*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 31 sierpnia 2010

Genetycznie obciążone.

Po imprezie jak to po imprezie – dużo sprzątania i lekkie zmęczenie :) Generalnie było ok, z małym „ale”, no ale to już wiecie z komentarzy :) Być może napiszę więcej na ten temat, ale najpierw chciałam wspomnieć o kilku innych sprawach. Można powiedzieć, że cierpię na nadmiar pomysłów i niedobór czasu, żeby je wszystkie zrealizować :))

Najważniejsza sprawa, to zdrowie. Jeszcze raz dziękuję Wam wszystkim za to wirtualne wsparcie, za trzymanie kciuków i za modlitwę. Jestem Wam naprawdę bardzo wdzięczna.Ponieważ byłyście ze mną, i poniekąd z moją rodziną w tym czasie, oczywiście jestem Wam winna wyjaśnienia. Tak, jak napisałam wcześniej, wieści są raczej dobre, chociaż nie rewelacyjne. Dobre wiadomości są takie, że siostra miała laparoskopię a nie operację ze skalpelem, więc szybciej dojdzie do siebie. Poza tym to oznaczało, że zmiany nie są aż tak poważne. I rzeczywiście – mimo, że siostra miała podwyższony marker nowotworowy, lekarz powiedział, że torbiel nie wyglądała źle, jajnika nie trzeba było wycinać. Musimy czekać na wynik badania histopatologicznego, ale generalnie na złośliwe to nie wyglądało. W sobotę siostra wyszła ze szpitala.

Niestety, całkiem różowo nie jest, bo zwyczajnie takie torbiele będą nawracać i siostra musi regularnie to kontrolować. Najgorsza wiadomość jest taka, że ma zespół policystycznych jajników :( Lekarz stwierdził, że jeśli chce mieć dzieci, to najlepiej jak najszybciej, bo może być z tym problem. Poza tym, najlepiej byłoby w przyszłości szybko usunąć jajniki. Tylko, że przecież wiele z Was dobrze wie, że to nie sztuka powiedzieć sobie: „dobrze, to od jutra staram się o dziecko”. Moja siostra ma 23 lata, jeszcze studiuje – dziennie. Nie pracuje. Jedynie praktykuje w kancelarii tłumaczeniowej. Jej chłopak też nie ma stałej pracy – regularnie jeździ za granicę na parę miesięcy, ale nie ma stałego kontraktu, po prostu jest praca, to jedzie… No i jak tutaj myśleć o założeniu rodziny?

Wyjaśnię Wam jeszcze dlaczego sprawa jest dla nas tak poważna. Oczywiście każdy zabieg jest stresujący dla całej rodziny, ale w tym wypadku sytuacja jest wyjątkowa, bo zwyczajnie jesteśmy obciążone genetycznie. Jedna babcia zmarła na raka jajników i szyjki macicy, druga na raka pęcherza moczowego i dróg moczowych. Jakieś trzy lata temu również w sierpniu przechodziliśmy takie stresy, kiedy okazało się, że mama musi iść do szpitala również z powodu dolegliwości kobiecych. Też miała dość poważną operację i regularnie musi się badać. Kilka miesięcy później mama Franka miała to samo (wiem, że to nie rodzina i geny nie mają tu nic do gadania, ale sam fakt, że każda bliższa mi kobieta ma takie problemy jest przerażający). Mnie na razie jeszcze (o dziwo :/) nic nie wykryli. Chociaż przyznam się Wam szczerze, że zawsze sobie myślałam, że prędzej to ja, nie moja siostra będę miała takie problemy – jako pierworodna, a przede wszystkim jako osoba bardzo podobna do mamy, jeszcze bardziej do babci (zwłaszcza pod względem zachowania), a więc teoretycznie więcej tych genów przejęłam… 

No i cóż tu więcej napisać? Prawda jest taka, że to jest trochę tak, jakby się siedziało na uśpionym wulkanie :( Czasami mam tylko taki ogromny żal do świata, że tak to jest urządzone, że biedna babcia przez dwa lata cierpiała chorując (u drugiej wszystko poszło bardzo szybko – od momentu rozpoznania choroby, do jej śmierci minęło pół roku) i jakby tego było mało, my również jesteśmy bardzo narażone na taką chorobę. Zawsze wiedziałam, że zmiany nowotworowe siedzą w genach, ale jakoś tak myślałam, że przecież niekoniecznie muszą one występować – wystarczy się regularnie badać. Okazało się, że problemy zdrowotne w naszej rodzinie są tylko kwestią czasu.

