*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 marca 2015

Pierwsza podróż

I jesteśmy! :) Dojechaliśmy bez większych problemów. 

W sobotę pojechaliśmy na warsztaty, o których wspominałam. Przez pierwsze dwie godziny Wikuś spał, później się obudził, chwilę cierpliwie posiedział, porozglądał się, a potem wyszłam, żeby go nakarmić. I niestety nie udało się to, a synek zaczął zanosić się płaczem :( Przeszłam w ustronne miejsce, gdzie poza nami były jeszcze dwie osoby i niemowlę i próbowałam coś z tym płaczem zrobić, ale niestety nie bardzo się dało. Wydawało mi się, że po prostu Wikinga rozbolał brzuszek, bo tego rodzaju płacz zdarza mu się stosunkowo często. No i wygląda na to, że się nie pomyliłam, bo jedną z tych dwóch osób w tym pomieszczeniu był Paweł Zawitkowski, znany jako "zaklinacz dzieci". Podszedł do nas i wziął Wikusia na ręce. W pierwszej chwili ten się całkiem uspokoił, więc coś w tym zaklinaniu jest, ale niestety po chwili znowu się mocno rozkrzyczał. Pan Zawitkowski myślał, że może się przestraszył czegoś, ale po chwili powiedział, że ewidentnie coś go boli - prawdopodobnie brzuszek, wszystko na to wskazywało...Poradził mi, żebym pojechała do domu. Taki miałam zamiar, ale i tak musiałam czekać aż przyjedzie po mnie wujek, więc zostawiłam dziecko pod opieką zaklinacza a sama wyszłam zadzwonić. Potem pozostało mi tylko czekać. Wikuś się już trochę zdążył uspokoić i wrócił na moje ręce. Ucięłam sobie jeszcze z panem krótką pogawędkę i usłyszałam, że zdecydowanie mam słuchać swojej intuicji, bo wygląda na to, że się nie myli. A powiedział to odnośnie tego, że opowiadałam, że często małemu się zdarza ten rodzaj płaczu (wręcz od urodzenia!) i mnie się wydaje, że boli go brzuszek, ale prawie wszyscy (położne, lekarze) których się radziłam twierdzili, że jest po prostu głodny. Dotychczas tylko dwie osoby potwierdziły moje przypuszczenia - nasza kochana Meg oraz pani doktor w poradni laktacyjnej. No i teraz jeszcze pan zaklinacz.
Wikingowi przeszło zupełnie i miał już całkiem dobry nastrój. Nadal musieliśmy czekać na mojego wujka, więc spokojnie wróciłam na warsztaty, których zostało jeszcze około 45 minut. Przez cały ten czas dziecko sobie siedziało lub leżało na moich kolanach i było bardzo spokojne - czyli standard, bo jeśli mu nic nie dolega, a dookoła coś się dzieje, to on właśnie tak się zachowuje :)
Ostatecznie opuściłam tylko jeden wykład, ale w zamian za to miałam indywidualną konsultację ze znanym podobno na całą Polskę (choć ja go wcześniej nie znałam :P - dopóki nie usłyszałam tego nazwiska raz, drugi i pięćdziesiąty od różnych osób:)) fizjoterapeutą dziecięcym. Nie żałuję więc, że poszłam, mimo, że sama też się nie czułam najlepiej (ale o tym może innym razem :)).

Kiedy przyjechał mój wujek, pojechaliśmy jeszcze na chwilę do domu nakarmić się i dokończyć pakowanie i po 15 wyruszyliśmy w podróż. Wiking zasnął kiedy tylko włożyliśmy go do fotelika. Gdy po trzech godzinach zatrzymaliśmy się na krótką przerwę, włączył mu się radar i automatycznie otworzył oczy :) Nakarmiłam go, odłożyłam z powrotem do fotelika i ruszyliśmy dalej. Ale tym razem synek się rozkrzyczał. Nie dziwiło mnie to specjalnie, bo wiedziałam, że jest wyspany i najedzony a to była pora gdy zazwyczaj się "bawił" a tu mu kazali siedzieć bez ruchu w foteliku :) Myślałam, że będzie tak wył przez następną godzinę, ale pogrzechotałam mu trochę nad uchem, puściłam pozytywkę i ku mojemu zaskoczeniu po pięciu minutach zasnął i spał tak już do samego Miasteczka. I tu moje zaskoczenie było jeszcze większe, bo byłam pewna, że kiedy się obudzi to będzie płakał - zmęczony podróżą, głodny, zdziwiony nowym, obcym miejscem. A tymczasem on od razu kiedy samochód się zatrzymał otworzył oczy, rozejrzał się dookoła, spojrzał na pochylające się nad nim babcię i ciocię i... zrobił bardzo zadowoloną minę :) Choć była już prawie ósma (a o tej porze zazwyczaj już zasypia), przez następne dwie godziny Wiking zwiedzał mieszkanie, rozglądał się, uśmiechał i coś tam po swojemu gadał.

