*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 listopada 2015

Trochę o margolce - matce.


Kiedy ktoś nas odwiedza lub kiedy my odwiedzamy naszych bliskich, zawsze skwapliwie korzystamy z tego, że osoby te chcą się zajmować Wikingiem :) Nie mamy z tym najmniejszego problemu. Właściwie od samego początku nie miałam oporów przed tym, żeby zostawić Wikinga, chociaż oczywiście na początku było to raczej na krótko. Ale pierwszy raz wyszłam sama z domu bez dziecka już po trzech tygodniach od porodu - poszłam do fryzjera, a Wikuś został z Frankiem. Za to kiedy synek miał 1,5 miesiąca, po raz pierwszy został sam z moją mamą. Później bywały jeszcze różne sytuacje - moje wieczorne wyjście ze znajomymi z pracy, wypad na zakupy z Frankiem, wesele, kino, kameralna impreza u znajomych... Nawet nie pamiętam wszystkich sytuacji, a trochę ich było. Oczywiście im Wiking starszy, tym łatwiej jest go zostawiać, bo jest prostszy w obsłudze. 
Wychodziliśmy z domu bez dziecka głównie z dwóch powodów. Przede wszystkim po prostu tego potrzebowaliśmy - dla zdrowia psychicznego albo ze względów logistycznych, gdy trzeba było coś załatwić. Ale po drugie ważne jest dla nas, żeby Wiking wiedział, że wokół niego jest więcej bliskich mu osób oprócz mamy i taty (choć wiadomo, że rodzice to zupełnie osobna kategoria) i żeby nie trzymał się nas kurczowo. Przyznam, że od początku nie miałam problemu z tym, żeby zostawić z kimś synka. Oczywiście, że kiedy gdzieś wychodzę - zwłaszcza na dłużej, to myślę o nim, ale nie w takim sensie, że zastanawiam się jak sobie radzi beze mnie i nie wydzwaniam co chwilę do osoby, która z nim została. Jest to raczej taka myśl z tyłu głowy. Bardziej chodzi chyba nawet o to, że o Wikingu po prostu pamiętam, niż o nim myślę. Nie zdarzyła mi się jeszcze tęsknota za dzieckiem, nawet kiedy spędziliśmy bez niego popołudnie i noc, chociaż myślę, że na ten moment, gdyby moje rozstanie z Wikingiem trwało na przykład dłużej niż dobę, to już bym jednak czuła dyskomfort, bo mimo wszystko przecież czuję się z nim bardzo związana.
Nie obawiam się, że ktoś, kto z Wikusiem zostaje sobie nie poradzi. Zostawiamy przecież dokładne instrukcje, nie znikamy z powierzchni ziemi a poza tym po prostu mamy zaufanie do tej osoby. Moje ewentualne opory dotyczą raczej tego, że nie chcę nadużywać czyjejś uprzejmości, obawiam się, czy Wiking swoich tymczasowych opiekunów zanadto nie zmęczy lub czy nie przysporzy im jakichś problemów. Ale szybko daję się przekonać, że nie ma o czym mówić i spokojnie mogę wychodzić :) 

Jeszcze inaczej przedstawia się sytuacja, kiedy w domu jest więcej osób i znajdują się chętni do tego, żeby się Wikingiem  zająć. Wtedy spokojnie zaszywam się w jakimś kącie ze swoimi sprawami. Nie patrzę na ręce dziadkom/babciom/wujkom/ciociom. Po pierwsze dlatego, że wiem, jakie to jest denerwujące (rodzice Chrześniaczki zawsze tak patrzą na ręce osobom, które się zajmują ich dziećmi, ale o podejściu szwagrów już pisałam parę razy, więc teraz odpuszczę), ale przede wszystkim dlatego, że po prostu nie czuję, że powinnam. Wiem, że zostawiam dziecko pod opieką odpowiedzialnych osób i że Wikingowi świetnie robi towarzystwo innych. Przez długi czas wydawało mi się to zupełnie normalne, ale z czasem przekonałam się, że nie wszyscy rodzice tak mają. 
Cóż, przyznaję - nie jestem matką, która się jakoś szczególnie trzęsie nad swoim dzieckiem. Różnie to może być odbierane, wiem, ale ja akurat myślę, że to dobrze i dla mnie, i dla Wikinga. Mnie wystarczy świadomość, że kocham swoje dziecko, troszczę się o nie, chcę dla niego jak najlepiej i dbam, żeby nie stała mu się krzywda i nie muszę tego udowadniać swoją nadopiekuńczością. Już kilka osób z mojego otoczenia powiedziało mi, że podoba im się to, że jestem matką zaangażowaną, ale jednocześnie zdystansowaną i że nie zmieniłam się za bardzo odkąd zostałam matką. Zawsze miło mi, kiedy słyszę coś takiego, a najprzyjemniej mi się zrobiło jakiś czas temu za sprawą narzeczonego mojej siostry. Otwarcie powiedział, że woli się bawić z Wikingiem niż ze swoją własną siostrzenicą (która jest tylko o dwa tygodnie młodsza od Wikusia), bo jego siostra prawie nikogo nie dopuszcza do dziecka na dłużej niż kilka minut. Kiedy ktoś inny bierze małą na ręce, jej mama z niepokojem patrzy, czy aby na pewno dziewczynka jest w odpowiedni sposób noszona, trzymana, czy nic jej się nie stanie itp. Jarkowi podoba się, że z Wikingiem może się swobodnie bawić i nie czuje przez cały ten czas mojego wzroku na sobie, za to czuje, że mam do niego zaufanie, skoro nawet (o zgrozo dla siostry Jarka :)) wychodzę wtedy z pokoju.

