*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 24 stycznia 2013

Jakoś to będzie?

Dziękuję za komentarze oraz wszystkie słowa wsparcia pod poprzednią notką. Oraz za to, że zrozumiałyście w większości, jakie były moje intencje.

Już mi lepiej. Musiałam sobie wszystko przetrawić, przemyśleć... Pierwsze trzy dni to była totalna załamka. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam w tak fatalnym stanie psychicznym. A właściwie pamiętam, ale to było półtora roku temu, więc naprawdę wyszłam już z wprawy. Zresztą wtedy i tak kaliber był mniejszy... Teraz miałam wrażenie, jakbym nie miała więcej poczuć się szczęśliwa. Wydawało mi się, że wszystko, co sobie przez ostatnie miesiące, czy też lata budowałam, okazało się fatamorganą. Nic mnie nie cieszyło. Nie miałam ochoty na nic, co zawsze sprawiało mi dużą przyjemność. Straciłam apetyt - na jedzenie, ale przede wszystkim na życie - i wcale nie przesadzam. Nie pomagały frankowe zapewnienia, że wszystko będzie dobrze i że jakoś sobie poradzimy. Nie pomagały jego racjonalne argumenty, ani próby rozbawienia mnie - dałam się co prawda namówić na partyjkę w czy inną grę planszową, ale bez wielkiego zaangażowania...
Nie, nie wydarzyła się żadna tragedia i od samego początku byłam tego świadoma. Wiedziałam, że to nie jest powód do rozpaczy, a jednak trochę rozpaczałam, bo jakaś część mojego świata się rozpadła - do czegoś dążyłam, miałam jakiś plan, wydawało się, że teraz po prostu będę sobie spokojnie i szczęśliwie żyła w mojej stabilizacji. Coś mi jednak tę wizję poważnie zakłóciło. 
W piątek popołudniu zdobyłam się na to, żeby kupić sobie paczkę żelków. A nawet zmobilizowałam się, żeby nadrobić zaległości w prasowaniu. W sobotę było prawie normalnie, ale cały czas było mi jakoś ciężko na sercu. A wieczorem pogadałam trochę z Alą. Wisiałyśmy ponad godzinę na telefonie. Nic odkrywczego nie powiedziała, ale ta rozmowa podziałała na mnie niesamowicie. Gdy odłożyłam słuchawkę, wszystko wydawało się jakieś wyprostowane. Nie żeby dylemat zniknął, ale w końcu uwierzyłam, że jakoś to będzie. W niedziele - jak to zwykle bywa, uczestnictwo we mszy trochę podniosło mnie na duchu. Kolejne dni to było utwierdzanie się w przekonaniu, że nie jest najgorzej i rozmowa z mamą, która je wręcz przypieczętowała.

Cieszę się, że mi przeszło, bo bardzo się męczę, kiedy jestem smutna. Czas jednak zadziałał na moją korzyść. Oswoiłam się z sytuacją. Nie, nic nie wydaje się łatwiejsze, ale jednak do przeżycia. W ogóle, czuję się trochę jakbym stała obok. Odsuwam od siebie niektóre myśli i po cichu liczę na to, że nic się nie zmieni. A jeśli jednak... cóż, okaże się. Być może znowu to odchoruję. A może do tego czasu wydarzy się coś jeszcze. Tak, czy inaczej, jest jeszcze dużo czasu i nic nie jest pewne. 
Nie znam żadnych konkretów - i choćby to jest przyczyną, dla której nie będę pisać na razie o co chodzi. Zresztą, nawet gdybym chciała, to nie bardzo mogę, bo się do czegoś zobowiązałam.

Już kiedyś pisałam, że w takich sytuacjach staram się nie pisać o danym wydarzeniu pod wpływem emocji - później zawsze jestem z tej decyzji zadowolona, bo po czasie wszystko wygląda trochę inaczej i jestem pewna, że mogłabym pożałować, że coś napisałam - że wygadałam jakąś tajemnicę, przedstawiłam coś w wypaczony sposób albo po prostu, że histeryzowałam. Za to zdecydowanie mam w takich chwilach potrzebę pisania o tym, co myślę i czuję. Ja wiem, co się wydarzyło, więc nie muszę tego streszczać, ale pisanie o moich emocjach pod wpływem tychże, naprawdę mi pomaga. Niby rozumiem, że jesteście ciekawe, ale trochę trudno mi do końca zrozumieć próby odgadnięcia o co chodzi - a to dlatego, że gdy ja czytam u kogoś notkę tego rodzaju, wiem, że dana osoba nie chce lub nie może o czymś pisać. Czuje po prostu potrzebę, żeby się wygadać i ja to szanuję. Oczywiście, że czasami snuję jakieś domysły i zastanawiam się, co mogło się stać - zwłaszcza, gdy blogerka jest mi bliska, ale wiem, że ciągnięcie za język albo dzielenie się swoimi podejrzeniami na forum może rozgrzebywać jakąś ranę i pogarszać samopoczucie tej osoby. Czasami z takimi domysłami można dobrze wycelować, ale zazwyczaj jest to tylko pewien aspekt danej sytuacji, a wydaje mi się, że chyba już lepiej trafić kulą w płot niż ułożyć historyjkę złożoną z półprawd.

Wracając do tematu - cóż, nie pozostaje mi nic innego jak po prostu poczekać i zobaczyć, co się wydarzy. Jeśli rzeczywiście będziemy musieli się na coś decydować, będzie bardzo trudno, bo w każdej opcji tracimy coś bardzo ważnego. Po cichu liczę jeszcze na jakiś cud - a z drugiej strony oswajam swoje lęki i staram się mimo wszystko wyobrazić sobie siebie - nas w nowej rzeczywistości. 
Pożyjemy, zobaczymy. Może jakoś to będzie...