*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

sobota, 31 października 2009

Wszelki wypadek.

Wszelki wypadek

Zdarzyć się mogło
Zdarzyć się musiało.
Zdarzyło się wcześniej. Później.
Bliżej. Dalej.
Zdarzyło się nie tobie.

Ocalałeś, bo byłeś pierwszy.
Ocalałeś, bo byłeś ostatni.
Bo sam. Bo ludzie.
Bo w lewo. Bo w prawo.
Bo padał deszcz. Bo padał cień.
Bo panowała słoneczna pogoda.

Wskutek, ponieważ, a jednak, pomimo
Co by to było, gdyby ręka, noga,
o krok, o włos
od zbiegu okoliczności.

Więc jesteś? Prosto z uchylonej jeszcze chwili?
Sieć była jednooka, a ty przez to oko?
Nie umiem się nadziwić, namilczeć temu.
Posłuchaj,
jak mi prędko bije twoje serce.
 
                                                          Wisława Szymborska

Ile  jest przypadku w naszym życiu? Czy gdybyśmy poszli w lewo, to wszystko byłoby inaczej, niż teraz, po tym, jak skręciliśmy w prawo? Czy żyjemy z dnia na dzień i nigdy nie wiadomo co nam przyniesie jutro? A może wszystko jest już zaplanowane? A jeśli jest zaplanowane, to czy można to zmienić? A gdy nie można zmienić, to jaki sens w ogóle ma życie, skoro scenariusz jest już napisany.
Fatum, czy przeznaczenie? Planowanie, czy spontaniczność?

czwartek, 29 października 2009

Ładnie dziś wyglądasz.

Każda babka lubi słyszeć, ze ładnie wygląda nie? :) Ale z drugiej strony nie powinna może tego słyszeć codziennie, bo jak spowszednieje, to traci swoją moc. Mam takiego kolegę w pracy (tego od kwiatów i od budki telefonicznej), który codziennie przychodzi do pracy i pierwsze co robi, to kieruje swoje kroki do biura, żeby się ze mną przywitać i powiedzieć mi, że ładnie wyglądam.
No pewnie, że to miłe, ale trochę przestałam na to reagować, bo jak tu wierzyć, skoro słyszę to codziennie, bez względu na to jak jestem uczesana i w co jestem ubrana.? :) W pewnym momencie zamiast „dziękuję, miło mi”, zaczęłam odpowiadać z uśmiechem „dzisiaj też?” :) Chociaż jedno mu trzeba oddać, jak pewnego razu miałam zmartwienie i zaliczyłam nieprzespaną i przepłakaną noc, to zapukał swoim zwyczajem do biura, powiedział: „Cześć Margolka ład…” i się zawiesił, po czym dokończył „coś blada dzisiaj jesteś, dobrze się czujesz? Jakoś źle wyglądasz..” Więc może jednak jest szczery i naprawdę uczciwie mówi, że mam ładny płaszczyk na przykład :)
Także w liceum miałam kolegę, który raz jeden powiedział mi, że ładnie wyglądam, a ponieważ bardzo miło mi się wtedy zrobiło i dziękowałam mu wylewnie za komplement, chyba uznał za punkt honoru codzienne poprawianie mi nastroju miłym słowem. Od tamtej pory każdego dnia przychodził do szkoły ze słowami „Cześć Gosia, ładnie dzisiaj wyglądasz” :)
Miło jest słyszeć coś takiego codziennie, ale jeszcze przyjemniej, kiedy się usłyszy coś takiego niespodziewanie i od osoby, która komplementami nie szafuje. Pamiętam jak ładnych parę lat temu spotkałam się z moim ówczesnym najlepszym kolegą i on nagle spojrzał na mnie i powiedział „jakoś ładnie dzisiaj wyglądasz”. Miałam wtedy podły nastrój, ubrana byłam bardzo zwyczajnie (do dziś to pamiętam :) i nawet się nie pomalowałam, bo była sobota. Ależ mi się przyjemnie zrobiło.
A jeszcze przyjemniej zrobiło mi się wczoraj. Franek nie należy do tych facetów, którzy nie mają swojego zdania jeśli chodzi o babskie ciuszki czy fryzury. Potrafi spojrzeć na mnie krytycznym okiem i powiedzieć, że sweterek troszkę babciny albo, że coś dziwnego mam z włosami (na szczęście często tego nie słyszę, więc chyba nie jest tak źle :)). Ale jednocześnie od samego początku ujął mnie tym (bo był pierwszym moim chłopakiem, który zwracał uwagę na to, jak wyglądam), że słyszałam od niego dość często: „O, ładnie Ci w tym”, albo „Jakoś Ci to pasuje”, albo „O co zrobiłaś z włosami, jakoś tak ładnie…”. Codziennie może tego nie słyszę, ale cieszę się, bo lubię się czasami odpicować i otworzyć mu drzwi umalowana, przebrana i zobaczyć w jego oczach prawdziwy podziw i zachwyt. Kiedy mu się tak oczy zaświecą, wiem, że jest szczery. Jakbym słyszała to za często, komplementy by mi spowszedniały.
Wczoraj rano normalnie ubrałam się do pracy. Włożyłam nowy golf z sobotnich zakupów, a że oczy miałam trochę podkrążone do makijażu, oprócz codziennego tuszu do rzęs, użyłam również cienia pod kolor i kredki. Franuś się przebudził, spojrzał na mnie i nagle szeroko otworzył oczy i powiedział „Ale ślicznie wyglądasz!!” Uśmiechnęłam się i wyszłam z pokoju. Kiedy wróciłam on dalej siedział i patrzył na mnie powtarzając „Normalnie, ale ładnie ta moja Kluska dzisiaj wygląda…” No i wiadomo, że wyszłam z domu od razu w lepszym nastroju. Potem poprawił mi go jeszcze R. spojrzał na mnie i rzekł „O coś nowego widzę, jakoś inaczej… no ładnie, ładnie…” No proszę, najpierw Facet Osobisty, potem Szef :) Ja wcale jakoś szczególnie nie wyglądałam, ot zwykły golfik za 40 złotych. Ale widocznie ładnie mi w czerwonym :) A poza tym warto się jednak codziennie nie malować, to jak już człowiek się pacnie takim bordowym maziajem, to nie dość, ze wszyscy zauważą to jeszcze pochwalą :)
A co do Kolegi z pracy, właśnie przed chwilą mnie nawiedził w biurze i usłyszałam „Cześć kochanie, ależ ładnie wyglądasz, no pięknie! Długo dzisiaj jesteś? Aaa, normalnie.. No, dobre i to”
No to wracam do roboty, bo zaraz się okaże, że nie będzie normalnie, a ja dziś na Hiszpański się spieszę ;)

wtorek, 27 października 2009

Czas.

