ja wiem, że trzeba odciąć tę pępowinę między mną i dziewczynami…ale… Ehhh…
No i do parku będę miała trochę dalej. Ok, tam jest drugi, ale do tego już się przyzwyczaiłam :) No i mogłabym tak wymieniać i wymieniać…

Bardzo możliwe że, to są tylko wymówki. Bo głównym problemem jest to, że żal mi życia studenckiego! Co prawda od kiedy pracuję, to już nie jest takie typowo studenckie życie, ale odkąd skończyłam 19 lat jestem samodzielna i niezależna (od czterech lat również finansowo). Dla wielu osób zamieszkanie z ukochaną osobą oznacza możliwość wyfrunięcia z domu rodzinnego, spod opieki rodziców i pozwala na usamodzielnienie się. U mnie jest trochę tak, że z domu wyfrunęłam już dawno, a teraz z zupełnie niezależności będę musiała trochę zrezygnować – teraz już będziemy razem o wszystkim decydować i będę musiała się liczyć z Frankiem. 
Oczywiście, że musiałam się liczyć z moimi współlokatorkami, ale: 
nie musiałam im się spowiadać z tego, dokąd wychodzę i kiedy wrócę (z przyzwoitości i tak zwykle to robiłam, ale jeśli na przykład przyszłam trzy godziny później, nie musiałam się z tego tłumaczyć). 
Robiłam co chciałam i jeśli nie chciałam, nie musiałam nikogo w swoich planach uwzględniać. 
Mogłam myśleć tylko o sobie – nie jadam kolacji, to i nigdy nie było u mnie wieczorem nic do jedzenia :), byłam głodna – szłam do sklepu, nie chciało mi się robić obiadu – jadłam makaron z jajkiem albo kalafiora. 
Nie byłam za nikogo odpowiedzialna, nie musiałam się o nikogo troszczyć. Wiem, że to egoistyczna postawa i przyznaję, że nie zawsze taka pożądana, często już wcale nie chciałam być taka niezależna. Ale w momencie, kiedy wiem, że taka niezależność już nie wróci, nagle zaczyna mi się robić jej szkoda :) No słuchajcie, jak ja teraz mam iść na imprezę i bawić się do ósmej rano, kiedy wiem, że w domu Franek na mnie czeka? :) 

Po prostu wiem, że kończy się jakiś etap w moim życiu. Wiem, że prędzej, czy później trzeba dorosnąć i prawdopodobnie nadszedł ten czas na mnie. Jestem rozdarta – z jednej strony bardzo się cieszę, bo pragnęłam takich zmian. Z drugiej strony przeraża mnie to. Jakiś czas temu marzyłam sobie, jak będę urządzać wnętrze naszego wspólnego mieszkania (choćby nawet nie własnego), opowiadałam o tym Frankowi… Teraz przeraża mnie to, że muszę się zdecydować, czy w oknach chcę żaluzje, rolety, czy może zasłonki i to jeszcze podjąć decyzję dotyczącą ich koloru. Prawie płaczę, bo nie podoba mi się dywan w dużym pokoju i trzeba będzie go zmienić, a Franek głaszcze mnie tylko po głowie (na razie :P potem może straci cierpliwość ;)) i przypomina, że przecież to było moim marzeniem, żebyśmy razem sprzątali i wyposażali wspólny kąt.
Ja wiem, że większość z Was zupełnie inaczej podeszłaby do tych spraw. Wręcz euforycznie. A ja chyba jestem typowym stoikiem, który żeby osiągnąć szczęście musi zachować powagę i równowagę duchową. (Tylko wściekam się zupełnie nie po stoicku :P) Cieszę się tak bardziej w środku… Na zewnątrz analizuję. Moje zachowanie na pewno wydaje Wam się dziwne, ale ja chyba po prostu mam bardzo niezależną osobowość i dlatego tak mi żal dotychczasowego życia. Ale z drugiej strony myślę, że każdy czasami odczuwa taki żal – kiedy kończy się szkołę, studia, zmienia się pracę, mieszkanie – najczęściej człowiek cieszy się z tego, że czeka go coś nowego i nie może się doczekać, ale z drugiej strony czuje sentyment do tego, co się kończy i jest mu żal tego rozdziału w życiu.
Mnie się wydaje, że jeszcze przyjdzie czas na to, żebym mogła cieszyć się na całego z nowej sytuacji. Może teraz jest dla mnie czas na opłakanie tego, co odchodzi i oswojenie się z nowym.

