*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 30 kwietnia 2013

Nadal w biegu

Wzięłam sobie urlop. Postanowiłam, że przez chwilę się odetnę od tego, co się dzieje w pracy. Średnio się udało, bo wczoraj odebrałam cztery telefony, dzisiaj trzy. Nie wkurza mnie to, niemniej jednak zdecydowanie utrudnia skupienie się na innych kwestiach. W dodatku właśnie przed chwilą uświadomiłam sobie, że jeden facet, z którym się umawiałam, że wykona dla nas pewną usługę nie potwierdził mi, będzie. Szlag! Że też nie mogłam sobie o tym przypomnieć wcześniej! Teraz będę się stresować dzisiejszą noc, jutrzejszy dzień - a nie wiadomo, czy 2 maja odbierze telefon. Jeśli nie to już w ogóle będę ugotowana, bo w poniedziałek nie uda mi się załatwić nikogo na następny dzień. Kurczę no! A uznałam go za najbardziej profesjonalnego i dlatego właśnie wybrałam jego firmę. :/ Jakbym nie miała się czym stresować :(

Mimo, że jestem na urlopie sypiam średnio. Zasnąć nie mogę, a potem w nocy się budzę i rozmyślam. Kiepsko. Szkoda tego długiego weekendu, z którego niewiele będę miała. Chociaż postanowiłam, że pojadę jednak do Miasteczka - tak na chwilę. Może uda mi się przez moment się zrelaksować. A urlop wzięłam sobie, żeby spakować swoje życie. I niestety okazało się to jeszcze trudniejsze niż sobie wyobrażałam. Miałam nadzieję, że kiedy odetnę się od pracy, to znajdę więcej czasu dla siebie, ze spokojem wszystko ogarnę a nawet poczytam, popiszę... Nic z tego. Nawet nie wiem kiedy minęły mi te cztery ostatnie dni :( 

A zapowiada się jeszcze gorzej. Obawiam się, że w dniach 6-20 maja (oby tylko!) nie będzie mnie dla świata :( Jedyna moja nadzieja w tych czterech dniach, które przede mną - muszę naładować akumulatory, bo będą musiały wystarczyć na dłuuugo.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Tylko konspekt.

Nie mam kiedy pisać :( A szkoda, bo chyba właśnie teraz bym tego potrzebowała. Poza tym, chciałabym jakoś uwiecznić ten czas, pisać o tym, co się dzieje, co myślę i czuję. Niestety, wolnych chwil jest tak mało (lub wcale), że mi ich nie wystarcza na blogowanie. Jednak cały czas czekam i mam nadzieję, że jakoś to wszystko ogarnę. Wtedy odpowiem na Wasze komentarze, a także napiszę o:
1. Kolejnej rocznicy mojego pisania. I pierwszych urodzinach tego blogspotowego ;)
2. "Cyrografie".
3. Kolejnej rewolucji w moim życiu. 
4. Spodniach.
5. Wycieczce po Fuerteventurze.
6. O tym, co mnie martwi.
7. I co daje nadzieję.
8. Za czym tęsknię.

I pewnie jeszcze o całym mnóstwie innych rzeczy. Mam o czym pisać. Tylko doba jest za krótka i na to pisanie już mi czasu, a czasami nawet sił nie wystarcza. Echh.

środa, 17 kwietnia 2013

Koniec tego dobrego

Niewiele dzisiaj zostało z mojego pozytywnego nastawienia, które towarzyszyło mi w ostatnich tygodniach. Chyba nie wiedziałam tak naprawdę, co to wszystko oznacza. Nie pomagają zapewnienia Franka, że będzie dobrze i wszystko sobie poukładamy. W tej chwili jakoś nie potrafię w to uwierzyć. Chyba tak naprawdę po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że już nic nie będzie takie samo, że kończy się coś bardzo ważnego i znowu mam myśli, że na dobre opuściło mnie to poczucie szczęścia, które towarzyszyło mi przez długi czas - ostatni raz w pierwszych dniach tego roku. Jestem przerażona i załamana świadomością, że przede mną tak naprawdę ostatni "normalny" tydzień. Później wszystko się zmieni.
Echh, lepiej pójdę już spać. Przynajmniej tyle dobrze - jedna nieprzespana noc i teraz jestem wykończona. Na tyle, że stępiło to moje odczuwanie i wysuszyło kanaliki łzowe. Teraz myślę tylko o tym, żeby przyłożyć głowę do poduszki i pogrążyć się w błogim śnie. Szkoda, że jutro trzeba będzie się z niego obudzić.

sobota, 13 kwietnia 2013

Byle nie do szkoły!