Muszę też przyznać, że daję Wikingowi dość dużą swobodę. Oczywiście nie chodzi o to, że pozwalam mu na wszystko. Ale nie mam problemu z tym, że na przykład otworzy sobie szufladę (ale zabezpieczam ją wtedy, żeby sobie nie przytrzasnął paluszków) i wywali z niej absolutnie wszystko. Nie przeszkadza mi, kiedy wyciąga z szafki wszystkie akcesoria kuchenne (rzecz jasna wcześniej odłożyłam wszelkie noże, tarki i inne ostre przybory), oblizuje wałek albo rzuca na podłogę wszystkie deski do krojenia. Trudno, umyje się. Pozwalam mu eksplorować wszystkie pomieszczenia, łącznie z łazienką. Codziennie mam w związku z tym trochę sprzątania, bo Wiking uwielbia wyciągać z szafki wszystkie moje szczotki i końcówki od suszarek i wrzucać je do swojej wanienki albo do brodzika :) Albo wywalać na podłogę wszystkie torebki z przyprawami. Ale lubię obserwować go w akcji. Pozwalałabym nawet na więcej, gdyby nie to, że Wikuś jeszcze z tej swobody nie umie za bardzo korzystać :) Na przykład pozwoliłabym mu nawet na grzebanie w tych kwiatkach, o których kiedyś wspominałam, gdyby nie to, że od razu zabiera się za jedzenie ziemi :) Ogólnie rzecz biorąc pozwalam Wikingowi dotknąć wszystkiego i zajrzeć wszędzie, jeśli tylko wiem, że nie zrobi sobie krzywdy*. Przy czym nabicie sobie małego guza jeszcze nie oznacza dla mnie wielkiej krzywdy. Moim zdaniem to po prostu kwestia zdrowego rozsądku. Oczywiście, że jest mi szkoda kiedy Wikuś się uderzy i płacze i staram się takie sytuacje ograniczać do minimum, ale jestem świadoma tego, że takie dziecko - szczególnie tak ruchliwe jak Wiking - po prostu się nie uchowa bez guzów i siniaków. Poza tym inaczej się nie nauczy. Na przykład kiedy dopiero uczył się wstawać, ciągle upadał na głowę. Ale uderzył się raz i drugi i za chwilę już wiedział, że jak leci, to musi pupę wypiąć albo podeprzeć się rączką. Naprawdę to była kwestia dwóch, trzech dni.Teraz już coraz rzadziej zdarza mu się porządnie uderzyć (i zwykle jest to wtedy, kiedy stoimy tuż obok - po prostu nie da się niektórych rzeczy przewidzieć i dopilnować) - mimo, że przewraca się dość często. Po prostu już wie, że nie zawsze warto robić raban :) Za to wie, że jak się uderzy, to ja go zawsze przytulę i pocałuję. Dzisiaj na przykład bawił się na podłodze z Frankiem, w pewnym momencie poślizgnął się i przewrócił. Nie uderzył się mocno, ale trochę się przestraszył, więc się rozpłakał i mimo, że miał obok tatę, odwrócił się i przyszedł do mnie, żebym go przytuliła :) Kiedy już zaspokoiłam jego potrzebę bliskości, dosłownie wyrwał mi się i wrócił na podłogę do Franka. Wie chłopak, czego chce :P 

Ale z naszej dwójki, to Franek jest bardziej przewrażliwiony na punkcie tego, że Wiking sobie coś zrobi :) Myślę, że ma to w genach, bo szwagier i teściowa na tym punkcie mają po prostu hopla. Czasami mnie to strasznie wkurza (w sensie zachowanie teściowej, bo Franek aż tak nie przegina) - na przykład oglądanie z każdej strony certyfikowanych zabawek i zastanawianie się, czy aby na pewno sobie Wiking nie wsadzi tego frędzelka w oko? :P Albo chodzenie tuż za Wikingiem i pilnowanie, żeby się przypadkiem nie poślizgnął (i tak się poślizgnie - choćby go nawet za rękę trzymać - sprawdzone :P) W każdym razie to ja jestem pierwsza do tego, żeby Wikinga wytarmosić i podrzucić, a przecież  zwykle uznaje się, że to domena tatusiów ;) Ale Franek cały czas się uczy i jest na dobrej drodze :)

Ta notka nie ma na celu skrytykowania rodziców, którzy postępują inaczej. Nie uważam, że postawa inna niż moja jest zła (chociaż  przewrażliwienie i nadopiekuńczość rodziców uważam za cechy, które mogą dziecku raczej zaszkodzić, ale nie wszystko przecież jest od razu przewrażliwieniem) Poza tym zdaję sobie sprawę z tego, że dla niektórych z kolei moje zachowanie jest godne potępienia. Ale mnie jest póki co dobrze z tym, jaka jestem. Cieszę się, że mimo wszystko zachowałam jakiś dystans do macierzyństwa, nie straciłam głowy i potrafię spojrzeć na wiele rzeczy trzeźwym okiem, bez niepotrzebnych emocji. Nie chodzi o to, że uważam, że taka postawa rodzicielska jest najlepsza itp - nic z tych rzeczy. Każdy powinien chować swoje dzieci tak, żeby było to zgodne z jego przekonaniami i osobowością. Mnie się na razie to udaje i dzięki temu mogę mówić, że nie rozczarowałam siebie póki co :)

*Sobie i rzeczom, którymi się bawi :) Kiedyś pozwoliłam mu u rodziców na wywalenie wszystkich garnków z szuflady, ale kiedy zobaczyłam, że jeden garnek sie mocno obił, zamknęłam niestety ten przybytek. Na szczęście Wiking dość szybko zapomniał o tej krzywdzie :)