poniedziałek, 24 maja 2010

Abhorring a vacuum

To nie było tak, że my nigdy na ten temat ze sobą nie rozmawialiśmy, że niczego nie planowaliśmy. Owszem, jest to dla mnie rewolucja i wszystko stało się dość nagle, dlatego jest to dla mnie zaskoczeniem. Ale to nie tak, że nigdy w życiu nie przypuszczałam, że ze sobą zamieszkamy :) Wiedziałam, że jeśli planujemy wspólną przyszłość, to przecież prędzej czy później tak się stanie.
W naszym związku to Franek był osobą, która jako pierwsza założyła, że ze sobą będziemy i już. To on pierwszy zaczął mówić o nas w taki sposób, że wiadomo było, że ma na myśli odległą przyszłość – wspólną przyszłość. Kiedyś mieliśmy nawet konkretne plany, ale niewiele z nich wypaliło i przez to ta nasza przyszłość nagle przestała być konkretna.
Nie spieszyło mi się za bardzo, nie miałam ciągotek ku temu, żeby zostać żoną. Dobrze mi się żyło. Do momentu, kiedy wyprowadziła się Dorota – wtedy powoli zmuszona byłam zacząć myśleć o jakiejś przyszłości i oswajać się z tym, że trzeba będzie wkrótce zmienić tryb życia. A najwięcej zmieniło się po mojej obronie. Cieszyłam się bardzo, że skończyłam studia i to z tak dobrymi wynikami. Ale…

Jednym z moich ulubionych powiedzonek po angielsku jest to, że „Nature abhors a vacuum”, i widzicie, ja podobnie jak ta natura nie znoszę próżni… Muszę ciągle na coś czekać, do czegoś dążyć, coś się musi dziać. Nie musi to wcale oznaczać, że w danym momencie życia nie czuję się szczęśliwa, ale po prostu nie lubię bierności i życia z dnia na dzień. Po obronie zaczęłam rozmyślać nad swoim życiem. Zakończyłam pewien rozdział w moim życiu, jakim były studia. Pracę swoją uwielbiam i choć planuję ją zmienić, nie jest to żadnym priorytetem i na razie spełniam się zawodowo. Miałam fajne, niezależne życie, chodziłam sobie na aerobik, do kosmetyczki i fryzjera, spotykałam się z koleżankami… Wszystko ok, ale okazało się, że jest jedna dziedzina mojego życia, która pozostaje w tyle – która się w ogóle nie rozwija. Mój związek z Frankiem. Dotarło do mnie, że przestały mnie zadowalać nasze spotkania z doskoku. Nie da się całe życie chodzić na randki. Zaczęło mi trochę przeszkadzać to, że ja idę do przodu, Franek idzie do przodu, ale my razem zostaliśmy gdzieś daleko w tyle… 

Jeszcze bardziej doskwierała mi myśl, że naprawdę muszę coś zrobić ze swoim życiem, bo za chwilę Ela kończy swoją szkołę i najprawdopodobniej wyjedzie z Poznania… A poza tym na wieczną studentkę też się nie nadaję. Wiedziałam, że muszę podjąć jakąś decyzję i starałam się delikatnie uświadomić Frankowi, że nie urządza mnie takie czekanie nie wiadomo na co i stąpanie po niepewnym gruncie – bo przecież absolutnie nie wiedziałam na czym stoję. Owszem, on ciągle mówił o ślubie w niesprecyzowanej przyszłości, o wspólnym życiu. Ale nic nie było konkretne, a ja chyba zaczęłam tych konkretów potrzebować.

Nie chciałam na niego wpływać. Uważam, że nie ma nic gorszego niż dziewczyna, która sobie wyżebrała pierścionek zaręczynowy, więc nie o to mi chodziło. Chciałam tylko wiedzieć jakie on ma plany. Musiałam je poznać, żeby jakoś się do nich odnieść. Franka martwiły pewne zobowiązania finansowe jakie miał, a przede wszystkim fakt, że po ślubie nie mielibyśmy gdzie zamieszkać. Sytuacja wydawała mu się patowa, twierdził, że najpierw musi o wszystkim porozmawiać ze swoimi rodzicami. Okazało się, że to było najlepsze co mógł zrobić…

To był moment przełomowy dla naszego związku, a przede wszystkim dla Franka. On chyba musiał zobaczyć, że ma wsparcie w rodzicach. Przyznam, że sama go nie poznaję. Do tej pory rozmowy o przyszłości nie należały do jego ulubionych (co tu ukrywać, do moich też nie, nie znosiłam ich :)) a teraz strasznie się zapalił do wspólnego życia. Zupełnie inaczej do tego podchodzi, nagle przestał dostrzegać same problemy i to on mnie przekonuje, że sobie poradzimy. Przyznał nawet, że teraz nie widzi żadnych przeszkód, żebyśmy się pobrali.
Prawdopodobnie będę w najbliższych dniach bardzo monotematyczna, ale chyba się nie dziwicie za bardzo? :) Mimo tych wszystkich obaw i rozterek, bardzo się cieszę, że nasz związek ruszył z miejsca – że coś się dzieje. A dzisiaj nareszcie usiądziemy sobie z Frankiem i ustalimy kilka spraw – do tej pory rozmawialiśmy na temat mieszkania tylko przez telefon albo za pośrednictwem jego rodziców, bo się mijaliśmy :)

sobota, 22 maja 2010

Wspólne mieszkanie przed ślubem?