Ostatnio mam bardzo dziwne sny. Bardzo wyraziste i sugestywne. Mam wrażenie, że pełne symboli, chociaż jednocześnie nie jestem dobra w interpretacji snów, więc to tylko wrażenie.Przypuszczam, że może to mieć związek z tym, że na żywo "za mało" przeżywam to wszystko, co się wokół mnie dzieje i będzie działo za chwilę. Jestem całkiem spokojna i pogodzona z rzeczywistością i może moja podświadomość się wyrywa, żeby zademonstrować w ten sposób wszelkie moje lęki i takie tam :P
W każdym razie, i tak nie o snach miało być dzisiaj. To znaczy notka snem zainspirowana, ale nie o śnie będzie, a o szkole. Śniła mi się moja nauczycielka chemii z liceum. Siedziałam u niej na lekcji, ale już jako obecna margolka a nie ta z czasów licealnych. Pani potraktowała mnie bardzo nieładnie i zwyczajnie mnie obraziła.
Chemia nie była moją traumą w tamtym czasie (była nią biologia i czasami historia - aczkolwiek ta druga z powodu nauczyciela, który był nieprzewidywalnym pijakiem), chociaż był to jedyny przedmiot z którego miałam czwórkę na świadectwie maturalnym. Ale babka, która tej chemii uczyła była postrachem. Wiedzę na pewno miała, potrafiła ją nawet zazwyczaj przekazać, ale posłuch na lekcjach budowała jedynie tym, że wszyscy się jej bali. Potrafiła zmrozić spojrzeniem, jeśli się uśmiechała to tylko ironicznie, bywała złośliwa, zwłaszcza, gdy ktoś udzielił niepoprawnej odpowiedzi na pytanie. Trochę rodzaj Kazimiery Szczuki z "Najsłabszego ogniwa" - jeśli ktoś oglądał... 
Nie mam pojęcia, dlaczego akurat ona mi się przyśniła, bo naprawdę większe stresy przechodziłam z powodu innych przedmiotów i innych nauczycieli, ale wywołało to u mnie całą masę przemyśleń. Między innymi takich, że absolutnie nie chciałabym wrócić do szkoły! Nawet do podstawówki, w której bylo mi bardzo dobrze, bo bywałam wręcz hołubiona przez niektórych nauczycieli, a jako przewodnicząca szkoły byłam również popularna wśród uczniów i raczej lubiana - a przynajmniej ci, którzy mnie nie lubili, siedzieli cicho :P
Nie miałam nigdy większych problemów z nauką. Nie wszystko przychodziło mi łatwo, musiałam uczyć się dużo i długo, a gdy tylko sobie odpuściłam, to od razu dostawałam gorsze oceny (poza pewnymi wyjątkowymi sytuacjami, które wspominam jako anegdoty do dziś, ale to temat na inny raz). Ale to nie niechęć do nauki albo przesyt nią wywołuje we mnie tę niechęć powrotu, a raczej szkolny - nazwijmy to - reżim :P Odwykłam zwyczajnie od tego, że nauczyciel jest najważniejszy i zawsze ma rację. Odzwyczaiłam się od tego szacunku, który wynikał tylko ze strachu. Oczywiście byli (i są) nauczyciele, którzy byli pasjonatami, mieli ogromną wiedzę, potrafili ją przekazać a do tego wszystkiego byli fajnymi ludźmi, z którymi dało się dogadać i którzy potrafili zrozumieć uczniów. A nawet tacy, których się człowiek bał, ale jak przychodziło, co do czego, to okazywali się w porządku.  I to nie o nich piszę, bo z takimi chętnie spotkałabym się dziś i myślę, że moglibyśmy rozmawiać jak starzy, dobrzy znajomi. Ale jeśli chodzi o innych to.. nie wytrzymałabym pewnie, bo temperament mam nieco większy niż te piętnaście lat temu i wygarnęłabym im, co o nich myślę :P Spójrzcie, jak nietrwały jest ten szacunek, który sobie "wypracowali" terrorem ;) We mnie nie zostało go za grosz... 
Trudno byłoby mi wrócić do czasów, gdy musiałam uczyć się rzeczy, których nie znosiłam i którymi kompletnie nie byłam zainteresowana. To na szczęście skończyło się na studiach ;) Miewałam co prawda jeszcze jakieś dziwne zajęcia czasami, ale jakiegoś związku z głównym kierunkiem zawsze umiałam się jednak dopatrzeć :)