Zaszalałam wczoraj i przełamałam rutynę :P  Zadzwoniłam w niedzielę wieczorem do R., żeby mu powiedzieć, że w poniedziałek przyjdę do pracy popołudniu dopiero. R. jak to R. problemów mi nie robił i jak powiedziałam, tak zrobiłam. W pracy mogłam się zjawić o 13.
Jednak niech sobie nikt nie myśli, że Margolka poleniuchować chciała, co to, to nie. Po prostu miałam parę spraw do załatwienia i nijak mi się to nie chciało ułożyć. Bo ja każdy dzień mam zaplanowany. Wieczorem sobie leżę w łóżku i obmyślam co mam na drugi dzień do zrobienia i sobie to układam w czasie. Wiecie, taką strategię opracowuję – gdzie pójść najpierw, ile czasu mi to zajmie i takie tam.
W poniedziałek wewnętrzny budzik obudził mnie o 5:32. Zaciskałam oczy na chama, żeby jeszcze się z godzinkę kimnąć, ale nie dało rady. Wstałam o 6:30 i zasiadłam do pisania pracy. Do ósmej miałam już wyrobioną normę poniedziałkową z zapasem na wtorek. Potem zdążyłam jeszcze posprzątać i trochę koło siebie pochodzić i po 9tej wyruszyłam na miasto. Znowu odwiedziłam bibliotekę uniwersytecką, zaniosłam spodnie do krawcowej, i kupiłam z Juską prezent urodzinowy dla Doroty. I wyrobiłam się do 10tej. Byłam w szoku, że tyle zdążyłam zrobić. Pojechałam więc wcześniej do pracy i tym sposobem nie musiałam tam siedzieć do 21:00 ale wyszłam o 19:00. Tylko w pracy było dziwnie trochę, bo jak się zbliżała już godzina zero, czyli 15:00 to nogi same się chciały do wyjścia kierować, a to dopiero połowa mojego dnia pracy minęła. Ciężko było wysiedzieć, nie powiem, dłużyło się. A potem wróciłam do domu i zaraz spać trzeba było się kłaść. Ale nie powiem, fajne było to, że już nic nie musiałam robić, bo wszystko rano odbębniłam.
Pomyślałam sobie, że fajnie tak od czasu do czasu zmienić bieg czasu w ciągu dnia, zrobić coś inaczej. Nie powiem, kiedy wyszłam z pracy, miałam wrażenie, że to był dłuuugi dzień, ale miałam też ogromną satysfakcję z tego , ile zdążyłam zrobić.
Czas jednak jest bardzo elastyczny.
Ale jeszcze mam taką jedną uwagę na temat tego cofania zegarków. Bo to podobno wynika z oszczędności. Że niby z oszczędności energii. Ale niech mi ktoś to wytłumaczy – przecież teraz robi się ciemno dużo szybciej, więc ludzie szybciej palą światło i prądu idzie więcej. Rano niby jest wcześniej jasno, ale to ludzi często nie urządza, bo ci co chodzą na dziewiątą do pracy to i tak tego światła nie używają, a ci, którzy chodzą na siódmą to tak czy siak muszą światło zapalić. Gdzie tu oszczędność w takim razie. I wcale sobie nie kpię. Mój mały rozumek tego po prostu nie ogarnia, a ponieważ lubię rozumieć, to jak Ktoś wie, o co chodzi, to proszę Ktosia o oświecenie mnie :)

niedziela, 25 października 2009

Dzień po...

Wczoraj rano mój wewnętrzny budzik kazał otworzyć mi jedno oko. Po sekundzie otworzyłam drugie i w panice szukałam telefonu, żeby sprawdzić, która godzina. Coś mi się zdawało, że już późna. Zastanawiałam się, dlaczego do jasnej ciasnej telefon nie leży tam, gdzie ZAWSZE go zostawiam – tuż przy łóżku i dlaczego do jasnej ciasnej tak mnie boli głowa.
Po chwili telefon się znalazł, zgodnie z moimi przypuszczeniami była 6:05 czyli najwyższa pora wstawać do pracy! Zerwałam się, zapaliłam lampkę (cały czas po głowie tłukła mi się myśl, dlaczego ta łepetyna taka ciężka??) i… zobaczyłam że zaplątałam się w ręcznik, który to przeważnie biorę sobie do łóżeczka kiedy więcej sobie wypiję – tak na wszelki wypadek, w razie gdyby się okazało, że żołądek nie wytrzymał dawki alkoholowej ;)) Dopiero wtedy sobie wszystko przypomniałam.
I dotarło do mnie, że jest sobota, więc nie muszę nigdzie iść. Ale przypomniałam sobie też, że napisałam jakąś notkę, tylko za nic nie mogłam skojarzyć, co ja za głupoty tam napisałam :) Szybko włączyłam kompa, bo pomyślałam sobie, że może nikt tego nie przeczytał, więc zdążę skasować. Ale przeczytałam i stwierdziłam, że strasznych rzeczy tam nie ma. Wyłączyłam komputra, wypiłam pół butelki wody i poszłam spać aż do… ósmej :)
Wstałam już w miarę rześka, wybyłam na miasto, zrobiłam porządne zakupy jedzeniowo-ciuchowe, załatwiłam parę rzeczy w dziekanacie, zaliczyłam bibliotekę uniwersytecką, ugotowałam zupę i napisałam dwie strony magisterki. A wieczorem pojechałam do znajomych. Tym razem raczyłam się herbatką, mimo, że do dyspozycji miałam cały barek :) Ale przesadzać nie lubię :)
Jakby wszyscy miewali takiego kaca jak ja wczoraj, to cały świat musiałby się leczyć z alkoholizmu chyba ;)

sobota, 24 października 2009

Jest piątek...

…tygodnia koniec i początek…
W związku z tym, że dziś jest ten zajefajny piątek, posłam sobie do Doroty i Juski na relaks. Miałyśmy się napić tego i owego i pogadać trochę. Ale że Juskę robolał żołądek, skończyło się na tym, że piłam tylko ja i Dorotka. Dorotka wypiła sobie Skiego:) a ja wypiłam sobie Igriskoje, czy jak mu tam, czylli jednym słowem miałam ochotę na szampana. I wyobraźcie sobie, że dzisiejszego wieczoru obaliłam całego ruskiego szampana. Sama. I fajnie mi z tym. Tyle tylko że za wiele więcej nie dam rady napisać, bo spać mi się trochę chce :) Ale wniosek taki mi się nasuwa, że czasami warto tak sobie wyjść i odmóżdżyć się na całego :) Ja jestem teraz odmóżdżona i wesolutka. Jedyna potrzeba jaką teraz odczuwam to sen. Więc chyba lepiej będzie dla nas wszystkich jeśli się położę.
Nadmienię jeszcze, że na wszystkie komentarze pod notką wczorajszą absolutnie zobowiązuję się odpowiedzieć. Po prostu teraz trszkę nie jestem w stanie :) Jeśli komentarze te już czytałyście, znaczy się, że śpicie dłużej niż Margolka na kacu :)
Ale jakby nie było, chyba najważniejsze, że jest mi dobrze :) I mogłabym tak sobie trwać do końca świata i jeden dzień dłużej :)
Tak oto mniej więcej brzmi pijana Margolka :)

piątek, 23 października 2009

Jak to było?