Jeśli mogę jeszcze prosić Was o małe wsparcie, to trzymajcie te kciuki, może się to wszystko jakoś poukłada. 

sobota, 28 sierpnia 2010

Przed imprezą.

No i się nie udało. Wyrobić się ze wszystkim się nie udało. Bo chciałam odpowiedzieć ładnie na wszystkie komentarze pod poprzednią notką, napisać nową a do tego posprzątać całą chatę i upichcić to i owo. Niestety, mimo, że od wczoraj cały czas coś robię, czasu mi zabrakło. Tak więc na Wasze komentarze odpowiem jutro. I innym razem napiszę też notkę o tym, co z moją siostrą, bo to wymaga spokoju i większej ilości czasu. Teraz powiem tyle, że już wyszła ze szpitala, miała laparoskopię, a więc nie pocięli jej za bardzo. Teraz jeszcze czekamy na wynik badania histopatologicznego, chociaż na szczęście lekarz powiedział, że nie wyglądało to źle. Ale to też wcale nie oznacza, że wszystko jest całkiem ok. No dobrze, nie będę się teraz rozpisywać, bo za niecałą godzinę przychodzą do nas goście, no wiecie – pralkówka :)
A ja jeszcze muszę się pomalować, wyprostować włosy no i trzeba stół nakryć. Franek się drze na mnie, że mam zostawić ten komputer i generalnie działa mi na nerwy. Trochę się boję czy się ostatecznie na tej imprezie się nie pożremy na dobre i czy go przez balkon nie wyrzucę, bo w tej chwili mam na to ochotę. Mam nadzieję, że impreza się uda, bo towarzystwo przychodzi mieszane:)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Studenckie mieszkanie.

Przeczytałam dzisiaj na Onecie tekst o castingach na współlokatorów. Albo na lokatorów. W ogóle temat ostatnio jest na czasie, bo już kilka reportaży w telewizji widziałam, również o tym co się dzieje w tej kwestii w samym Poznaniu. I przyznam, że to wszystko jest dla mnie totalną abstrakcją. Wierzę, że tak jest, ale mimo wszystko wydaje mi się to absurdalne. Przyznam, że miałam wyjątkowe szczęście od samego początku w związku z mieszkaniem. (Przynajmniej tym w Poznaniu, bo hiszpańskie mieszkanie to już inna bajka :))

Większość moich znajomych z liceum i nie tylko na studia wybierała się do Wrocławia. Tylko ja, Dorota i jeszcze jeden kolega z klasy wybrał Poznań. Kiedy dostałam się na uczelnię w Pyrlandii i dowiedziałam się, że Dorota też będzie tu właśnie studiować, skontaktowałam się z nią i umówiłyśmy się, że poszukamy mieszkania razem. Jak powiedziałyśmy, tak zrobiłyśmy, kilka dni później wybrałyśmy się nocnym pociągiem w czterogodzinną podróż do Poznania. Jechałyśmy zupełnie w ciemno. To nie były jeszcze czasy, kiedy byłyśmy specjalnie zaznajomione z internetem, nie miałyśmy żadnej gazety z ogłoszeniami. Po prostu wysiadłyśmy na dworcu i na piechotę (przyzwyczajone byłyśmy, że się wszędzie chodzi, komunikacja miejska to było niemal jak UFO ;)) poszłyśmy w jedyne miejsce gdzie byłam w stanie trafić z pamięci – na moją uczelnię. Tam wyciągnęłyśmy mapę, zaznaczyłyśmy obszar, który nas interesuje – czyli wszędzie miało być blisko :) Obszar był naprawdę niewielki i obejmował raczej centrum. Zerwałyśmy kilka ogłoszeń (wiem, wiem, nieładnie, ale nie chciałyśmy konkurencji :)), zaopatrzyłyśmy się w kartę telefoniczną (bo z komórki to jeszcze drogo wychodziło :)) i zaczęłyśmy dzwonić. Umówiłyśmy się w czterech miejscach.