No dobrze, trochę ochłonęłam, teraz spokojnie mogę zastanowić się nad całą sprawą :)
Na samym początku, chyba dobrze będzie jeśli odniosę się do kwestii wspólnego mieszkania przed ślubem w ogóle. Ze względu na moje przekonania, nie do końca popieram takie rozwiązanie – to znaczy, nie mam nic przeciwko osobom, które żyją sobie w ten sposób – nigdy ich nie krytykuję ani nie potępiam. Jest to dla mnie całkiem normalna sprawa, tylko sama chciałam, żeby było inaczej.
Prawdę mówiąc byłam zawsze trochę rozdarta. Bo zdrowy rozsądek podpowiadał mi, że jednak nigdy człowieka się tak dobrze nie pozna, jak przy wspólnym mieszkaniu. Nie oznacza to wcale, że ktoś się nagle zmieni, ale po prostu wyjdą na jaw pewne zachowania, które mogą być uciążliwe, lub wręcz nie do zaakceptowania przez drugą osobę. Wiem, że to trochę głupio brzmi, kiedy osoby, które się kochają mówią, że chcą się „sprawdzić” albo „przetestować”, no ale czasami ma to sens.

Z drugiej strony chciałabym, żeby ślub wiele zmienił w moim związku, a przeważnie taką najważniejszą zmianą jest właśnie wspólne mieszkanie :) Kiedy para już przed ślubem mieszka razem to może tak nie odczuje tej zmiany, może ślub jest wtedy tylko formalnością? Wiem, że niektóre z Was na pewno zaprzeczą, ale na przykład brat i szwagierka Franka na swoim ślubie tak właśnie mówili – że to i tak niczego w ich życiu nie zmienia i że to tylko formalność.
No i do tego dochodzą jeszcze wspomniane wcześniej moje przekonania. Kościół nie zezwala na wspólne mieszkanie pary przed ślubem, a że jestem wierząca i praktykująca, jest to dla mnie trochę problemem.

Jednak mój związek z Frankiem jest bardzo burzliwy i już od dłuższego czasu wiedziałam, że my to chyba jednak nie moglibyśmy sobie pozwolić na to, żeby mieszkać razem dopiero po ślubie :) Pewnie jest tak, że niektóre pary muszą się docierać bardziej niż inne i my na pewno do takich należymy. Dlatego w planach było to, że zamieszkamy razem wcześniej, ale myślałam sobie, że może chociaż dopiero po zaręczynach.
Życie trochę zweryfikowało nasze plany no i moje przekonania musiałam trochę odstawić. Przede wszystkim, dlatego, że zwyczajnie miałabym problem mieszkaniowy.
Moja współlokatorka prawdopodobnie w lipcu wyjedzie z Poznania. Bardzo możliwe, że wróci do swojego rodzinnego miasta, bo kończy naukę a pracy nie ma. Stanęłabym więc przed dylematem – albo musiałabym szukać kogoś do mojego mieszkania (a to wcale nie takie proste, ze względu na jego układ) albo sama musiałabym się gdzieś wyprowadzić. To wszystko naprawdę było problematyczne. Nie wspominając już o kosztach, bo właściciele naszego mieszkania od samego początku nie podwyższali nam czynszu i nigdzie nie miałabym taniej ani nawet tak samo.

Nigdzie, poza tym jednym mieszkaniem, które znalazła nam Franka mama. Nie ukrywam, że ta propozycja rzeczywiście spadła mi z nieba. No i przyspieszyła nieco nasze plany, co jednak cieszy. Jestem dość podekscytowana, Franek też. Ale miałam i mam dalej trochę wątpliwości i nie dotyczą one tylko moich przekonań…

Dopisek z 26 maja:
Wielu z dzisiejszych gości zwraca uwagę, że to nie wspólne mieszkanie problemem, a seks przedmałżeński. Owszem, ale osoba, która spowiada się ze współżycia przed ślubem, żałuje za grzechy i ma mocne postanowienie poprawy szybciej dostanie rozgrzeszenie niż para mieszkająca ze sobą – czasami nawet wtedy, gdy nie współżyją. Samo wspólne mieszkanie stwarza okazję do „grzechu i zgorszenia”. Ponieważ wiadomo, że po spowiedzi taka osoba się raczej na pewno od razu nie wyprowadzi, może tego rozgrzeszenia nie dostać, bo trudno tu mówić postanowieniu poprawy. Jeśli o mnie chodzi, mam nadzieję, że długo to nie potrwa i szybko się pobierzemy, pewne deklaracje już padły.
Wielu komentującym dziękuję za zrozumienie i rzeczowe komentarze. Tym, którzy mnie krytykują także.
Do osób obrażających mnie: mam nadzieję, że Wam ulżyło, pozbyliście się nadmiaru frustracji i teraz możecie spać spokojnie  :)
Ps. No proszę i odkąd jest opcja logowania, tych ostatnich nagle mniej, łatwo się obraża anonimowo,prawda? :)

czwartek, 20 maja 2010

Rewolucja.

Co to się dzieje! Prawdziwe zmiany się szykują i chyba jestem nimi przerażona. Nie sądziłam, że do tego dojdzie. To znaczy, co ja plotę, pewnie, że sądziłam, a nawet byłam pewna, że w końcu ten dzień nastąpi. I nawet czasami mi się wydawało, że chyba tego chcę. No i znowu plotę – chciałam tego. Ale jak się stało, to nagle podwinęłam mój ośli ogonek (chyba muszę zmienić nick z Margolki na Osiołka :P) i nagle zaczęłam szukać tylnego wyjścia. 