Tym razem myślałam, że tak łatwo z tego nie wyjdziemy. Miałam poważny dylemat. A paradoksalnie okazało się, że to było po prostu nieporozumienie…
W środę już miałam wszystko przemyślane i stwierdziłam, że możemy porozmawiać. Jednak czekałam na znak od Niego. Nie chciałam pierwsza wychodzić z inicjatywą. Późnym popołudniem dostałam smsa, że mam się ciepło ubrać i wyjść. Potem kolejne, w których dostawałam instrukcje, w którą stronę mam iść, do którego tramwaju wsiąść, gdzie wysiąść… Tym sposobem dotarłam do mojej ulubionej kawiarni na Starym Rynku. Franek już tam czekał. Siedział przy stoliku a przed nim w wazoniku stała róża, taka jak mi się najbardziej podoba. Nie myślcie sobie, że w tym momencie zmiękłam i wszystko poszło w niepamięć. Nawet Franek przyznał, że minę miałam straszną. A potem kiedy chciał mnie pocałować a ja się uchyliłam, domyślił się, że łatwo nie będzie. Choć nie wiedział dlaczego.
I tu jest właśnie paradoks całej sytuacji. On widział, że coś jest bardzo nie tak. Ja byłam wściekła na niego, że on nawet nie widzi, że zrobił coś złego. I nie dziwota, bo on po prostu tego nie zrobił… Chodziło o to, że byłam przekonana, że mnie perfidnie okłamał. Z premedytacją. W sprawie, na której mi bardzo zależało a poza tym, która ma związek z naszą przyszłością. Stwierdziłam więc, że skoro on ma do tego taki olewatorski stosunek, nie wiem, czy jest sens dalej być razem. Do nieporozumienia przyczynił się również Franka kolega, który chciał pomóc chyba, a zaszkodził. Zupełnie nie proszony o to przez Franka minął się z prawdą. Działał trochę po omacku i strzelił „prawidłową odpowiedź”, nie wiedząc, że jedyną dobrą odpowiedzią może być prawda. A potem to wyszło na jaw, ja sobie wszystko poukładałam i wyszło mi kłamstwo.
Nie będę opisywać całej sytuacji, bo to nie ma sensu teraz. W każdym razie odczułam wielką ulgę kiedy okazało się, że Franek totalnie nie wie o czym ja mówię i że nie okłamał mnie. Był tam gdzie miał być, tyle, że w innym czasie niż ja przypuszczałam. Ale nie jest tak całkiem bez winy. Bo gdyby normalnie, po ludzku odbierał telefony ode mnie, lub chociaż napisał głupiego smsa, że wszystko ok, nie byłoby afery. Nie zaczęłabym się martwić, a potem denerwować. Nie szukałabym pomocy u jego kolegi, żeby dowiedzieć się, czy z Frankiem wszystko w porządku. On by nie skłamał, ja nie dopowiedziałabym sobie reszty. Wszystko przez głupi, nieodebrany telefon. Franek jest strasznie uparty na tym punkcie i rzadko kiedy odbiera telefon kiedy nie jest sam. Nie umiem mu wytłumaczyć, że są sytuacje, w których jego towarzysz/ka na pewno nie poczują się urażeni jesli odbierze na parę sekund… W każdym razie jego wina sprowadzała się do tej jednej rzeczy. Kiedy sie to wyjaśniło dość szybko doszliśmy do porozumienia.
Spędziliśmy razem bardzo miły wieczór, dużo rozmawialiśmy. Wygadał się, że we wtorkowy wieczór był smutny. I wierzcie mi, że to jest naprawdę niespotykane, bo on nie bywa smutny. On jest wściekły, wkurzony, nerwowy, obrażony, naburmuszony, ale nie smutny
Kiedy ciągle szukał mojej ręki, mimo, że ja konsekwentnie ją wyrywałam, twierdząc, że jeszcze nie do końca mi przeszło, i kiedy staliśmy na przystanku, a on mnie przytulił, pomyślałam, że chyba nie zachowywałby się tak, gdyby mu było obojętne, czy będziemy razem, czy nie. Pomyślałam sobie też, że chyba musi mu jednak na mnie naprawdę zależeć, skoro zadał sobie tyle trudu, żeby się ze mną pogodzić, mimo, że nie wiedział o co mi właściwie chodzi i dlaczego jestem aż taka zła. Chciał zrobić mi przyjemność i stworzyć warunki do rozmowy, bo wie dobrze, że nie znoszę przeprowadzać poważnych rozmów w domu ani na ulicy. Zadbał o to sam i nie musiałam go o to prosić.
Może jednak coś z nas będzie? :)

środa, 21 października 2009

Coś więcej niż kryzys.

Hmm, co właściwie napisać? Na ten temat nie miałam pisać nic. Ale trudno pominąć milczeniem coś, co stanowi jedną z najważniejszych części mojego życia. Ale nie wiem co napisać. Nie wiem co sądzić. Nie wiem co będzie dalej. Trudno to nawet nazwać kryzysem. Bo nie wiem, czy to  nie coś więcej.
Można powiedzieć, że problem tkwi we mnie, bo pewnie, gdybym przeszła nad tym do porządku dziennego i olała sprawę, wszystko byłoby ok. Taki już właśnie jest Franek. On myśli, że to, że będziemy razem jest najoczywistszą z oczywistości i nic nie jest w stanie tego zmienić. Nieważne są inne sprawy, nieważne są kłótnie, nieważne są jego czy moje (choć częściej jego) wybryki. A ja tak tego nie widzę. Bo choć wydaje mi się przesądzone to, że będziemy razem, nie umiem zaakceptować niektórych rzeczy. Nie umiem tego olać. Nie umiem odpuścić. Poczułam się bardzo zraniona, oszukana i zignorowana. A najgorsze jest to, że on oczywiście nie widzi nic złego  w swoim postępowaniu. To ja jestem ta zła, bo się czepiam. I nie odbieram telefonu.
Zawsze jestem zwolenniczką rozmów. Ale wczoraj rzeczywiście nie chciałam rozmawiać. Nie chciałam, żeby mnie zaraz udobruchał. Chciałam, żeby wiedział, że coś jest nie tak. Z jednej strony cieszyłam się, że jednak dzwoni. Z drugiej nie chciałam mieć z nim kontaktu. Długo tak nie umiem wytrzymać. Na smsa z zapytaniem, czy się dobrze bawię, odpisałam, że wcale. I że porozmawiamy dzisiaj. Dzisiaj rozmawiałam tylko chwilę. O godzinie, która dla mnie jest już zaawansowanym porankiem, dla niego środkiem nocy. Nie, to nawet nie była rozmowa. Raczej badanie gruntu. Ale niewiele z niego wyniknęło i nie wiem, co będzie dalej.
Po czym poznaję, że to poważna sprawa? Bo nie płaczę. Ja jestem beksa i ryczę prawie codziennie. Każda głupota jest w stanie doprowadzić mnie do łez. A kiedy mam poważne zmartwienie coś mnie zatyka. Łzy, nawet jeśli się pojawią, szybko znikają…

poniedziałek, 19 października 2009

Czekanie...