Cóż, kolejny dowód na to, jak oryginalne mamy dziecko ;) Śmiać mi się chce z tych wszystkich artykułów na temat tego, jak to dzieci nie lubią zmian otoczenia, wielu bodźców, hałasu, tłumów ludzi czy nowych miejsc, bo nasz synek jest doskonałym zaprzeczeniem tego wszystkiego. Dlatego właśnie nie lubię wszelkiego rodzaju podręczników. Wszystkie mówią o schematach, opierają się niby na jakichś tam przykładach, a tymczasem każde dziecko jest inne i ma swoje upodobania, a to tylko frustruje, kiedy matka coś czyta i widzi, że jej dziecko zachowuje się inaczej niż "powinno". Mnie akurat chyba nawet bardziej niż frustruje, to zwyczajnie wkurza i mam ochotę krzyknąć "ty głupia babo (bo akurat podręcznik autorstwa kobiety wpadł mi w ręce), przyjedź do nas, popatrz na Wikinga i zobaczymy, czy się nadal będziesz tak wymądrzać" - choć pewnie nadal będzie, bo ten typ tak już ma :D Wszyscy są najmądrzejsi z daleka, każdy potrafi świetnie doradzać w teorii... Ale dobra, o podręcznikach to ja chyba też muszę osobną notkę napisać :D

Wracając jednak do tematu z założenia przewodniego - jesteśmy w Miasteczku i jest nam tu całkiem dobrze. Przyjechaliśmy w samą porę, bo wczoraj czułam się fatalnie a miałam ogromną pomoc ze strony moich rodziców. Wikuś zadowolony i nie zauważyłam żadnych zmian w jego zachowaniu, które mogłyby być spowodowane tym, że znalazł się po raz pierwszy w życiu prawie trzysta kilometrów od domu, w dodatku bez taty. No... może jest jedna rzecz - dzisiaj uciął sobie już trzecią drzemkę od rana! To do niego zupełnie niepodobne :) Ale cóż, przy pierwszej drzemce ja spałam razem z nim, a do mnie to też niepodobne, żebym o godzinie 10:30 jeszcze leżała w łóżku :)

piątek, 27 marca 2015

O stosunkach międzyludzkich :)