Jednak zdecydowanie najgorzej byłoby właśnie ze wspomnianym przyjęciem za coś oczywistego faktu, że jestem "tylko" uczennicą, która musi się słuchać, musi być grzeczna, odrabiać lekcje, stawać pod tablicą, gdy tylko usłyszy swoje nazwisko, lecieć po kredę na zawołanie nauczyciela, wykonywać wiele innych mniej lub bardziej absurdalnych zadań domowych - (przecież zdarzały się i takie) i w dodatku każdego nauczyciela szanować bezwzględnie i w ogóle najlepiej to lubić, a przynajmniej udawać - wiarygodnie ;), żeby za bardzo nie podpaść. Oj, moja przekorna natura, która bardzo mocno rozkwitła w latach poszkolnych chyba by tego nie zdzierżyła :D

Tak więc- ufff... Jak dobrze, że już nie chodzę do szkoły.

Niemniej jednak koniecznie muszę dodać, że piszę to z perspektywy osoby, której już bliżej do trzydziestki niż "nastki", a obowiązek szkolny wypełniałam sumiennie - włącznie z niepodpadaniem nauczycielom (choć nie zawsze wychodziło - na przykład, kiedy w pierwszych klasach podstawówki powiedziałam na forum o jednej pani, że jej nie lubię:P) i go zaliczyłam, dlatego mogę sobie teraz tak gadać :P Ale tak całkiem serio, to uważam, że jest to absolutnie niezbędny etap w życiu każdego człowieka. Nie tylko dlatego, że uczyć się trzeba, ale właśnie dlatego, że w szkole trzeba się zmierzyć z całą masą różnych sytuacji - problematycznych, nieprzyjemnych, trudnych. Szkoła uczy nas relacji z innymi, zachowań, kształtuje naszą osobowość. Nawet pomimo tego, co napisałam o podleganiu nauczycielom uważam, że to też jest potrzebne. Człowiek musi wiedzieć, że zazwyczaj w życiu przed kimś w jakiś sposób odpowiada, że nie ma samowolki i że czasami trzeba ustąpić, ugryźć się w język. Albo z kolei walczyć o swoje. Szkoła uczy powściągliwości albo rozbudza nasz temperament ;)
I oczywiście pozostawia w nas całą masę zajefajnych wspomnień, których braku nie dałoby się w żaden sposób zrekompensować :)

niedziela, 7 kwietnia 2013

W obrazkach


Dziś kolejna porcja wspomnień z odbytej już dawno podróży poślubnej :) Tyle, że dziś minimum słów, a maksimum widoków :)

Oto brzeg, którym spacerowaliśmy sobie rankami i wieczorami:


 Kiedy nie spacerowaliśmy, obserwowaliśmy fale...
...lub się w nie zanurzaliśmy :) Tu akurat Franek:
 A tu ja :) W oddali wyspa Lobos.
 Tutaj kawałek rezerwatu na wyspie. I kawałek Franka :P
 Tu podziwiam sobie widoki :) We wspomnianej czerwonej sukience ;)) Proszę zwrócić uwagę na prawą dłoń. Cosik się na niej błyszczy ;) W końcu to podróż POŚLUBNA :)


Tu wieczorny widok na leżaczki, na których w ciągu dnia się wylegiwaliśmy.




 A gdy się nie wylegiwaliśmy, to sobie popijaliśmy drinki. W tym momencie popijam zielonego, ale niestety, słabo został uwieczniony ;) Musicie uwierzyć na słowo.

 Nie mogło w tej fotoopowieści zabraknąć wschodów słońca :)


Zachodów takoż ;)

A po wspaniałych siedmiu dniach trzeba było wsiąść na pokład samolotu. W oddali, za tymi chmurami było widać Afrykę :) Jednak nieśmiała jest, więc się schowała do zdjęcia.


Za to Hiszpania się nie wstydziła :)) Przedstawiam Wam Walencję.
 