Dzisiaj mi jest trochę niefajnie. A to dlatego, że w weekend było aż za fajnie i teraz się mocno w pupę uderzyłam spadając. Trudno. Do piątku niedaleko a w ten weekend nawet zajęć na uczelni nie będę miała, więc też będzie fajnie. Chyba :)
Jak wiecie w weekend świętowaliśmy, więc Franek wyjątkowo miał wolne w pracy i spędziliśmy dwa dni razem. Pierwszy raz od… hmmm nie pamiętam. Naprawdę nie pamiętam. W sobotę poszliśmy do kina i na pizzę. W niedzielę siedzieliśmy przy stole z połową jego rodziny. Wiem, niektórych ta perspektywa przeraża :) Ale ja uwielbiam takie spotkania rodzinne, więc byłam w swoim żywiole. A od dzisiaj znów się zaczyna. Chyba w środę zobaczymy się najwcześniej i to przez 5 minut, kiedy przyjdzie po kluczyki do samochodu.
Ale tak naprawdę najbardziej mi smutno, bo znowu minęło coś, na co czekałam. Życie to takie ciągłe czekanie na coś. Przynajmniej ja w ten sposób sobie odmierzam czas. Czekam na kolejny weekend, w który pojadę do Miasteczka, czekam na nadejście wiosny, na nasz coroczny wyjazd zimowy za granicę (choć ten na przyszły rok jeszcze nie zaplanowany) na święta Wielkanocne, potem na długi weekend majowy, na Boże Ciało i jak się uda to kolejny długi weekend, na urlop, na moje urodziny, na początek roku akademickiego, na październikową imprezę urodzinowo-imieninową, na Wszystkich Świętych, na 11 listopada, na Boże Narodzenie, na Sylwestra. A potem od nowa… Ciągle na coś czekam.
Czy to powoduje, że mam jakiś cel w życiu i dzięki temu ma ono sens? Czy da się żyć nie oczekując na nic i być szczęśliwym? Ja chyba bym nie umiała. Muszę do czegoś dążyć, choćby to bzdura miała być. Czasami taki weekendowy wyjazd jest światełkiem w tunelu złożonym z takich samych, ponurych dni. Czasami dzień w którym oddam prezentację przygotowywaną przez miesiąc jest wyczekiwaną obietnicą wolnego czasu, który będę mogła spędzić tak, jak tylko będzie mi się chciało.
Kiedy nadejdzie coś, na co czekałam tyle czasu, czuję się szczęśliwa, ale jednocześnie odczuwam pustkę, bo muszę znaleźć sobie kolejny cel. I żal, że to już po wszystkim. Tyle czekania a tak szybko minęło. Na ten weekend czekałam długo. A teraz? Hmm, będę czekać na 1 listopada, choć wypada głupio w niedzielę. Na 11 listopada, choć wypada w środę i nie pojadę do Miasteczka. Potem na święta. A najbardziej czekam na moment, w którym skończę pisać pracę… To jest teraz moje przedsięwzięcie długofalowe i najbardziej oczekiwany na realizację cel:)
A skoro przy magisterce jestem, chciałam się pochwalić, że z Margolki jednak trochę zdolna bestia jest. W sobotę miałam seminarium i wizję odbioru zupełnie poprzekreślanych moich dwóch rozdziałów. Okazało się, że nie było źle. Ogólnie promotor  pochwalił mnie za ciekawe i nowatorskie podejście do tematu i skupienie się na współczesnych interpretacjach. Miałam tylko kilka poprawek. Ale zaniepokoiło mnie to, że prawie w ogóle nie przyczepił się do pracy pod kątem merytorycznym. Kurczaczek, wszystko mu się podobało. Parę uwag dopisał na marginesie – tu mam poprawić, tu uzupełnić. Powiedział też, że może za bardzo skupiłam się chwilami na biografii, ale nie chciał tego wyrzucać, bo to ciekawe i się fajnie czyta… Hmmm.

sobota, 17 października 2009

Małgorzta niejedno ma imię :)

Co sądzicie o swoim imieniu? Lubicie je? A może najchętniej byście się „przechrzciły”? :) Jeśli możecie, zdradźcie swoje imię i powiedzcie, jakie macie do niego podejście.
Ponieważ dzisiaj moje imię obchodzi swoje święto, postanowiłam się trochę nad nim zastanowić :) Kiedy byłam mała nie przepadałam za nim. Chciałam się nazywać Agnieszka. Albo Iza. Albo Ewa. Albo Justyna. Albo… – kilka miałam takich opcji. A potem, nie wiem kiedy, bardzo polubiłam Małgosię.
Podoba mi się, że to imię jest takie zwyczajne, a jednocześnie można go „używać” na różne sposoby. Nie jest udziwnione ani rzadkie, ale też nie jest bardzo popularne i najczęściej byłam jedyną Małgorzatą w klasie lub wśród znajomych.

Pewnie miałabym na imię zupełnie inaczej, gdyby nie to, że tuż przed moimi narodzinami mojemu tacie przyśniła się mała dziewczynka, do której podszedł i gdy zapytał jak ma na imię, odpowiedziała „Małgosia”. No i już było wiadomo, że będzie Małgosia. (A nie jakaś tam Teresa, jak chciał pradziadek :))
Znajomi mówią na mnie „Gosia”, nieliczni wołają „Małgosia”. Ale dla rodziny jestem tylko Małgosią. Fajne jest takie rozróżnienie:) W domu nigdy w życiu nie powiedzieli do mnie „Gosia”. Dla Franka i jego rodziców też jestem Małgosią. A Franek zawsze zwraca się do mnie w wołaczu: „Małgosiu”, nigdy w mianowniku :)
Nie znoszę Małgośki. Pewnie dlatego, że jak byłam gówniarą, i coś przeskrobałam, to rodzie krzyczeli na mnie Małgośka :) Mam jedną koleżankę, która tak do mnie mówiła, ale ponieważ protestowałam, zmieniła to na Margośkę i od razu zrobiło się lepiej.
Kiedyś nie lubiłam także Małgorzaty. Takie to było oficjalne. Ale teraz mi nie przeszkadza, choć w zasadzie nikt się tak do mnie nie zwraca. Oprócz szefa R. :) Mówił tak do mnie jeszcze zanim został moim szefem i zwrot „Małgorzato” kojarzy mi się z nim. Podobnie jak Gośka, bo w zasadzie tylko on tak do mnie mówi. Ogólnie nie przepadam jak się mnie nazywa Gośką. Ale u niego jakoś mi to nie przeszkadza, jakoś dobrze to brzmi w jego ustach :)
Babcia mówiła do mnie Małgonia, od mamy czasami słyszę „Małgorzatko”, siostra kiedyś nazywała mnie „Małga”, jeden z kolegów w pracy woła Gonia, tato Franka mówi z Hiszpańskiego – Margarita. A Frankowi się pokręciło i stąd wzięła się Margaretka z tytułu bloga :) Dla Was jestem Margolką.
No i jak tu nie lubić takiego imienia? Cały czas jest to to samo imię, a jednak za każdym razem jestem jakby troszkę kimś innym…