W tym tygodniu znowu wybraliśmy się z Wikingiem do Warszawy na spotkania z innymi dziećmi i ich mamami :) Znowu dodało mi to skrzydeł! Atmosfera na tych zajęciach - choć ze względu na ich specyfikę inna w środę i w czwartek - jest naprawdę świetna. W środę skupiamy się na dzieciach - śpiewamy im, gramy, tańczymy z nimi. Wikuś oczywiście jeszcze raczej niewiele z tego rozumie, choć prowadząca twierdzi, że na pewno ma to jakiś wpływ na niego, bo po prostu te wszystkie bodźce pobudzają w jakiś sposób odpowiednie obszary mózgu. Trudno mi w to nie wierzyć - wydaje mi się, że to niemożliwe, żeby nawet takie małe dziecko naprawdę nie wynosiło niczego z tego rodzaju spotkań. Obserwuje, słucha, uczy się, że nie jest jedynym dzieckiem na świecie... Myślę, że kiedyś to w jakiś sposób zaprocentuje. Po zajęciach mamy chwilę, żeby jeszcze ze sobą i z prowadzącą trochę pogadać.
Ale to czwartkowe zajęcia skupiają się na mamach (rodzicach - choć nie wiem, czy panowie też przychodzą), a dzieci oczywiście są niezbędnym dodatkiem :) Dziewczyny, które tam przychodzą są w większości super! Ciepłe, życzliwe, interesujące. Spotkania teoretycznie kończą się o 15, ale zostajemy tam dłużej i jeszcze rozmawiamy. 
Lubię poznawać nowych ludzi, zawsze lubiłam, ale teraz to się stało wręcz moją potrzebą. Po prostu zawsze byłam towarzyska, ale chyba dopiero teraz naprawdę to dostrzegłam. Cieszę się, że wobec tego potrafię sama zadbać o tę potrzebę. Mogłam przecież siedzieć w domu, rozmyślać o tym, że wszystkie koleżanki są w Poznaniu lub Miasteczku, że nikogo tu nie znam, że nie mam z kim pogadać i frustrować się tym, że codziennie spędzam czas głównie w towarzystwie 2,5 miesięcznego niemowlaka. Ale jednak nie czekałam aż jakimś cudem ktoś się sam zjawi u mnie w domu tylko wzięłam los w swoje ręce i wyszłam z domu. Myślę, że to wymaga mimo wszystko trochę odwagi, żeby wyjść samemu na spotkanie, na którym będzie już kilka osób, które pewnie się znają. Oczywiście początkowo trochę się krępowałam i kiedy pierwszy raz zmierzałam w stronę tej kawiarni to miałam pewne obawy, jak to będzie. Ale okazało się, że niepotrzebnie. I oczywiście nie jestem jedyną osobą, która się zmobilizowała i odważyła na takie wyjście, bo dziewczyny, które tam przychodzą w większości trafiły do tego miejsca tak jak ja - przypadkowo szukając czegoś innego w internecie. Też przyszły same, bez innych znajomych. Przychodzą nawet dziewczyny w ciąży (szkoda, że sama na to nie wpadłam wcześniej :)). To powoduje, że wszyscy są otwarci na nowe znajomości, życzliwie witają nowe osoby, nie tworzą się żadne grupki - no, chyba, że na chwilę :) Podoba mi się to, że czasami rozmawiamy sobie na forum, a chwilę później można sobie usiąść na dywanie i pogawędzić tylko z kilkoma mamami, obserwując jednocześnie czołgające się po podłodze dzieciaki.
Kiedy jestem w towarzystwie osób, które nie znam, zazwyczaj jestem do nich pozytywnie nastawiona (chyba, że w dane miejsce nie przychodzę absolutnie w celach towarzyskich - np. kiedy chodziłam na aerobik, to poćwiczyć, a nie pogawędzić; poza tym wystarczało mi, że jestem z Dorotą). Jestem otwarta i często sama wychodzę z inicjatywą rozmowy. Ale też kieruję się dwiema zasadami - po pierwsze, że liczy się pierwsze wrażenie, a po drugie, że nic na siłę. Chyba się jeszcze nie pomyliłam z oceną, za każdym razem gdy wydawało mi się, że może jednak zbyt pochopnie kogoś skreśliłam albo wręcz przeciwnie, to za jakiś czas okazywało się, że jednak miałam rację. Zdarza się czasami, że ktoś zwyczajnie z jakiegoś powodu nie przypada mi do gustu. Sama nie wiem dlaczego, po prostu coś mi w tej osobie nie pasuje, mimo, że nie miałam z nią żadnego spięcia ani nic podobnego. Wtedy nadal jestem uprzejma, ale nie nalegam na kontakt z taką osobą i wręcz go unikam (choć nie ostentacyjnie - to jest zarezerwowane dla osób, które zalazły mi za skórę ;)) Po prostu nie zależy mi na znajomościach, co do których nie jestem przekonana. I na tych spotkaniach poznałam dwie takie dziewczyny, w których coś mi nie zagrało, no ale nie muszę kochać całego świata :) Nie zmienia to faktu, że czuję się tam wspaniale. Odliczam dni do kolejnego spotkania! Wiking chyba też jest całkiem zadowolony z tych wypadów. 

