Ostatnio Pola słusznie zauważyła, że swoje emocje poddaję gruntownej analizie. Rzeczywiście tak właśnie jest. Przyznam, że nie potrafię się nad swoimi uczuciami nie zastanawiać. Rozmyślam o tym skąd się biorą, jakie jest ich źródło, czy chciałabym je zmienić, czy mogę to zrobić i jak... To zazwyczaj przynosi pozytywne efekty, bo jeśli coś mi doskwiera, jest mi łatwiej sobie z tym poradzić.
I na przykład w ostatnim czasie taka analiza pozwoliła mi stwierdzić, że myliłam się myśląc, że gorsze dni Wikinga negatywnie wpływają na mój nastrój. Oczywiście nie pozostają bez echa, bo to chyba dość naturalne, że jeśli coś nie idzie, jeśli Wikuś jest bardziej marudny niż zwykle to ja się bardziej stresuję lub martwię. Ale tak naprawdę takich sytuacji wcale nie ma wiele. Na co dzień Wiking jest dość prosty w obsłudze i wiele rzeczy dzieje się po prostu podobnie - rano budzi się dość wcześnie i jest trochę niedospany (ale położyć się nie chce), więc co za tym idzie marudny. Muszę więc mu znaleźć jakieś interesujące zajęcie, na czas kiedy ogarniam się porannie. Mniej więcej po dwóch godzinach jest drzemka, potem spacer, deserek, zabawa. Później znowu drzemka, obiadek, zabawa i ewentualny drugi spacer. Wieczorem jest różnie - w zależności od tego, jak bardzo Wiking jest już zmęczony, po 18tej marudzi mniej lub bardziej, ale zawsze trzymamy go do siódmej, kiedy to bardzo się ożywia, bo uwielbia się kąpać. Potem się wścieka, że wyciągamy go z wanny a poza tym nie znosi się ubierać :P A później już tylko jedzenie, czytanka na dobranoc i śpi. Nie mamy stałych godzin tych czynności, ale wszystko dzieje się mniej więcej w stałej kolejności. Czyli niby wszystko jak należy. A jednak czasami jestem z takiego stanu rzeczy zadowolona, innym razem czuję się trochę nieswojo, coś mi dolega wewnętrznie i sama nie wiem co.
Pisałam jakiś czas temu notkę, w której dzieliłam dni na idealne,
dobre i tak dalej :) Z notki w zasadzie wynikało, że ten podział
najbardziej zależy od tego, jak w danym dniu zachowuje się Wiking. W
komentarzach już doprecyzowałam, że to bardziej kwestia moich
subiektywnych uczuć. I dzisiaj absolutnie to potwierdzam! Jestem już
przekonana o tym, że tak naprawdę to mój nastrój determinuje "łatkę",
którą oznaczony zostanie dzień. Po pierwsze chodzi o to, że dla mnie
problematyczne może być coś, co dla innej mamy w ogóle problemem nie
jest, a po drugie, i to jest chyba ważniejsze, to, jak się czuję, czy
jest mi dobrze, źle, czy jestem smutna, czy radosna, determinuje moje
postrzeganie tego, co dzieje się wokół mnie. To jest zresztą chyba dość
naturalne i wydaje mi się, że każdy tak ma. Kiedy ma się w życiu dobry
czas i ogólne poczucie spełnienia i szczęścia, to nawet poważniejsze
niepowodzenia tego nie rujnują i nie postrzegamy ich jako katastrofy. Z
kolei gdy z jakiegoś powodu jest nam w życiu gorzej i tego szczęścia
przez dłuższy czas znaleźć nie możemy, to nawet jakiś drobiazg urasta do
rangi ogromnego problemu.