Pierwsze – stancja, mieszkanie ze starszym panem (tak po siedemdziesiątce). Chyba miał nadzieję, że pomożemy mu z gotowaniem, sprzątaniem i takie tam. Kiedy zapytałyśmy, czy mogą nas odwiedzać znajomi odpowiedział: „no tak, czasami jakaś siostra albo mama, no bo chłopaki to nieee, oczywiście, że nie”… Pożegnałyśmy się i dość szybko zdecydowałyśmy, że tam nie chcemy mieszkać :)
Drugie miejsce było mieszkaniem studenckim. Oprócz nas mieszkałoby tam chyba pięć osób, łazienka, kuchnia do podziału. Dla nas jeden pokój, tylko zupełnie nieumeblowany. Nawet bez łóżka. Napaliłyśmy się strasznie, bo nam się spodobało (nie wiedziałyśmy chyba co oznacza takie mieszkanie :)) Już prawie się zdecydowałyśmy. Ale pojechałyśmy dalej.
Tyle, że w trzecie miejsce nie dojechałyśmy, bo nie wiedziałyśmy co to znaczy po poznańsku „nadusić” :)) Ale to jest do opowiedzenia przy innej okazji.
Od razu pojechałyśmy w czwarte miejsce.

I tam zostałyśmy. Dorota przez następne pięć a ja sześć lat.

Mieszkanie dwupokojowe, dość dobrze wyposażone niemal w centrum. Dorota na swoją uczelnię miała 10 minut piechotą lub jeden przystanek tramwajem. Ja, odpowiednio – 20 lub 4 :) Lokal co prawda nie był urządzony nowocześnie, ani nawet niezbyt ładnie – ot, każda szafka z innej parafii :) Ale było swojsko, domowo, właściciele byli w porządku (wszystko dla nas załatwiali, co tylko było nam potrzebne, łącznie z pralką) i było tanio. Od razu się zdecydowałyśmy. O 15tej już wracałyśmy do Miasteczka. W ogóle się nie zmęczyłyśmy, nie zdołowałyśmy fatalnymi warunkami, czy cenami z kosmosu. Szybko, łatwo i przyjemnie znalazłyśmy mieszkanko na kilka następnych lat.

Mieszkanie miało dwa pokoje, my chciałyśmy mieszkać w jednym no i na nas dwie cena była dość wysoka, więc trzeba było znaleźć kogoś do drugiego pokoju. Przez sześć lat obeszło się bez castingów. Przez dwa lata mieszkała z nami Ola, kolejne dwa Asia i ostatnie – Ela. Wszystkie były moimi bliższymi lub dalszymi znajomymi. O współlokatorkach w zasadzie też mogłabym napisać osobną notkę, więc teraz powiem tylko, że żyło nam się razem całkiem dobrze. I nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy tego, że po prostu byłyśmy bezkonfliktowe i tolerancyjne wobec swoich dziwactw mniejszych i większych.

Jeśli chodzi o moje obecne mieszkanie, to już wiecie, że również go nie szukałam, tylko w zasadzie ono znalazło mnie :) Nie wiem nic o tych wielotygodniowych poszukiwaniach, wrednych właścicielach, cenach z kosmosu, fatalnych warunkach, nieznośnych współlokatorach… Poszukiwanie mieszkania i późniejsze mieszkanie w nim było (i jest) dla mnie po prostu sielanką. Szczęściara ze mnie :) 

  ***
Nic jeszcze nie wiadomo. Siostra leżała sama w sali pooperacyjnej, więc na chwilę wpuścili do niej moich rodziców. Była przytomna, ale bardzo wycieńczona po narkozie. Nic nie wiadomo – lekarza już nie było, a ona wcześniej nie była w stanie o nic pytać. Nie wiemy jak wyglądał zabieg (choć kobiety, które z nią leżały na sali mówiły, że operacja była dość krótka) i co dalej. Może jutro. Nadal proszę o wsparcie i dziękuję za to wszystko, co już od Was dostałam :*

środa, 25 sierpnia 2010

Jeszcze.

Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie. I proszę o jeszcze. Bo to jeszcze chyba potrwa. Dzisiaj przyjęli moją siostrę do szpitala. Jutro ma operację. Tak naprawdę nic nie wiadomo dopóki lekarze nie zobaczą co i jak. Podczas zabiegu podejmą decyzję, czy będą wycinać tylko torbiel, czy cały jajnik. Potem dopiero będzie reszta badań i chyba będzie wiadomo coś więcej.
W zasadzie nie mam chwilowo nic więcej do napisania. Sama nie czuję się najlepiej, chociaż funkcjonuję normalnie. A przynajmniej staram się.
Po prostu ponawiam moją prośbę z ostatniej notki.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Prośba.

Nie wiem co się dzieje ostatnio. Nie wyrabiam. Z niczym nie wyrabiam, z czym bym chciała. Przede wszystkim chcę być na bieżąco z Waszymi blogami, staram się, choć nie zawsze mi wychodzi. Ale priorytetem jest dla mnie, żeby mieć wszystkie Wasze notki w jednym paluszku, więc nawet jeśli nie komentuje, bądźcie pewne, że jestem :) A i tak jestem pewna, że uda mi się nadrobić…
Przez to, że staram się głównie przesiadywać na Waszych blogach, mniej przesiaduję na swoim :) Ale i to pewnie w końcu wróci do normy. A teraz chciałabym jeszcze Was o coś poprosić. Miałam tego nie pisać, bo pomyślałam sobie, że jak może czegoś nie powiem na głos, czy nie napiszę, to będzie łatwiej. Wiecie – na zasadzie takiego nie zapeszania. Ale z drugiej strony pomyślałam, że może jednak będzie mi lepiej, kiedy chociaż wspomnę na ten temat, może pomożecie, może wesprzecie… W środę moja siostra idzie do szpitala. Bardzo Was proszę, trzymajcie kciuki, żeby wszystko skończyło się dobrze i żeby nasze rodzinne nerwy okazały się zupełnie niepotrzebne. To jest sprawa, która ostatnio nie pozwala mi się tak cieszyć wszystkim, co jest dookoła mnie, jakbym chciała. Mówi się, że w kupie siła. Może Wasza pozytywna energia i optymistyczne myśli pomogą. Te z Was, które są wierzące, chciałabym prosić o modlitwę… Pozostałe proszę po prostu o trzymanie kciuków.

piątek, 20 sierpnia 2010

Pierwsze pranie – raport :)

Komisja w składzie:
- Mama Franka
- Tata Franka
- Babcia Franka
- Ciocia Franka
- Kuzynka Franka
- półroczna córeczka kuzynki Franka
- Brutus (pies Franka)
orzekła, że pralka marki Takiejitakiej, model Takiitaki pierze jak należy, wygląda przy tym przyzwoicie, zachowuje się nienagannie i mało hałaśliwie. Generalnie sprzęt został zatwierdzony i możemy cieszyć się czystymi ciuszkami. W gratisie dostałam regularne prasowanie Frankowych koszul i munduru (i zupełnie bez ironii piszę, że bardzo lubię prasować męskie koszule :))
Straty: margolkowe białe majtki i margolkowe czarne skarpetki.

Jak widzicie, komisja nam się trochę poszerzyła :) Zupełnie przez przypadek i niezapowiedzianie. Rodzice Franka przyjechali tak jak było umówione, a krótko potem zadzwoniła Ciocia, czy może przyjść z Kuzynką – mieszkają ulicę dalej. Okazało się, że akurat mieli w odwiedzinach Babcię i tym sposobem po raz pierwszy ilość osób mogliśmy się pobawić w gospodarzy. Dziwnie się trochę czułam, bo w przypadku spotkań rodzinnych z Frankowatymi, zawsze występowałam w roli gościa, ale dość szybko załapałam o co kaman i nawet spodobało mi się to robienie herbaty, donoszenie talerzyków i bawienie towarzystwa. Fajnie było, no :) 