No to co się dzieje? Otóż wyprowadzam się. Klamka zapadła i nawet nie wiem jak to się stało. We wtorek wieczorem byłam pewna, że nigdzie się nie ruszę, że żadnych zmian, koniec kropka. I nawet się modliłam, żeby sytuacja sama się rozwiązała, a najlepiej rozpłynęła w powietrzu bez żadnych decyzji podejmowanych przeze mnie.No i sobie wymodliłam, bo rzeczywiście decyzja podjęła się jakby sama, choć ku mojemu zdziwieniu okazało się, że rewolucja jednak będzie.

Mało tego. Wyprowadzam się i zamieszkam… No, zgadnijcie z kim? Z Frankiem! To się stało tak szybko i tak nagle, że jeszcze nie ochłonęłam :) Będę o wszystkim pisać i wszystko wyjaśniać – również wszelkie moje rozterki, ale na razie chyba musi być chaotycznie, bo sama jestem chaotyczna :)

Powiem na razie tyle, że i tak bym pewnie musiała szukać albo nowego mieszkania, albo nowej współlokatorki i już od jakiegoś czasu się tym martwiłam. W poniedziałek rozmowa na temat mieszkania przypadkowo wyszła u Franka w domu, w obecności jego rodziców, którzy się bardzo w tę kwestię wciągnęli. Już na drugi dzień jego mama zadzwoniła do mnie niesamowicie podekscytowana, że znalazła nam mieszkanie do wynajęcia – w sensie, że mi a sama zdecyduję, czy zamieszkam tam sama, czy z Frankiem i że mam się z tym przespać. 

W pierwszej chwili się ucieszyłam. W drugiej przeraziłam. Potem już nie wiedziałam co mam o tym myśleć. Franek się napalił na ten pomysł i w ogóle nie przyjmował opcji, że miałabym się przeprowadzać sama. 
Bałam się podjąć decyzję, bałam się tego momentu, kiedy będę musiała przyznać, że czas skończyć ze studenckim życiem. No i samo się stało.Gdybym odrzuciła tę okazję, byłabym po prostu głupia. Mieszkanie w cenie najniższej z możliwych, bo to jacyś dobrzy znajomi rodziny Franka, którzy nie chcą na nim zarobić, ale zależy im, żeby ktoś „porządny” tam mieszkał i pilnował chałupy. Nie ma takich cen na rynku. Dwupokojowe, całkowicie wyposażone (tylko telewizor się zepsuł), nowe budownictwo, no i miejsce parkingowe na zamkniętym parkingu. Szok. Nie sądziłam, że może się tak udać. 

Przeprowadzka za miesiąc. Jestem pełna obaw, ale chyba już zaczęłam się cieszyć. Chyba nawet bardzo się cieszę :) Trochę nie tak to miało być, bo nie planowałam z Frankiem mieszkać przed zaręczynami, no ale skoro los sam podsunął takie rozwiązanie… Zaryzykuję.
Następnym razem wyjaśnię te wszystkie moje strachy, wahania i radości…
Ps. Dla moli książkowych, zwłaszcza miłośników Chmielewskiej, nowa notka

środa, 19 maja 2010

Człowiek.

Marność nad marnościami i wszystko marność ten człowiek :) Wulkan wybuchł i już człowieki się z miejsca na miejsce przemieścić nie mogą. Popadało intensywnie i co drugi ludź ma problem z zalogowaniem się na Onet. Słyszałam, że to własnie przez zagrożenie powodziowe. (BTW: nie mogę wejść na blogi niektórych z Was, a czasami nie mogę skomentować)
Tacy Indianie taniec deszczu to wymyślili, ale nic mi nie wiadomo o takowym, który by słońce sprowadził nad naszą krainę. A szkoda, odtańczyłabym z miłą chęcią. 
U mnie zagrożenia nie ma. Warta nawet z brzegów nie wystąpiła a w moich rodzinnych stronach opolskich Miasteczko wcale nie zalane a w Przymiasteczku tylko ogródki i kawałek parku. Co nie znaczy, że się nie przejmuję, bo serca z kamienia nie mam i żal mi tych, którzy mają poważne kłopoty. 

Ale niech pierwszy kamieniem rzuci ten, który nie jest ani trochę egoistą i kto nie myśli sobie, kiedy widzi tragedię innych „dobrze, że nie mnie to spotkało”. Jeśli naprawdę tak nigdy nie myślicie, to mogę się dać ukamienować, bo ja niestety tak myślę. Biję się w piersi i głośno przyznaję, że jestem egoistką…  Empatii mam w sobie wiele – czasami aż za wiele i przeżywam za bardzo sprawy, które mnie nie dotyczą. Ale, jak wiadomo, jedną z najważniejszych potrzeb według piramidy Maslowa jest potrzeba bezpieczeństwa i dopiero kiedy czuję, że ja i moi najbliżsi jesteśmy bezpieczni mogę zdobyć się na to, żeby współczuć innym oraz im pomagać. Znieczulona nie jestem i nie raz łzy mi w oczach stanęły z powodu czyjejś tragedii, ale ukrywać nie będę, że bardziej porusza mnie los osób, które znam – choćby z widzenia czy słyszenia.