Oczywiście to nie jest też
tak, że codzienność wcale nie ma wpływu na nasz nastrój, bo jakieś
zdarzenie może go poprawić albo pogorszyć i tak dalej. Więc chodzi mi po
prostu o to, że tak naprawdę nic w tej kwestii nie jest bez znaczenia,
ale jednak wszystko ma początek w stanie naszego ducha ;)
W każdym razie, ostatnio właśnie sporo się nad tym zastanawiałam... Doszłam do wniosku, że bywają dni, kiedy Wiking jest spokojny i ma dobry humor, a ja jednego dnia jestem w nastroju doskonałym,
innym razem snuję się po domu ze łzami w oczach :) Albo inaczej - Wikuś
ewidentnie ma gorszy dzień, jęczy, trudno mu dogodzić, a ja dzielnie
stawiam temu czoła, radzę sobie ze wszystkim i w dodatku na koniec dnia
jestem w stanie stwierdzić, że był on całkiem dobry.
Ostatnio rzeczywiście mieliśmy małe kłopoty w postaci kryzysu drzemkowego, o którym Wam wspominałam ;) (i jak sama przyznałam, wiem, że w tej kwestii przesadzam i właśnie widzę problem tam, gdzie inni go nie mają ;)), ale kiedy bardziej się na tym skupiłam stwierdziłam, że choć nie pozostawało zupełnie bez znaczenia, to wcale nie było źródło mojego ewentualnego gorszego nastroju danego dnia. Bo kryzys trwał nawet, kiedy byłam w dobrym nastroju. A z kolei jak już nie było większych problemów ze spaniem i obiektywnie rzecz biorąc wieczorem stwierdzałam, że przez cały dzień Wiking zachowywał się bez zarzutu, nie wiedzieć czemu, ja sama nie czułam się w szczytowej formie psychicznej.
Nie znoszę takich chwil, kiedy jest mi źle, a ja nie potrafię znaleźć przyczyny tego stanu rzeczy. Od paru lat nie wszystko w życiu układa nam się tak, jak byśmy sobie życzyli i sporo już przeszliśmy, a jeszcze więcej przed nami. Mimo wszystko staram się nie myśleć o problemach, które nad nami wiszą i zazwyczaj nawet mi się to udaje, chociaż czasami przebija się jakiś żal, który cały czas siedzi mi w głębi serca. Żal o to, że miało być inaczej. Albo o to, że mogło się wszystko potoczyć inaczej gdyby nie to albo tamto. Jeszcze parę lat temu nie miałam takich myśli, pewnie dlatego, że jeszcze nigdy nie byłam tak blisko upragnionej stabilizacji jak w ostatnich latach i w ostatniej chwili zostało mi to odebrane. Ale już o tym pisałam parę razy, więc nie chce teraz do tego wracać, bo właśnie okazuje się, że nawet nie w tym rzecz ;)
Bowiem gdy zaczęłam szukać przyczyn mojego dołka stwierdziłam, że przyczyn może być kilka.
Po pierwsze jest to chyba znudzenie monotonią dnia codziennego, która czasami mnie dopada. Czasami jest mi od rana smutno tylko dlatego, że mimo iż kocham rutynę, to bywa, że szlag mnie trafia na myśl o tym, że zaraz wszystko potoczy się tak, jak każdego innego dnia :) Mam wtedy takie przykre poczucie bezcelowości.
Po drugie, i to jest przyczyna mojego ostatniego kryzysu* - syndrom przedszkolaka! Tak! Olśniło mnie, że to wszystko przez to, że
za długo już mnie nie było w Miasteczku. Zawsze przecież tak miałam, że
jak tam nie jechałam przez okres dłuższy niż 3 tygodnie, to mnie łapał
dołek. Odkąd Wiking się urodził moja tolerancja trochę się wydłużyła,
ale i tak wynosi niewiele ponad miesiąc. I gdy pod koniec sierpnia
zdałam sobie sprawę z tego, że już minął miesiąc od moich wakacji i że
jeszcze przez kolejny miesiąc tam nie pojadę to mi się zrobiło smutno.