Pralka sprawowała się dobrze. Naprawdę zaczęłam się cieszyć tym naszym pierwszym wspólnym sprzętem. I ku mojemu zdumieniu Franek cieszył się również i był w dobrym humorze. Wyobraźcie sobie, że nawet ze mną to pranie nastawiał – goście siedzieli w pokoju a my razem robiliśmy segregację jasne-ciemne-białe i wrzucaliśmy brudne ciuszki do nowiutkiej pralki. 
I kiedy z pokoju usłyszeliśmy pytanie „Co Wy tam tak długo robicie?” a my jednocześnie na dwa głosy odkrzyknęliśmy „Pranie!”, i kiedy wrzucaliśmy razem, ręka w rękę te brudne ubrania do bębna, tak sobie pomyślałam, że tak właśnie powinno być i w takich chwilach jest mi dobrze i wtedy niczego mi nie brakuje.
Człowiek to dziwny osobnik. Wystarczy, że mu pralkę przywiozą i że ma się z kim nią cieszyć i już się robi bananowy… (czyt. z bananem na twarzy ;))

Aaa, no i straty rzecz jasna. A więc tak: wchodzę ja do łazienki i w wannie widzę jakąś szmatę a obok niej coś w kształcie majtek. Tak! – moje białe (znaczy się już były szaro-rdzawe) figi. Wołam Franka i z buzią w podkówkę pokazuję mu palcem to coś. A on mi na to: no właśnie zastanawiałem się co to za gacie?
To nie mógł się zapytać najpierw? Zanim zaczął nimi myć podłogę, bo pomyślał, że to ścierka. Na jego usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że majtki te chyba spadły mi jakiś już czas temu za pralkę i tak sobie tam leżały, kurząc się nieco. Do wczoraj sobie leżały, kiedy to zostały zdegradowane z funkcji ocieplacza pupy do wycieracza podłogi.

Ze skarpetkami historia była inna, nieco krótsza i bardziej oczywista :) Wieszając pranie zorientowałam się, że wieszam moją jedyną parę czarnych skarpetek. Przy czym z całą pewnością nie nosiłam tych skarpetek od czasu, kiedy porzuciłam kozaki na rzecz czółenek. Wniosek jest jeden: Franek, z rozmiarem buta 43/44 zdołał się jakimś cudem wcisnąć w moje skarpetki 36/37… Już nie mam czarnych skarpetek. Franek chyba też nie, bo lada chwila zrobią się dziury na palcach i piętach :)

Mimo wszystko – to był fajny dzień.

środa, 18 sierpnia 2010

Kilka spraw.

Jest tyle spraw, o których chciałoby mi się napisać ;) Tyle różnych tematów, tyle wątków do poruszenia. Tyle chęci i jakaś blokada. Tak więc w skrócie o wszystkim po troszku:

* jutro po południu zaczyna się już weekend :) uff, jak dobrze, Franek pracuje, więc jadę do Miasteczka; moja radość jest tym większa, że jadę pociągiem, co oznacza możliwość pogrążenia się w lekturze na cztery godziny w jedną i cztery w drugą stronę :); nie wspominam już nawet o oszczędnościach na paliwie ;)

* przywożą nam dzisiaj pralkę; głupia Margolka, nie może się doczekać aż nie dorwie instrukcji w swoje łapki i nie nastawi pierwszego prania; z tej okazji (tak tak, z okazji przywiezienia nowej pralki :P) odwiedzają nas dzisiaj rodzice Franka i będziemy komisyjnie oceniać pracę nowego sprzętu AGD :)

* pamiętacie Kochanka Dziewicy? ahh, przez ostatnie kilka dni byłam wsiąknięta, że tak to określę, w inną powieść Philippy Gregory „Dziedzictwo”; uwielbiam książki, którymi niemal żyję, które powodują, że po ich odłożeniu, czuję się, jakbym znajdowała się w innej rzeczywistości; niestety 611 stron minęło i z żalem odłożyłam książkę; a dziś w internecie doczytałam, że książka ta ma jeszcze dwie kontynuacje, jupi! :), już się nie mogę doczekać; ale zanim udam się do biblioteki, przeczytam resztę z mojego stosiku lektur obowiązkowych :) a wysoki dość jest…