Jutro też się wyrywamy z domu, bo jedziemy rano na warsztaty "Mama wie". Ciekawa jestem na czym będą polegały, ale już się na nie cieszę. A potem wyrywamy się jeszcze dalej! Przyjeżdża po nas wujek i jutro popołudniu jedziemy we dwójkę do Miasteczka! To będzie pierwszy taki wypad Wikusia, zobaczymy jak zniesie czterogodzinną podróż. Mam nadzieję, że nie będzie z tym większych problemów - dotychczas nie było, a już zdarzało się, że spędził w sumie około trzech godzin w foteliku samochodowym...
Bardzo się cieszę na ten wyjazd! Nie byłam w Miasteczku od świąt. Pobiłam swój życiowy rekord! Już mi się śniło po nocach, że tam jestem. No i jestem bardzo podekscytowana faktem, że po raz pierwszy pojawię się tam z Wikingiem. Już się nie mogę doczekać min sąsiadów :P Oni nawet nie wiedzieli, że jestem w ciąży :D Ich małomiasteczkowość (bez obrazy dla nikogo, wszak ja też z małego miasteczka jestem :) chodzi tylko o tę specyficzną mentalność polegającą między innymi na życiu życiem innych) może tego szoku nie przeżyć! :D

sobota, 21 marca 2015

Aktywizujemy się

Oczywiście ciągle trudno mi znaleźć czas na wszystko, na co bym chciała. Każdemu brakuje czasu, wiadomo. A ze mną jest jeszcze problem dodatkowy - ja po prostu za dużo bym chciała :) Mam głowę pełną pomysłów i jestem pełna chęci, ale czasu nie mam na realizację tego wszystkiego, za to mam bardzo absorbującego niemowlaka w domu :) 
A w tym tygodniu nie miałam czasu jeszcze z innego powodu, mianowicie udzielamy się z Wikingiem towarzysko. Dwa razy w tym tygodniu pojechaliśmy na kilka godzin do Warszawy, gdzie ja mogłam porozmawiać z innymi mamami, a Wikuś "pobawić się" z innymi dziećmi.
Zaczęło się od tego, że od jakiegoś już czasu przymierzałam się do tego, żeby iść na spotkanie Klubu Kangura. Informację o nim znalazłam, kiedy szukałam czegoś na temat chust i pomyślałam, że mam ochotę zobaczyć, co to takiego ten klub. Napisałam do pani, która go zorganizowała i dostałam zielone światło. Jednego dnia mieliśmy szczepienie, innym razem byli u nas rodzice, ale tym razem wiedziałam, że MUSZĘ jechać, zwłaszcza, że po wyjeździe rodziców, znowu nie miałam najlepszego nastroju. 
Kiedy dzień wcześniej chciałam jeszcze sprawdzić szczegóły dotyczące godziny i lokalizacji, zobaczyłam, że w tym samym miejscu (taka kawiarnia dla rodziców z dziećmi) odbywają się ogólnorozwojowe, umuzykalniające zajęcia dla niemowląt. Spojrzałam na termin - za dwie godziny! Zadzwoniłam szybko, żeby zapytać, czy są jeszcze miejsca i podjęłam spontaniczną decyzję, że jedziemy! Choć musiałam jeszcze nakarmić i ubrać Wikusia a dojazd zajął mi godzinę, zdążyłam, a nawet byłam pół godziny wcześniej, dzięki czemu miałam jeszcze chwilę, żeby zamówić sobie coś do jedzenia.
Zajęcia bardzo mi się podobały! Trwały 45 minut, grupa była mała - nie liczyłam dokładnie, ale tak z pamięci, wydaje mi się, że 8-10 par mama-dziecko. Podczas nich było śpiewanie, maszerowanie, tańczenie, rytmiczne klaskanie, tupanie oraz zabawy z akcesoriami w postaci kolorowych rurek i piórek. Warsztaty skierowane były dla maluchów od 0 do 12 miesięcy, ale kiedy tam weszłam okazało się, że Wikuś był najmłodszy, wręcz dużo młodszy od innych dzieciaków, bo tamte miały już powyżej pół roku (zazwyczaj około ósmego miesiąca). W pierwszej chwili byłam lekko zbita z tropu, zastanowiłam się, czy się nie pospieszyłam, ale zanim zdążyłam zwątpić na dobre bądź podzielić się tym zwątpieniem z kimkolwiek, pani prowadząca powiedziała, że absolutnie to są zajęcia również dla takich dzieci jak Wikuś, że dzieci bardzo szybko łapią rytm, melodię, muzykę i że im szybciej się je z nimi zapoznaje, tym lepiej :) Powiedziała tylko, że będę musiała uważnie obserwować synka, żeby w porę zareagować, gdy zobaczę, że ma już za dużo bodźców i wrażeń. A tymczasem Wikingowi się bardzo podobało! Oczywiście nie powiedział mi tego :P, ale po prostu od samego początku był bardzo spokojny, uważnie wszystkich obserwował - trzymałam go na rękach, kładłam przed sobą na brzuszku albo tak, że opierał się o moje nogi. Słuchał uważnie piosenek, patrzył na prowadzącą, obserwował inne dzieci, tańczył razem ze mną. Wszyscy byli pod wrażeniem, że dwumiesięczniak jest taki spokojny! Prowadząca wręcz nie mogła w to uwierzyć :) Dopiero po 35 minutach Wikuś trochę zastękał, więc odeszłam na bok i usiadłam na kanapie tuląc go - zmęczył się już tymi obserwacjami, bo szybko zamknął oczy. Ale pani go pochwaliła, że i tak długo wytrzymał - zwłaszcza, że dosłownie chwilkę po nim inne dzieci już też zaczęły się niecierpliwić i marudzić, a przecież były starsze.
Później wróciliśmy do domu. Byłam w doskonałym humorze! Bardzo się cieszyłam, że pojechałam :) Po pierwsze byłam zachwycona tym, że Wiking był taki grzeczny i uważny, a po drugie przyjemnie obserwowało mi się jak inne dzieci chwytają za kolorowe rurki, śmieją się z piórek fruwających w powietrzu, siedzą i raczkują - czyli robią wszystko to, o czym Wiking (i ja:)) na razie może tylko pomarzyć :) Już się nie mogę doczekać, kiedy i on taki będzie!
Następnego dnia pojechałam na spotkanie klubu i byłam jeszcze bardziej zachwycona! Tym razem Wikuś też był najmłodszy, ale była też jedna trzymiesięczna dziewczynka i Wojtuś z 1 stycznia, więc różnica była żadna :) Mogłam więc sobie porozmawiać z mamami, a także z dziewczynami w ciąży, które przyszły na spotkanie oraz z wzbudzającą zaufanie i sympatię prowadzącą. Znowu się wszyscy zachwycali zachowaniem Wikinga - choć ich stopowałam, bo wiedziałam, ze jak zacznę go wiązać w chustę to się rozwyje i się nie pomyliłam ;) Ale i tak usłyszałam, że mój maluch jest przeuroczy :) Byliśmy tam trzy godziny i podczas tego czasu pół godziny drzemał, 10 minut jadł i chwilkę płakać, ale przez pozostały czas znowu był bardzo spokojny i tylko uważnie słuchał i obserwował :)