 Ludzie muszą sobie pomagać. Zdarzyło mi się otrzymać od kogoś bezinteresowną pomoc. Ja też kilkakrotnie takowej udzieliłam. Ale zawsze kieruję się słowami Szymborskiej, że „tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono” i tak naprawdę prawda o każdym z nas ujawnia się dopiero w sytuacji kryzysowej. Mimo wszystko życie nauczyło mnie, żeby na wszelki wypadek kierować się polityką „Umiesz liczyć? Licz na siebie…” A kiedy znajdzie się ktoś, kto pomoże, można się tylko mile zaskoczyć.
Nie chcę wyjść tutaj na osobę cyniczną. Bo prawda jest taka, że więcej we mnie naiwności niż cynizmu z reguły i generalnie wierzę w ludzi i jakoś trudno mi uwierzyć w ich podłą naturę. Ale rozumiem, że każdy przede wszystkim chce swój tyłek zabezpieczyć. I chwała mu za to, bo jakby nie zadbał o siebie, to jak może dbać o innych. Apeluję więc: bądźmy ludzcy, zdobądźmy się na szczyptę empatii, ale nie zgubmy też w tym wszystkim siebie. I obserwujmy innych, bo prawda jest taka, że nie wszyscy pomoc potrafią przyjmować. I bynajmniej nie mówię tu o tych, którzy są na to zbyt dumni, ale o tych z postawą roszczeniową, którzy myślą, że wszystko im się należy, a sami palcem nie kiwną. Nawet w swojej sprawie.

Nie może wiecznie padać. Wierzę w to bardzo głęboko… 

W zasadzie nie o tym miałam, no ale tak jakoś wyszło.

poniedziałek, 17 maja 2010

„Kocham Cię, jak Irlandię” cz 4. Pożegnanie

Komplikacje co prawda nie były szczególnie skomplikowane, ale jednak sprawiły, że ostatecznie się z domu nie ruszyłyśmy :) Przede wszystkim, jednak przemarzłyśmy podczas dziennego spaceru i potem jakoś tak nie uśmiechało nam się ubierać w imprezowe ciuchy i wychodzić na zimno i deszcz. Poza tym, obtarł mnie jeden but i to na spodzie stopy, więc cały czas źle mi się chodziło – nie wspominając już o tańcu :) Inna sprawa, że niektórzy współlokatorzy moich koleżanek (mieszkają z dwoma Irlandczykami, Irlandką i Niemką) zapragnęli napić się z nami przed naszym wyjściem. 
Ale to wszystko i tak jeszcze nie było w stanie nas powstrzymać – dzielnie przygotowywałyśmy się do wyjścia na imprezę, byłyśmy już ubrane i umalowane, kiedy mojej koleżance wpadło coś do oka (prawdopodobnie jakiś paproszek z cienia do powiek lub tuszu do rzęs). No to był koniec, nie mogła tego oka w ogóle otworzyć, zaczerwieniło się i spuchło. Zaglądałyśmy jej w to oko, ale nic nie było widać, łzawiła, ale nic jej nie wypłynęło. Bolało cały czas… No i co tu robić? Chciała, żebyśmy poszły bez niej, ale stanowczo zaprotestowałyśmy i stwierdziłyśmy, że wolimy bawić się we trójkę w domu niż we dwie na mieście. I tak się stało. 
Koleżanka założyła na oko opatrunek a’la Piratka i usiadłyśmy z Irlandczykiem przy stole i graliśmy w jakąś idiotyczną grę w karty typu – jak trafisz na trójkę, musisz pić przez trzy sekundy, na dwójkę, wskazujesz osobę która pije przez dwie… Nie znoszę tego typu gier, bo ewidentnie chodzi w nich o to, żeby się upić, a ja piję, żeby się dobrze bawić a nie rzygać :) Ale przyznać trzeba, ze było też fajnie, kiedy na przykład przy damie trzeba było rymować (po angielsku oczywiście), a przy ósemce dorzucać słowa pasujące do wybranego tematu. 

Jeśli ktoś uważa, że Polacy piją jak nikt w Europie, niech się proszę przejedzie do Irlandii. Ci to dopiero piją! Jedno piwko wypił duszkiem. Polacy zwykle jednak traktują alkohol jako „towarzysza” w dobrej zabawie, w Irlandii alkohol jest głównym gościem wieczoru a upicie się zakończone totalnym sponiewieraniem, celem samym w sobie. Ostatecznie nie chciałyśmy w tym uczestniczyć, ale dobrze bawiłyśmy się obserwując jak towarzystwo (Irlandczyk i Niemka, która do nas później dołączyła) jest w coraz gorszym stanie. Piłyśmy również, owszem, ale wiemy jak pić, żeby mieć dobry humor a jednocześnie nie przesadzić. Oni zdecydowanie chcieli przesadzić. Pomogłyśmy im zresztą zamieniając karty za każdym razem kiedy wychodzili na papierosa. Byli już w takim stanie, ze nie zorientowali się, ze tylko oni trafiają na karty, które każą im pić :)
Przyznaję, wieczór był dość zabawny. Trochę się wygłupialiśmy, trochę tańczyliśmy, ale około czwartej nad ranem mnie i Piratce się znudziło i poszłyśmy spać. 