* w następny weekend szykujemy z Frankowatym pierwszą imprezę; parapetówkę niby, ale że mieszkanie nie nasze, będziemy się starać przekwalifikować ją na nasiadówkę pod tytułem „oblewanie pralki”, na chwilę obecną ma być (bez nas) czternaście osób. Łolaboga! Może nie wszyscy przyjdą :P (mam tylko nadzieję, że moje dziewczyny będą)

* a niedługo zdaje się wyruszymy na długo wyczekany urlopik do Zakopanego, dzisiaj ostatecznie okaże się ile dni urlopu dostanie Franek, ja się do niego dostosuję i śmigniemy; mam nadzieję, że funduszy nam wystarczy

* strasznie szybko mi ostatnio czas mija, ale tak mi się zdaje, że jeszcze nie na tyle szybko, żeby nam się jesień zrobiła, prawda? a pogoda w sierpniu jest już bardzo jesienna :( kurczę, nie podoba mi się to, co się dzieje – mega długa, bardzo zimna zima, prawie wcale wiosny, bo ciągle lało, i lato trwające – ile? miesiąc upałów i to by było na tyle chyba; ehhh, ja to bym chciała, żeby tak przez pół roku było 20-25 st, delikatne słoneczko, leciutki wietrzyk, mogłabym nawet z lata zrezygnować na rzecz tego

* nie wiem gdzie się podziała moja umiejętność jako takiego przelewania myśli na papier – a w zasadzie na ekran w tym wypadku :) i chociaż mam tyyyyle do napisania, siedzę i nie umiem; jakieś zaparcie piśmiennicze mam :P jakby ktoś tę moją umiejętność znalazł, to przekażcie jej, że czekam aż wróci :)

wtorek, 17 sierpnia 2010

„Kontrola”

Kiedy Franek pracował jeszcze jako kucharz, lubiłam wpadać do niego do pracy. Czasami przychodziłam coś zjeść, ale częściej po prostu posiedzieć. Bywały dni, kiedy klientów nie miał za dużo, mogliśmy więc porozmawiać. Ale czasami ruch był spory, a ja siedziałam mimo wszystko – czasami nawet godzinę, dwie. Tylko siedziałam i przyglądałam się jak pracuje. Nie wiedzieć czemu, lubiłam go tak obserwować.
Kiedy zaczął nową pracę, nie mogłam się doczekać, kiedy będę mogła go „skontrolować” :)) Przy pierwszej okazji, kiedy jeździł po południu, umówiliśmy się na przystanku początkowym i przejechałam się z nim całe kółko. Od tamtej pory zdarzyło mi się to jeszcze kilka razy. Przyznaję, że za pierwszym razem, to się nawet trochę stresowałam :)) Franek był kierowcą dopiero od miesiąca, zdarzały mu się jeszcze drobne błędy, a mnie się robiło gorąco, kiedy tylko zahaczył przednim kołem o krawężnik przy przystanku :) Ale teraz jeżdżę już zupełnie bez obaw.

To oczywiście żart z tą kontrolą, bo nie o to chodzi :) Ja po prostu naprawdę lubię obserwować go w pracy – obojętnie w której. Mam o tyle fajnie, że i w poprzedniej pracy, i teraz mogę po prostu udawać zwykłą klientkę. 
W ogóle tramwajami i autobusami zawsze bardzo lubiłam jeździć bez celu. Kiedy przyjechałam do Poznania, zdarzało mi się po prostu wsiadać w tramwaj jakiejś linii i przejeżdżać całą trasę, zwiedzając w ten sposób miasto. A teraz mam dwa w jednym – mogę sobie jeździć po mieście a do tego obserwować Franka :) Aa, no i przy tym wszystkim oczywiście czytam sobie książkę :) W takiej sytuacji mogę sobie jeździć całymi dniami :P