Dużo wtedy myślę o tym co pisałam tu i tu... Nadal podtrzymuję, sami
sobie ten los wybraliśmy i świadomie się na to zdecydowaliśmy, ale nic
nie poradzę na to, że smutno mi się robi, kiedy uderza mnie to, że
jesteśmy tu sami. Kiedy myślę o tym, że dziecko zupełnie inaczej
wychowywało by się w domu pełnym ludzi... Bo nikt mi nie wmówi, że to
bez większego znaczenia. Pomijam już oczywisty fakt odciążenia rodziców -
bo tu jakaś ciocia przez chwilę ponosi, wujek zabawi, dziadkowie
przejmą na dwie godziny... Tego się czasami nawet nie zauważa (na
przykład ostatnio było tak, ze przez tydzień moi rodzice już chodzili do
pracy, więc i tak byłam przez większość czasu z Wikingiem sama, ale
jednak czasami ten czas między 16 a 19 gdy już nie byłam sama bardzo
mocno odciążał mnie psychicznie), a jednak ma ogromne znaczenie. Moja
mama też przyznała, że jej było łatwiej, bo choć siedziała w domu i ze
mną i z moją siostrą, to nie ciążyło jej to szczególnie, bo po południu
zawsze schodziła się cała rodzina. No właśnie - bo chodzi jeszcze o to,
że takie dziecko ma zupełnie inne możliwości rozwoju. Jest więcej osób
wokół niego, które mają większy wpływ (mniej lub bardziej bezpośredni)
na jego wychowanie. Dziecko obserwuje więcej wzorców zachowań, słyszy
więcej głosów, ten powie jeden wierszyk, tamten zaśpiewa jakąś piosenkę,
jeszcze kto inny zagada... Nawet jeśli będzie to w kółko to samo, to
będą to cztery albo więcej wersji tego samego a nie tylko dwie, jak w
przypadku dwójki rodziców. I potem na przykład roczne dziecko potrafi
pokazać Turbinę Peltona...**No,
ale cóż, tego już nie zmienimy. Jest jak jest. Ale właśnie czasami
dopada mnie smutek, kiedy tego rodzaju refleksje się pogłębiają i kiedy
bardzo chciałabym znowu pojechać do Miasteczka... Na szczęście w
następny weekend przyjadą do nas moi rodzice, potem Dorota, a później
wujek z dziadkiem, więc już się jakoś raźniej robi ;)
I wreszcie po trzecie -bardziej niż od nastrojów Wikinga, moje samopoczucie zależy od nastrojów
Franka :) Kiedy on jest nie w sosie, zachodzi duże prawdopodobieństwo,
że przeniesie się to także na mnie. Bardzo tego nie lubię. Ale to chyba
dlatego, że kiedy on jest nie w humorze, to zamyka się w sobie i ja
wtedy czuję się bardzo osamotniona.
I znowu popłynęłam ;) Domorosły psychoanalityk się ze mnie zrobił, ale póki co poprzestaję na analizie siebie :D
*Mowa o przełomie sierpnia i września, bo wtedy chyba czułam się psychicznie najgorzej. Później się poprawiło, a choć tydzień temu w notce o kacu poweekendowym pisałam, że obawiam się jak to będzie, to życie mnie zaskoczyło i okazało się, że właśnie przez ten czas byłam w wyśmienitym humorze ;) Chooociaż, dzisiaj trochę mamy do czynienia z trójeczką. Franek wrócił bardzo zmęczony z pracy, w dodatku źle się czuje. No i przez to mnie się też trochę pogorszyło popołudniu. Zły czas sobie wybrał. W takich nastrojach raczej trudno będzie świętować...
** Ja właśnie wychowywałam się w domu pełnym ludzi, bo moi rodzice mieszkali z rodzicami i bratem mojej mamy. I to właśnie mój wujek na zmianę z tatą usypiali mnie przeglądając Młodego Technika i nauczyli mnie co to jest Turbina Peltona :D