Dziewczyny mieszkają w okolicy kampusu, więc tak naprawdę w sąsiedztwie mają samych młodych ludzi. Ale zdarzają się wyjątki, ich bezpośrednim sąsiadem jest jakiś facet, który wiecznie ma jakiś problem – przychodzi do nich nawet, kiedy tylko siedzą i oglądają telewizję! Wiecznie coś mu się nie podoba (a jednocześnie sam jest muzykiem i kilka razy w tygodniu ćwiczy sobie w domu grę na jakimś tam instrumencie, nie pamiętam, perkusji, czy gitarze elektrycznej?) i przychodzi na skargę. Oczywiście przyszedł na drugi dzień rano. Rozmawiała z nim Irlandka i powiedziała, że ona spała, więc nie zauważyła, żeby było głośno (laska śpi w tym samym domu i jej hałasy nie przeszkadzały, a facet z budynku obok stęka że mu za głośno było!). Facet nie odpuścił, przyszedł jeszcze dwa razy. Za trzecim dziewczyny wysłały mnie, jako że mnie nie zna. I tu uwaga, uwaga, Margolka, magister filologii angielskiej z dyplomem z oceną bardzo dobrą poszła rozmawiać z Irlandczykiem:

- Good Morning – rzecze facet
- Heloł….
(facet gada jak to było u nas głośno i że chce rozmawiać z tym wysokim guy, który tu mieszka)
- Yyyyy, bikoz aj dont liw hirr. I anderstand inglisz not wery łel.
(facetowi zrzedła mina i głupio mi się zrobiło, że krzyczy na biedną dziewuszkę, która go nawet nie rozumie :D, mówi więc, że przeprasza i ze rozumie, ze to nie moja wina, i żebym się nie przejmowała, że on nic do mnie nie ma i takie tam)
Margolka kiwa głową z głupim uśmieszkiem i na pytanie, czy mogłaby przekazać temu wysokiemu guy, że on chce z nim porozmawiać, odpowiada:
- Jes, aj tok łiw ju.
Sąsiad nadal usiłuje wytłumaczyć o co mu chodzi, Margolka nadal odpowiada po swojemu:
- Bikoz yyyy aj kom yyyy tu wizit maj frend. (Dusi się już lekko od powstrzymywania chichotu , bo dziewczyny za drzwiami już prawie sikają ze śmiechu)
Facet dość mocno zbity z tropu, ale jeszcze próbuje i Margolkę oświeca:
-Aaaa, jes, aj noł gaj hi śpi na górze!
Sąsiad zrezygnował. Więcej nie przyszedł :)

Matko! Gdyby tak mnie rektor UAMu usłyszał, zabraliby mi dyplom! No naprawdę, pięć lat studiów a ja nawet nie potrafię powiedzieć, że he sleeps upstairs, nie wspominając już o odpowiedniej wymowie głoski „r” :) Ale facet chyba jednak uwierzył, ze ja noł spik inglisz, a o to wszak chodziło, nie? :)

Ostatnie dni upłynęły nam równie błogo i wesoło. Poszłam z dziewczynami na uniwerek, zaliczyłyśmy basen, saunę i inne takie tam mniej lub bardziej babskie rozrywki. Franuś nadal przysyłał mi dziesięć smsów dziennie, w których zapewniał, że tęskni. A im bardziej wysyłał, tym bardziej nie chciało mi się wracać, tylko chciałam, żeby jeszcze trochę tych smsów powysyłał :P
Ale jak wiadomo, czas płynie nieubłaganie, zwłaszcza, kiedy człowiek się dobrze bawi. W dzień mojego wyjazdu dziewczyny miały jakiś egzamin, więc ewakuowałam się szybciej do Shannon, bo nie było dla mnie większej różnicy, czy będę siedzieć sama i czytać książkę u nich w domu, czy na lotnisku :) 

Znowu się obawiałam, ze będę miała problem z autobusem – tym razem miejskim, który miał dojechać na dworzec, ale oczywiście tego nie zrobił, bo zatrzymał się wcześniej. Na szczęście znalazłam jakiegoś uprzejmego Irlandczyka, który mnie zaprowadził (sam chyba nie był stamtąd, bo lekko zbłądził i poszliśmy baardzo na około, ale grunt, że trafiłam) i po godzinie siedziałam już sobie w departure lounge i czekałam na mój lot. Odprawa odbyła się w zasadzie na takich samych zasadach, jak w Poznaniu, z tym, że nie kazali mi zdejmować butów a przy wypuszczaniu na terminal pani szła wzdłuż kolejki i pilnowała, czy aby na pewno każdy ma tylko jedną sztukę bagażu. Tym razem rumu nie wiozłam, więc problemu nie miałam. 
Ale inni mieli – biedni musieli na siłę upychać wszystko w torbach, albo szukać znajomych, którzy mieli jeszcze odrobinę miejsca w swoim bagażu. Widziałam też, że nie wszystkich przepuścili. Nie wiem, czy musieli zostawić część rzeczy, czy po prostu nadali bagaż za opłatą, ale wniosek z tego taki, że naprawdę lepiej wymagania dotyczące bagażu czytać i się do nich stosować. Wbrew temu co napisali niektórzy komentujący moją ostatnio poleconą notkę, nie są to przepisy martwe i jeśli komuś się dotychczas zawsze udawało, nie znaczy, że uda się i tym razem.