Nauczyłam się już obliczać mniej więcej kiedy będzie na którym przystanku. Zdarzają mi się oczywiście pomyłki, bo różnie bywa na drodze – korki, awarie, czasami Franek ma jakąś niezaplanowaną przerwę, ale generalnie prawie zawsze trafiam idealnie :) Zwykle czekam na przystanku początkowym, ale na przykład wczoraj podjechałam sobie niemal na drugi koniec miasta i mój widok na przystanku zaskoczył Franka :) A ja sobie po prostu siadam grzecznie z przodu autobusu i czytam książkę, zerkając od czasu do czasu w stronę okna. Lub Franka :) Ale to już rzadziej, w końcu nie chcę go rozpraszać :) Czasami udaje się tak, że przy przystanku końcowym Franek ma przerwę, możemy więc chwilę porozmawiać, czasami przynoszę mu kanapki, innym razem po prostu wsiadam, dojeżdżam do końca i wracam do domu… 

Pewnie wielu osobom wyda się to dość dziwne :) Ale ja bardzo lubię te wyprawy. Po pierwsze sam fakt objeżdżania całego miasta. Po drugie ta możliwość obserwacji :) Franek w pracy wydaje mi się zupełnie inny niż na co dzień w domu :) Taki poważny, dystyngowany :) Zwłaszcza teraz w mundurze. Lubię jak czasami spojrzy na mnie szybko i mrugnie okiem albo się uśmiechnie dyskretnie. Lubię kiedy tak jesteśmy blisko siebie, a wyglądamy, jakbyśmy się w ogóle nie znali – ot, dwójka obcych ludzi, kucharz i klientka, kierowca i pasażerka. I dopiero kiedy dojeżdżamy do przystanku, na którym chcę wysiąść uśmiecham się, macham na pożegnanie, a on posyła mi buziaka – dopiero wtedy okazuje się, że się znamy :)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Obrazkowo.

Gdybym miała opisać ten weekend, wyszedłby mi prawdziwy elaborat. Odpuszczę więc sobie i zastosuję sprawdzoną już metodę fotostory :)
W piątek przyjechał do nas w odwiedziny wujek. Przeszłam się z nim więc po mieście, a efekty tego spacerku już znacie. Oto i ona: (a właściwie tylko jej góra, ale nie mogłam znaleźć ładniejszego zdjęcia ;))
  

Franek był w pracy. Ale linię miał dość luźną, postanowiliśmy więc go odwiedzić i nawet przejechaliśmy się razem z nim tam i z powrotem :)
  

W sobotę wyruszyliśmy śladami Piastów :) Mój wujek jako historyk fascynuje się tymi miejscami. I nie przeszkadzało mu, że po raz czwarty odwiedza miejsce początków Państwa Polskiego. Ostrów Lednicki:

  

  
Franek z wujkiem nie omieszkali się też w tym jeziorku wykąpać. Stwierdzili, że na pewno kąpał się tam również Chrobry, a więc oni nie będą gorsi :) Ja wolałam przycupnąć na brzeżku. Odwiedziliśmy też kilka chat dziewiętnastowiecznych w skansenie. Bardzo lubię te klimaty:
  
  

Dzień zakończyliśmy w kinie. Nie spodziewałam się, że tak mi się spodoba ten film. Jeśli ktoś lubi wysilać umysł podczas filmu, i akceptuje klimaty science-fiction, serdecznie polecam. Mnie i Frankowi podobało się bardzo. Wujkowi trochę mniej, ale stwierdził, że dało się obejrzeć. Można powiedzieć, że niektóre wątki zaczerpnięte z Matrixa. Ale mnie Matrix nie podobał się wcale, natomiast Incepcja jak najbardziej :)
   

  

Sobota była dłuugim dniem. Ale jakże przyjemnym… W niedzielę wyruszyliśmy do zoo :) Wcześniej jeszcze zaliczyliśmy spacerek w lasku nad Maltą, aż dotarliśmy do celu:
 
  
    
Chciałam koniecznie wrzucić słonia, ale nie mogłam w internecie znaleźć żadnego małego zdjęcia :) My co prawda również cykaliśmy fotki, ale na razie pojechały z wujkiem do Miasteczka :)

Wieczorem zaliczyłam jeszcze spotkanie z koleżanką przy Summer Tinto
  
Weekend był naprawdę bardzo przyjemny. Jak zwykle minął niesamowicie szybko. Ostatnie godziny niedzieli niestety były nieco bardziej przykre, ale cóż, tak bywa. Staram się o  nich nie myśleć na razie :)

Ps. Wszystkie zdjęcia znalazłam w internecie.