piątek, 16 października 2009

Margolka vs. dostawcy

Czyli okazało się, że jednak nie całą Polskę zasypało :) I okazało się, że większość blogowiczek z południowej i południowo-wschodniej Polski. W Poznaniu śniegu nie ma, ale zimno i tak jest. No i zaczęło się drapanie szyb w samochodzie. Eh, zawsze szkoda czasu mi na to, nie mam cierpliwości do tego :) Ale podobno od przyszłego tygodnie ma być cieplej, więc może jeszcze bez zimowego płynu do spryskiwaczy się obejdzie.
Awaria usunięta. Wystarczyło głupi wężyk wymienić (który notabene powinno się wymieniać co trzy lata, a właściciele nie zrobili tego od dziesięciu). Nic wielkiego się nie stało, ale cały czas myślę o tym co by było, gdyby to się wydarzyło pod naszą nieobecność.
Wreszcie piątek przed interesującym weekendem. Jutro Franek ma urodziny a ja imieniny, a w niedzielę on z kolei ma imieniny. Co prawda jutro jeszcze idę na uczelnię, ale to tylko parę godzin. Idę odebrać swoje pokreślone dwa rozdziały. Mam nadzieję, że coś z nich jednak zostanie :)
A tymczasem już się zdążyłam od rana zdenerwować. Nie pierwszy raz zresztą. Bo wyobraźcie sobie, że dostawcy towaru nie znają się na zegarku. Restauracja czynna jest od 11 i kucharze przychodzą dopiero tuz przed 10. Nawet nie mogą przychodzić wcześniej, żeby nie nabijać pustych godzin. Tyle razy się to powtarza tym ćwokom a i tak za każdym razem znajdzie się jakiś, który mi tu o ósmej wjedzie na przykład ze 120 kg sosów. Nie potrafią zrozumieć, że ja jestem tutaj KSIĘGOWĄ  i nie mam w umowie odpowiedzialności za powierzony towar, więc nie mam zamiaru tej odpowiedzialności na siebie brać. Poza tym nie znam się na tym, nie wiem co jak się przechowuje itd. To tak jak bym kazała usiąść szefowi kuchni przy kompie i robić analizę zużycia surowców.
Raz przyjechał koleś i chciał się ze mną dogadać, że zostawi towar i fakturę, a potem kucharze podpiszą i on po nią wróci. Zgodziłam się. A on mi wpada z 25 kg zamrożonych ryb. No to ja mu mówię, że chyba nie myśli sobie, że ja będę teraz te 25 kilo do mroźni ciągnąć. A on na to, że to się nie rozmrozi. Jasne, nie rozmrozi się przez 3 godziny? I mam niby ryzykować? Odprawiłam go a kilka dni później cwaniak bezczelnie się zachował zostawił towar bez pytania. Kucharz jak to zobaczył, to zrobił taką jazdę w firmie tego kolesia, że nawet nie wiem, czy on tam nadal pracuje.
Dzisiaj też wchodzi mi gość. Siedziałam za zamkniętymi drzwiami, nawet nie wszedł, tylko poszedł na kuchnię (pogaszone światła, więc widział, że nikogo nie ma), wrócił i bez słowa bierze wózek. No to ja wychodzę i pytam co robi? No co on niby miał zamiar zrobić? Komu zostawić towar i fakturę, skoro widział, że nikogo nie ma?? Potem zaczął mnie prosić, żebym zrobiła wyjątek. Ale sorry, jak ja bym tak robiła wyjątek każdemu, kto ma w nosie prośby kucharzy, to bym nic innego przez cały dzień nie zrobiła. Kiedyś zrobiłam taki wyjątek, jednemu, drugiemu.. i potem biedni kucharze nie mogli się połapać z tym towarem, nie mieli nawet miejsca się ruszyć.
Dzwoni się do tych dostawców, prosi się, tłumaczy, a oni i tak mają w nosie. No to ja też mam w nosie, że będą musieli dwa razy przyjeżdżać. Jakoś nie potrafią zrozumieć, że każdy ma swoje obowiązki w pracy.

czwartek, 15 października 2009

Ekspersowy dopisek

Ludziska, chodzę po tych Waszych blogach i jestem w szoku. Naprawdę tylko w Poznaniu nie ma śniegu?? Jedyną białą i zimną rzeczą, którą widziałam na własne oczy jest szron w mojej lodówce!

Cholerna awaria.

No tak, miało być o Marcinie. Nawet zaczęłam wczoraj pisać na ten temat zanim sen mnie zmorzył. Ale dzisiaj nie mam głowy do wspomnień. Po przejściach z dzisiejszej nocy jestem wściekła i zmęczona :/

Położyłam się już o 22. Koło północy miałam pobudkę. Franek był u kumpla, oglądał mecz i pił piwo za piwem. A potem postanowił, że mnie bardzo kocha i musi przyjść spać do mnie. Zła byłam na niego, że taki podpity, a jemu się jeszcze na przymilanki zebrało. Ale w końcu go zbyłam i mogłam spokojnie zasnąć. Nie na długo :/

O 2:30 usłyszałam straszny szum. U nas w mieszkaniu bardzo słychać wodę w rurach, kiedy ktoś się na przykład kąpie. Ostatnia kąpała się Ela, więc pierwsza moja myśl była taka, że kiedy się myła, była jakaś awaria i przestała jej lecieć woda a ona zamiast zakręcić kurek, odkręciła go na maksa (można się u nas pomylić, bo się obracają w odwrotną stronę). Poleciałam szybko do łazienki a przed oczami miałam wizję szalejącego prysznica zalewającego wszystko wokół. No, ale czegoś takiego to się na pewno nie spodziewałam… Kiedy zapaliłam światło, zobaczyłam, że prysznic spokojnie wisi tam, gdzie miał wisieć. Za to woda lała się z sufitu. Na podłodze zbierała się w ogromną kałużę. Nie dość, że byłam wybudzona z głębokiego snu, to jeszcze przeżyłam szok wywołany zapalonym światłem, więc zlokalizowanie miejsca skąd leci woda zabrało mi kilka sekund (w pierwszej chwili myślałam, że na dworze jest taka ulewa, choć logicznie nie potrafiłam sobie wytłumaczyć jak to możliwe, żeby na pierwszym piętrze tak lało się z sufitu!). Po chwili dopiero zobaczyłam, że wszystko przez pieprzony wężyk doprowadzający wodę do spłuczki, który pękł i woda leciała niczym fontanna pod ogromnym ciśnieniem, dużym strumieniem na sufit i odbijała się od niego – stąd wrażenie, że padało z sufitu. Szybko zakręciłam dopływ wody i poleciałam obudzić Elę.
W środku nocy, przez godzinę suszyłyśmy łazienkę. I tak dobrze, że akurat Ela wczoraj przyjechała, więc nie musiałam się sama z tym użerać, co prawda mogłam zawołać Franka (który zresztą się przebudził, ale jakoś pewnie zamroczony alkoholem nie wpadł na pomysł, żeby sprawdzić co się dzieje), ale nie sądziłam, żeby mógł na wiele się przydać. Ok, muszę oddać mu sprawiedliwość, że potem wykazał się niezwykłą jak na swój stan trzeźwością umysłu, kiedy ze mną rozmawiał i mówił, że niepotrzebnie budziłam Elę, tylko mogłam jego zawołać, ale i tak jestem na niego wściekła.
Po takim nocnym sprzątaniu naprawdę ciężko było mi zwlec się z łózka przed szóstą. A na dodatek jeszcze akurat Franka zaczął męczyć kac, i zamiast zająć się sobą musiałam biegać koło niego z napojami i tabletkami. Wcale nie było mi go żal. Za to do tej pory jestem zła.
A jak sobie pomyślę, że to się mogło stać, po moim wyjściu do pracy, albo co gorsza w weekend, kiedy nie byłoby nikogo w domu, oblewają mnie zimne poty. Boję się myśleć, jakie byłyby straty nie tylko u nas w mieszkaniu, ale także u zalanych sąsiadów – od momentu kiedy pękł wężyk do momentu zakręcenia wody upłynęły jakieś dwie minuty, może nawet nie, a wody i tak zebrałyśmy ponad pół wiadra :( Masakra. I jeszcze dzisiaj muszę dzwonić do właścicieli mieszkania, niech coś z tym zrobią…
Nie dziwicie się chyba, że moje zauroczenie sprzed dwunastu lat zeszło dzisiaj na dalszy plan?