Po chwili byłam już w samolocie i usadowiłam się gdzie? Oczywiście przy oknie, do tego usiadłam sobie na samym końcu i miałam dobry widok na skrzydła :) Fajnie się toto rusza, zwłaszcza przy starcie i lądowaniu, a jak samolot skręca, to już w ogóle jest genialnie :) Obok mnie usiadła sobie rodzinka z dziećmi i już się bałam, że będę musiała udawać tym razem, że: „Polski ja nie znać”, kiedy będą prosić, czy nie byłabym tak uprzejma, żeby ustąpić chłopczykowi miejsce przy oknie (taka niedobra jestem! dziecku nie ustąpię! Ano nie :) Mogli sobie priority boarding wykupić, a zdaje się że i bez tego rodzice z dziećmi mają pierwszeństwo, więc mogli przyjść wcześniej), ale okazało się że chłopczyk ab-so-lut-nie nie był zainteresowany ani startem, ani lądowaniem ani niczym innym poza grą na komórce i kanapkami. A kiedy przy lądowaniu ja wgapiałam się zafascynowana w okno i patrzyłam jak fajnie jest na dole, on cały czas jęczał „no kieeedy wylądujemy? no kieeedy wysiądziemy? nudziii mii się, nuuudzi miiii się!” Mnie nie nudziło się, bynajmniej :) 
Ale niestety (a stety dla chłopczyka) już po chwili wylądowaliśmy na wrocławskim lotnisku i przygoda się skończyła. Wujek, który po mnie przyjechał, zabrał mnie jeszcze na lody i zawiózł do Miasteczka :) Ucieszony Franek powitał mnie telefonicznie na polskiej ziemi a kilka dni później stęskniony osobiście przyjechał, żeby mnie porwać z powrotem do Poznania, ale to już znacie.

Koniec.
Żegnaj Irlandio :)