Cudnie było. Oglądamy te zdjęcia na okrągło. I cieplej od razu się robi. (chociaż wiosna nareszcie zaczyna już do nas nieśmiało pukać:))
Chciałoby się wrócić do tamtego czasu. I nie tylko dlatego, że chcę beztroskich wakacji na wyspach. Ale chciałoby się wrócić do tych czasów słodkiej nieświadomości i poczucia pełni szczęścia. Chociaż... nie.. chyba lepiej mi z tą wiedzą, którą mam. Nawet mimo tego, że czasami wydaje mi się, że tej pełni nie poczuję.. no może nie nigdy, ale jeszcze przez długi czas :)

środa, 3 kwietnia 2013

I jak to zwykle bywa - po świętach :)

No i przeżyłam te nowe święta :) W całkiem dobrym nastroju. Nie wszystko było idealnie, ale cóż, możemy uznać, że się czepiam :) No i Franek przez chwilę był niegrzeczny, ale już doszliśmy do porozumienia.

Śniadanie wielkanocne od "normy" nie odbiegało :) Tylko dzieliliśmy się jajkiem inaczej (i bez chrzanu jajko było a u nas jest zawsze tak delikatnie posypane korzeniem ;)) - u nas po prostu senior rodu je dzieli i podaje każdemu, potem składa życzenia, robimy znak krzyża i zasiadamy do śniadania. Wiem, mało wylewnie, ale tacy właśnie jesteśmy. U Franka życzenia są jeden do jednego - no i oczywiście te nieszczęsne całusy... :) Ale przetrwałam.
Do jedzenia było to samo (jak już sobie zapewniłam obecność odpowiedniego ketchupu do kiełbasy i ćwikły), a więc szału nie robiło :) Bo przy tej okazji wyjaśnić muszę, że średnio odpowiadają mi święta wielkanocne pod względem jedzeniowym. Nie przepadam ani za jajkami (tylko żółtka wyjadam) ani za mięsem i wędlinami - a tego zawsze jest najwięcej. Tak naprawdę to zawsze czekam, aż po świętach będzie coś normalnego do jedzenia :P
Po śniadaniu było bardzo sympatycznie i swojsko, bo graliśmy w gry, czyli  robiliśmy to, co margolki lubią najbardziej. A nawet było ociupinkę lepiej niż w Miasteczku, bo tam mama się zawsze jeszcze ciągle krząta a tu jakoś wszyscy po prostu spoczęli :)
Późnym popołudniem wybraliśmy się do frankowej rodzinki, czyli nadszedł moment, którego się najbardziej obawiałam :) Ufff, na szczęście tym razem dzieci nie zdominowały nas całkowicie. W zasadzie to nawet nie wiem co robiły, czymś tam się zajęły, podczas gdy my, dorośli w liczbie trzynastu i wieku 25-79 graliśmy w "Mafię". Ale było fajowo! :) Ale nic nie trwa wiecznie, przyszedł czas na kolację (naprawdę obeszłabym się bez kolejnej porcji białej kiełbasy, szynki i jajka, ale podobno o to też chodzi w te święta :P), a po niej już do gry nie wróciliśmy. Potem przez chwilę dzieci miały swój czas a kiedy poszły, mogliśmy sobie jeszcze trochę pogadać. Naprawdę było sympatycznie i świątecznie. Inaczej niż w domu co prawda, ale miło. Ale oczywiście wypomniano mi żartobliwie moje buziaki w powietrze oraz krótkie "wzajemnie" w odpowiedzi na życzenia :) Jej, wylewność tej rodziny naprawdę trochę mi doskwiera. No trudno, postanowiłam, że najwyżej wyjdę na dziwadło, ale nie będę udawać, że aż wyrywam się do tych uścisków :) Może za parę lat wszyscy się przyzwyczają :D

Wieczorem niestety było mniej przyjemnie, bo Franek miał jakieś swoje humory, ale przeszło mu do rana i w poniedziałek znowu było dobrze. Ten dzień w większości spędziłam w towarszystwie mamy i babci Franka, bo mężczyźni poszli do pracy, coby Poznaniacy mieli czym do rodziny dojechać... Było leniwie i trochę śpiąco, ale od tego też te święta są, żeby sobie trochę poleżeć i ponicnierobić :) Te babskie chwile były bardzo przyjemne. 
Miałam się zmyć zaraz po obiedzie, ale nie chciało mi się ruszyć i posiedzieliśmy jeszcze (już z Panem Tatą) oglądając Rodzinkę Pl. i "Ja Wam pokażę".
Ostatecznie dotarłam do domu przed siódmą.

I tak sobie myślę - atmosferę świąteczną z pewnością odczułam, nie mam poczucia, że coś straciłam. Nie żałuję, że było tak, a nie inaczej. Mimo, że właśnie było inaczej niż zwykle :) I dlatego właśnie uważam, że mogę te święta z całą pewnościa uznać za udane. Pierwsze koty za płoty ;)