wtorek, 13 października 2009

Z Margolkowej szuflady II

poniedziałek 3 listopada 1997
Nie do wiary! Podobam się Marcinowi. Tzn, nie powiedział tego wprost, ale Kasia pytała się go czy jeszcze mu się podobam. On powiedział „może”. Kaśka: „Może, czy na pewno?” Marcin: „Może na pewno” Super!

wtorek 4 listopada 1997
Mi się trochę wydawało, że może dalej mu się podobam, bo na przerwach gapi się na mnie tak, jak kiedyś. Aha, on powiedział coś o Hipce. Powiedział „ale ja jeszcze z Hipką nie skończyłem…” A po chwili: „tak ją wykorzystam, że popamięta!” Hurra! Jak Kaśka mi to mówiła, to myślałam, że wszystko skończone, a po chwili się ucieszyłam

niedziela 4 stycznia 1998
Nie chcę iść jutro do szkoły, ale nie mogę się doczekać aż wreszcie zobaczę Marcina. To jedyna dobra strona końca świąt!

poniedziałek 5 stycznia 1998
Widziałam go, ale strasznie się wstydziłam na niego popatrzeć, naprawdę nie wiem dlaczego. Uhh.

niedziela 25 stycznia 1998
Właśnie napisałam do Marcina list… czuję, że zrobię z siebie idiotkę, ale co będzie, to będzie. Jak on przyjmie ten liścik?! Naprawdę trochę się boję. Trochę to chyba za mało powiedziane! Żeby się udało!

poniedziałek 26 stycznia 1998
Jestem durna, durna, durna!
PÓŹNIEJ:
Przyszedł z Gosią do mnie i gadałam z nim, a właściwie tylko poprosiłam go, żeby narysował mi rysunek na plastykę (bo on ładnie rysuje) a potem zapytałam czy mu się podobam, a on powiedział: Nooooo

środa 28 stycznia 1998
Przed chwilą był tu Marcin! Tzn przyszedł, żeby się zapytać jakimi kredkami ma mi namalować rysunek. Odpowiedziałam mu. I dopiero teraz przypomniałam sobie, że to ma być farbami. Jestem zdenerwowana, naprawdę! Cała się trzęsę. Super. On był u mnie!

Tak więc jak widzicie, to jednak nie był koniec. Następnym razem napiszę kim właściwie był ten Marcin i co się dalej wydarzyło :) Wspomnienia wróciły. Ale to są miłe wspomnienia, choć wbrew temu co pisałam w sierpniu 1997 roku, to nie była moja pierwsza miłość…

niedziela, 11 października 2009

Z Margolkowej szuflady.

Zawsze wydawało mi się, że wszystkie moje skarby, typu zasuszone liście, listy miłosne i wiersze trzymam w Miasteczku, w moim pokoju, w mojej szafce. Myliłam się. Byłam na weekend w Miasteczku. Przez przypadek znalazłam parę skarbów w szufladzie w pokoju mojej siostry… Natknęłam się na różne zapiski. Ależ się uśmiałam :) Jeśli macie ochotę poznać Margolkę w wieku dwunastu lat, zapraszam do lektury :) 
 
niedziela 20 lipca 1997
Dzisiaj nie było nic ciekawego. Jutro mam urodziny. Ale chciałabym dostać jakieś wiadomości od Marcina. Kasia była w domu, ale jego nie było. Kończę, bo nie ma o czym pisać.

poniedziałek 21 lipca 1997
Dzisiaj moje urodziny. Dostałam od mamy i taty jeansy a od siostry płytę. Wujek kupił mi fajny dezodorant a dziadziu bombonierkę. Ale najlepsze jest to, że dzwoniła Kasia, powiedziała, że kupiła mi prezent i powiedziała Marcinowi, że mam dzisiaj urodziny. On powiedział, że jeszcze nie wie co, ale coś skombinuje i mi kupi. Trochę w to  nie wierzę, ale może…

wtorek 22 lipca 1997
Nie mam o czym pisać. Jutro pojadę do Miasteczka. Naprawdę niezbyt wierzę w to, że Marcin mi coś da. Ja na jego miejscu też bym nic nie dawała.

środa 23 lipca 1997
Byłam w Miasteczku. Kasia dała mi ładny prezent. Marcin nie dał mi nic, ale nie pytałam się czemu, nawet nic o tym nie wspominałam, bo mi trochę głupio było. Przyznaję, miło by mi było gdybym coś dostała, ale go rozumiem.

środa 13 sierpnia 1997
Wczoraj wyszłam z Kaśką (…) Wieczorem poszłyśmy nad jezioro, a tam był Marcin i jego kolega (ma aż 17 lat!) Czułam się trochę głupio. I potem Kasia powiedziała mi, że Marcin może się trochę mną znudził i tak dalej. Próbowała mi to powiedzieć delikatnie i ja to doceniam. A tak naprawdę to mi się zdawało, że on się mną znudził. Jakaś intuicja czy co? Potem Kasia poszła do nich, a ja nie chciałam. Jak szłam do domu, to mi się zdawało, że ktoś mnie woła, ale jak się odwracałam, widziałam tylko jakieś dziewczyny i kogoś na rowerze i poszłam. Dzisiaj Kasia powiedziała mi jak to było! Jak poszłam i Marcin powiedział „Idzie! Ale sama?” I za mną pojechał, wołał „Margolka, Margolka!” Ale ja nie słyszałam, więc on pojechał i powiedział „Eee, poszła” Ale zmarnowałam szansę! JESTEM GŁUPIA! Stuknięta itd.