sobota, 15 maja 2010

„Kocham Cię jak Irlandię” cz 3. Błogie lenistwo


Głupia jazda autobusem, a potrafiła przyprawić mnie o euforię :) To był taki ciąg dalszych moich refleksji, które mnie nachodziły na dworcu. Podczas pięciogodzinnej prawie podróży, czytałam, obserwowałam zmieniający się za oknem krajobraz i sporo rozmyślałam – o sobie, o życiu, o podróżach, o tym jak mi dobrze, że mam urlop i mogę sobie gdzieś pojechać.
Po godzinie 19tej zaczęłam odczuwać znajome motyle w brzuchu… Wiedziałam, że mam wysiąść ok 19:40, wiedziałam też, że w Limerick. Problem w tym, że nie miałam wysiadać w centrum, a na kampusie uniwersyteckim. No i skąd ja niby miałam wiedzieć, gdzie ten kampus jest?  Opatrzność nade mną czuwała, bo przez szybę mignęła mi tabliczka z napisem University of Limerick. Teraz pozostawało mi tylko modlić się, żeby ktoś na tym przystanku oprócz mnie wysiadał. Wysiadał :) I to naprawdę na moje szczęście… Wysiadłam, a po moich koleżankach, które miały mnie odebrać, ani śladu. Nagle słyszę jakieś głosy za autobusem, okazało się, że dziewczyny krzyczały do kierowcy, że w tym autobusie ma być ich koleżanka. On im na to: „to szukajcie”, dziewczyny już miały wsiadać i mnie wyciągać, kiedy zobaczyły, że sobie grzecznie stoję na trawniku i czekam :)
Otóż, największy problem z autobusami w Limerick był taki, że one nie zawsze się zatrzymują na przystanku – bardzo często zatrzymują się tam, gdzie poproszą ich o to pasażerowie. Dlatego dziewczyny biegały jak szalone po całym kampusie i próbowały przewidzieć, gdzie też ten autobus może sobie zrobić przystanek? Kto wie, czy jakby ktoś jeszcze oprócz mnie tam nie wysiadał, to nie pojechałabym sobie dalej :) Do Limerick co prawda, ale to był naprawdę spory kawałek od domu dziewczyn. No ale wszystko się udało i przekrzykując się wzajemnie (jak to baby, które się dawno nie widziały) ruszyłyśmy w stronę ich domu.
Wieczorem oczywiście trajkotałyśmy do późna. Piękne to jest, że choć nie widziałyśmy się sporo czasu, miałyśmy mnóstwo tematów do obgadania. A najważniejsze, że czułam się z nimi zupełnie swobodnie – a wiecie jak to czasami jest, jak się w gości jedzie… Jednak trzy lata studiów związały nas dość mocno… Nie żebyśmy się zaraz przyjaźniły, ale miałyśmy tyle wspólnych przeżyć – lepszych i gorszych chwil, że to wystarczyło. Oczywiście trzeba było się trochę wysilić i przez kolejne trzy lata tę więź pielęgnować (bo one wyjechały za granicę zaraz po licencjacie), ale okazało się, że można pozostać blisko z kimś widując się z nim najwyżej dwa razy w roku i wysyłając kilka maili. Po moim pobycie w Irlandii mam wrażenie (i jednocześnie nadzieję, że tak będzie), że to już chyba jest znajomość, która się utrzyma przez długie lata…
Wracając jednak do mojego urlopu. Kolejne dni były po prostu błogie :) Nie da się ich opisać innym słowem :) Dziewczyny lubiły długo spać, więc spałam w moim grajdołku razem z nimi. Wiecie co? Nigdzie mi się chyba tak dobrze nie spało jak tam! Zasypiałam zanim ktoś do trzech zdążył policzyć a budziłam się dopiero rano, zupełnie wyspana. Zawsze kiedy jechałam na wakacje, bardzo lubiłam zwiedzać. Tym razem głównym celem mojej podróży było spotkanie z koleżankami, więc zwiedzanie odbyło się w dużo mniejszym zakresie. Pojechałyśmy do Galway – podobno bardzo typowego irlandzkiego miasteczka. Pogoda nam się cudnie na taką wycieczkę udała, bo słoneczko świeciło przez cały dzień (ale to tylko dlatego, że wzięłyśmy dwa gigantyczne parasole i musiałyśmy je nosić). Spacerowałyśmy sobie po miasteczku i zwiedziłyśmy Subway’a, McDonalds’a (lody rzecz jasna;)), kilka sklepów z pamiątkami, i z ciuchami też;) Ale żeby nie było, zajrzałyśmy również do kilku kościołów, przeszłyśmy się zabytkowymi uliczkami no i oczywiście spacerowałyśmy brzegiem oceanu a potem skakałyśmy jak te kózki po trawniku, bo nam się tak zielono zrobiło ;) Ten dzień wspominam chyba najprzyjemniej – pewnie właśnie ze względu na pogodę. Wieczorkiem usiadłyśmy przy stole, postawiłyśmy wino na stół i rżnęłyśmy w remika do 3 nad ranem :) Kolejny dzień już się nam tak nie udał – wyszłyśmy z domu a ponieważ zapowiadała się ładna pogoda, a miałyśmy dość noszenia ciężkich parasoli, odpuściłyśmy je sobie.  No i co? No i oczywiście w połowie drogi do miasta (w planie było zwiedzanie Limerick) złapała nas ulewa. Prawie godzinę czekałyśmy pod drzewem aż przestanie padać i kiedy opady trochę sie zmniejszyły, ruszyłyśmy dalej. Ale trochę straciłyśmy zapału :) Zrobiłyśmy się głodne, zachciało nam się siku, było nam zimno, więc tylko dla zasady obejrzałyśmy to, co ważniejsze w mieście (wierzę na słowo dziewczynom, że za wiele ciekawego to tam nie ma ;)) i wróciłyśmy do domu. Oczywiście z łupami :) Franek zawsze się upomina o pamiątki, no to mu przywiozłam: :)
 
 
O sobie też nie zapomniałam:
 
Nic nadzwyczajnego, zwykłe t-shirty, ale słuchajcie za te dwie koszulki zapłaciłam 5 euro! Kurczę, kupiłabym sobie jeszcze z pięć takich (bo były we wszystkich kolorach tęczy) i dla mamy i siostry też bym kupiła, ale niestety, bałam się, że nie spakuję się z powrotem do mojej torby :)
(w odpowiedzi na niektóre komentarze, które już się pojawiły: koszulki nie są irlandzkie, bo nie miały takie być ;) Nie planowałam kupować żadnych pamiątek, a że trafiły się bluzeczki w takiej cenie, to się skusiłam ;))
Resztę popołudnia spędziłyśmy w domu gadając (jakżeby inaczej) o wszystkim i o niczym. Cały czas znajdowałam się w stanie głębokiej błogości :) Cudnie mi było, że w ogóle nie muszę się liczyć z upływem czasu, permanentnie nie wiedziałam, która jest godzina. W ogóle to mam wrażenie, że czas tam płynie inaczej – niby tylko godzina różnicy, ale jednak słońce ma zupełnie inną wysokość i przez to miałam zerową orientację czasową :) Nie myślałam o pracy, nie myślałam o nauce (a przecież na przykład podczas zeszłorocznego urlopu w Londynie musiałam uczyć się słówek, bo zaraz po powrocie miałam kolokwium), o żadnych obowiązkach. Do tego jeszcze Franek mocno stęskniony wysyłał mi mnóstwo smsów. Żyć nie umierać :) Tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy urlop. A żeby był już zupełnie idealny, należało się jeszcze trochę zabawić. Miałyśmy wyjść wieczorem na imprezę, ale wystąpiły pewne komplikacje… :)