wtorek 19 sierpnia 1997
Wczoraj dzwoniłam do Kasi, jej nie było, a telefon odebrał Marcin (oczywiście mnie zatkało) Jednak zdaje mi się, że Marcin się mną znudził. Zwłaszcza ze zapomniał, kto dzwonił – to znaczy nie zapomniał, tylko zrozumiał nie „Jest Kasia? Mówi Margolka”, tylko „Jest Kasia? A może jest u Margolki?” Oprócz tego kręcą się koło niego Hipki (takie dziewczyny, które wyglądają jak hipopotamy)

czwartek 21 sierpnia 1997
To koniec! Oczywiście ze mną i z Marcinem. Gosia mi to powiedziała, tzn powiedziała mi, że on powiedział, żebym się odczepiła. To przez to, że było mi tak głupio we wszystkim. A ta Hipka to jest bardzo śmiała (chociaż młodsza ode mnie o rok). Naprawdę żałuję. Ale to wszystko przeze mnie – niestety. Najbardziej żal mi nie tego, że „z nim koniec”, ale żal mi miłości. Bo naprawdę myślę, że to była taka miłość – młodzieńcza. Na pewno będę w przyszłości mówiła, że była to moja „pierwsza miłość” !
cdn.

piątek, 9 października 2009

Barack why?

Ten blog polityczny nie jest i raczej nie będzie. To nie moja bajka, chociaż lubię wiedzieć co się dzieje na świecie i jestem w miarę na bieżąco. Dzisiejsza wiadomość poruszyła mnie na tyle, że postanowiłam napisać parę słów.
Pokojowa nagroda Nobla zawsze zawiera element polityki. Ale w tym roku komisja przeszła samą siebie. Zresztą świadczą o tym chyba reakcje na całym świecie. Dlaczego nagrodę dostał facet, który zaistniał na arenie polityki międzynarodowej na dobre dopiero niecałe dwa lata temu i tak naprawdę niewiele dla niej zrobił? Jego polityka na razie wygląda mi na badanie gruntu… Za to prezydent Obama wygląda mi bardziej na Hollywoodzkiego gwiazdora niż poważnego polityka – bez złośliwości to piszę, bo nie mam nic przeciwko gwiazdorom, ale on ma po prostu taką aparycję.
Pytanie, które nie schodzi z ust komentatorów na całym świecie to: „za co?”. Kiedy powiedziałam mojemu koledze w pracy, kto dostał nagrodę jego reakcja była natychmiastowa: „Za co? Bo jest Murzynem?” (wiem, wiem, politycznie niepoprawne, ale ja tylko cytuję). No i niestety tak to trochę wygląda… Słyszałam też opinie ekspertów, którzy twierdzą, że w rzeczy samej, Obama nagrodę dostał za kolor skóry i za to, że rok temu wygrał wybory prezydenckie. Jeden amerykanista powiedział wręcz, że Europejczycy chcieli po prostu wykazać się taką samą polityczną poprawnością, co Amerykanie – Ci drudzy wybrali czarnego człowieka na prezydenta. No to ludzie Starego Kontynentu postanowili pokazać, że też nie są rasistami…
Prezydent Stanów Zjednoczonych jeszcze niczego ważnego (poza wygraniem wyborów) nie dokonał. Jak na razie tylko dużo mówi i ma ciemny kolor skóry. Aha, i nie jest Bushem. W każdym razie wygląda na to, że został nagrodzony za dobre chęci. A, jak wiadomo, tymi piekło jest wybrukowane. Słyszałam dzisiaj fajną opinię, że Amerykanie wszystko dostają na kredyt. Nawet nagrodę Nobla…
Facet wykazałby się niesamowitą klasą, gdyby odmówił przyjęcia nagrody. A właściwie, gdyby ją odroczył (ten pomysł podsunął mi wspomniany wcześniej amerykanista) – gdyby powiedział, że docenia wyróżnienie, ale nie czuje się jeszcze godny nagrody i przyjmie ją np. za trzy lata, myślę, że stałby się symbolem pokory i idolem dla milionów ludzi… Ale nie postąpił tak i niestety dla wielu stanie się obiektem krytyki. A sama nagroda być może straci prestiż.
 Ja w zasadzie nie mam nic do Stanów. I często wydaje mi się, że dobrze, że jest tak silny i jednak cywilizowany kraj jak Ameryka, który jest w stanie hamować zapędy niektórych państw, które w moim odczuciu są daleko za Murzynami (wybaczcie, nie mogłam się oprzeć tej grze słów :)) w sposobie myślenia. A jednak sądzę, że przykre jest to, że cały świat stara się utwierdzić i tak już dość mocno zadufanych w sobie Amerykanów w przekonaniu, że są potęgą i bez nich nie ma nic.

czwartek, 8 października 2009

Galerianki.

Wspominałam ostatnio, że wybrałam się na Galerianki.  O filmie słyszałam pierwszy raz już chyba jakiś rok temu i w zasadzie od razu stwierdziłam, że chciałabym na niego pójść. Nie umiem pisać recenzji, więc nie mam zamiaru tego robić, ale chciałabym opisać moje odczucia po obejrzeniu filmu. A zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. I już nawet nie chodzi o tematykę, bo to nie było tak, że przeżyłam szok słysząc pierwszy raz o takim zjawisku. Już się spotkałam z tym procederem. Ale ogólnie zaskoczyło mnie podejście do tematu i, moim zdaniem, naprawdę dobrze zrobiony film. 
Nie czytałam wcześniej zbyt wielu recenzji, a te na które się natknęłam nie były zbyt pochlebne. Ale jakoś ja mam zupełnie inny gust niż wszyscy znawcy świata filmowego i książkowego, bo zawsze mam odmienne od nich zdanie :) Tym razem też tak było. Reżyserka filmu, Katarzyna Rosłaniec, dostała nagrodę za najlepszy debiut filmowy. Uważam, że w pełni zasłużoną. Babka wykazała się niesamowitą umiejętnością obserwacji środowiska, o którym pisze. Poruszyła wiele problemów, które rzeczywiście mogą trapić współczesnych nastolatków. Uważam też, ze dziewczyny grające w tym filmie, zrobiły to świetnie. Chociaż Galerianki dotyczą problemu seksu a język dziewczyn jest, delikatnie mówiąc, dosadny, nie uważam filmu za wulgarny. A to jest dla mnie bardzo ważne, bo wulgarne filmy wywołują we mnie niesmak na długi czas… Poza tym, wiedziałam, że jest to produkcja traktująca o poważnym problemie społecznym. Jest to dramat. Ale mimo to, nie wyszłam zdołowana z kina. Owszem, film skłania do myślenia, jest wiele momentów, które mogą wzruszać, bądź przerażać, ale jednak zrobiony jest w taki sposób, że po obejrzeniu byłam poruszona, ale nie zrezygnowana. Pewnie są osoby, które miały inne odczucia, nie wiem, może to kwestia różnej wrażliwości, chociaż i tak uważam się za osobę wrażliwą.  Podsumowując – polecam ten film, żeby każdy mógł wyrobić sobie własną opinię na jego temat.
A co do samej tematyki… Sprawa nie jest nowa. Już kiedy ja byłam nastolatką, czytałam o dziewczynach, które prostytuowały się za markowe ciuchy i miały „sponsorów”. Tylko, że one były trochę starsze. Tu mowa o osobach w wieku 14-17 lat. To jest wiek bardzo trudny, wie to chyba każda z nas :) Młody człowiek jest zdominowany przez silną potrzebę akceptacji – zwłaszcza akceptacji środowiska. Rodzice schodzą na dalszy plan, ich opinia jest nieważna, mało tego, często odbierani są przez takie nastolatki jako wrogowie, którzy wydają tylko rozkazy i zakazy. Bardzo ciężko jest takiej osobie się nie pogubić… A niech dojdzie do tego zawiedziona miłość, strata koleżanki… Niektóre młode osoby właśnie wtedy popełniają kardynalne błędy, które mogą zaważyć na ich całym przyszłym życiu.
Czy można to zmienić? Oczywiście, że można. Świadczy o tym chociażby fakt, że przecież nie każdy nastolatek, wpada w taką pułapkę. I tu chyba największą rolę odgrywają rodzice. Tak, napisałam, że dla takiego nastolatka, są oni wrogami. Bo problem tkwi w tym, że często teraz jest już za późno dla rodziców, żeby zacząć wychowywać. Rodzicem nie jestem, ale mam swoich i uważam, że wychowali mnie bardzo dobrze. Dlatego mogę pozwolić sobie na opinię, że Oni mieli to robić od samego początku, od dziecka powinni wpajać latoroślom pewne zasady, które nie ugną się nawet w okresie młodzieńczego buntu. Oczywiście, że to jeszcze nie koniec wychowywania, teraz również dla rodziców zaczyna się bardzo trudny okres, podczas którego będą musieli wykazać się cierpliwością i mądrością życiową. Ale prawda jest taka, że to, co zasiali dziesięć lat wcześniej, właśnie zaczyna dawać plony. Jeśli rodzice nie interesowali się (obojętnie czy chodzi o zainteresowanie w dosłownym znaczeniu tego słowa, czy o wsparcie emocjonalne) dzieckiem przez pierwsze piętnaście lat, to  niech się nie łudzą, że jak nagle zaczną prawić morały, to nastolatek weźmie je sobie do serca.
Niektóre dzisiejsze nastolatki naprawdę mnie przerażają. Przeraża mnie to jak bardzo są moralnie zepsute. Ale z drugiej strony często są to osoby skrzywdzone przez najbliższe otoczenie. Nastolatkiem jest być ciężko. A teraz jest jeszcze trudniej niż kiedyś – ja wcale nie tak dawno miałam naście lat, ale nie miałam tylu pokus. Nie musiałam szpanować nową komórką ani skuterem. A wyścig zaczyna się już we wczesnych latach szkolnych, chociażby kiedy przychodzi pierwsza komunia święta… Ale to już chyba temat na inny raz. Inna sprawa, że wiele osób dorosłych nie dopuszcza do siebie myśli, że podejście do seksu się niestety zmieniło. I jeśli nie będziemy o tym rozmawiać z nastolatkami, to wcale nie znaczy, że problem zniknie lub rozwiąże się sam. Kwintesencją podsumowującą stopień uświadomienia młodych dziewczyn jest zdanie bohaterki, która zaszła w ciążę: „niemożliwe, przecież wszystko wypłukałam…” Ale to chyba też temat nie na dziś.
Na forach dyskusyjnych na temat Galerianek, pojawiły się głosy, że „dzieciaki”, czyli właśnie osoby w wieku 14-17 lat nie powinny być na taki film wpuszczone. A ja.. Ja myślę, że może niektóre z takich osób powinny ten film zobaczyć, żeby później dwa razy się zastanowić nad swoim postępowaniem. A jeśli jakaś  dziewczyna rzeczywiście stanie się taką „galerianką”, to nie sądzę, żeby nieobejrzenie tego filmu miało ją od tego uchronić…

wtorek, 6 października 2009

Piszę, więc jestem :)

Tak, to powinno stać się moim mottem na te czasy. A właściwie nawet mogłabym to trochę rozszerzyć na „obcuję ze słowem pisanym, więc jestem”, bo jak nie piszę to czytam. I w zasadzie niewiele więcej robię ostatnio :) Robię sobie tylko przerwę na Na Wspólnej. I jeszcze Brzydulę zaczęłam od zeszłego tygodnia oglądać, bo z tego co wiem, nie długo ma się skończyć ten serial, a ja lubię oglądać końcówki :)
A wracając do słowa pisanego. Jak wiadomo, piszę pracę. Jak nie piszę pracy, piszę bloga. Jak nie piszę bloga, to piszę komentarze na Waszych blogach :) Jak nie piszę komentarzy, to czytam Wasze blogi – no właśnie tu się chciałam wytłumaczyć, że od piątku odwiedzam Wasze blogi tak na wyrywki, szybciutko i nie wszystko komentuję, ale wszystko nadrobię. Tak poza tym czytam szukając materiałów do pracy no i zdarza mi się dwa razy ukraść parę chwil na poczytanie czegoś po polsku – raz, kiedy jadę tramwajem w poniedziałek, środę i czwartek, a drugi raz kiedy siedzę na kibelku, zdarza mi się przeczytać aż pół artykułu z jakiejś gazety. Ale ciii :) Swoją drogą dziwne, że jeszcze przez sen nie czytam. Albo nie piszę. Ale wszystko przede mną. Bo już się w zasadzie przyzwyczaiłam, ze na tym polega mój dzień – wstaję o szóstej, jadę do pracy, wracam, jem obiad i piszę. Piszę i piszę. I czytam. Już mi nawet nie brakuje innych czynności jakoś specjalnie :) Jak to się człowiek do wszystkiego przyzwyczaić potrafi.
A propos przyzwyczajania się. Znowu mam problemy ze snem. Jak Dorota się wyprowadziła, to po jakichś dwóch tygodniach przyzwyczaiłam się do samotnego spania i spałam jak suseł. Nawet jak czasami Franek przychodził w nocy, to się nie budziłam. Potem przyjechała Ela i przyzwyczaiłam się do jej obecności w drugim pokoju. Tyle, ze Ela dość często na dość długo wybywa z mieszkania. No i właśnie parę dni temu pojechała i znów źle sypiam – budzę się co chwilę i jestem niespokojna. A znając życie jak się do tego przyzwyczaję, to Ela przyjedzie :) I tak w koło Macieja. (A tak swoją drogą, kto wymyślił takie głupie powiedzonko??)
Dobra, to teraz idę sprawdzić, czy dzisiaj uda mi się zasnąć. Napiłam się melisy i czuję się trochę śpiąca, więc może dam radę :) Czas najwyższy skończyć te wywody, które właściwie powstały tylko z rozpędu :) Bo zgadnijcie, co robiłam wcześniej? Tak! Pisałam :))