Nawet sobie nie wyobrażacie, jak bardzo potrzebowałam takiego wyjścia! Spotkałam się z ludźmi - z innymi mamami, a jednocześnie spędzałam czas z Wikusiem i na pewno w jakiś sposób wspomagałam jego rozwój. Nie, nie jestem jedną z tych zwariowanych mamusiek, które chcą od urodzenia ustawić dziecko na starcie do wyścigu szczurów. Raczej chodzi o to, że jak wiecie, zawsze byłam osobą bardzo aktywną, nie znoszę bezczynności, nie umiem się nudzić, uwielbiam się uczyć, doświadczać nowości, spotykać się z ludźmi. I próbuję się tego trzymać również teraz jako mama - a że wykluczone jest raczej to, żebym spędzała czas tak, jak dotychczas - to szukam innych form aktywności. Jeśli przy okazji spędzam czas z dzieckiem i uczę go od małego takiego spędzania wolnego czasu, to tym lepiej. Czym skorupka za młodu nasiąknie i tak dalej... A inna sprawa, że jesteśmy tu sami, Wiking na co dzień będzie oglądał ciągle tylko mamę i tatę, to niech się oswaja z tym, że na świecie jest trochę więcej ludzi :P

Zamierzam uczęszczać na te spotkania! Nie mówię, że dwa razy w każdym tygodniu, ale na pewno w miarę możliwości regularnie. Czułam się na nich i po nich doskonale. Wikuś też wyglądał na zadowolonego. On po prostu jest takim typem "wizytowym", jak określiła go czwartkowa prowadząca. I to się naprawdę potwierdza już po raz kolejny, bo już Wam pisałam, że mały jest zawsze najgrzeczniejszy wtedy, gdy mamy gości oraz wtedy, gdy się wokół bardzo dużo dzieje. A kiedy jestem z nim sama, to dużo płacze i marudzi - pewnie mu nudno... Od samego początku tak było, od pierwszych dni! W szpitalu płakał, kiedy wszystkie inne dzieci spokojnie spały. Ale gdy tylko zaczynał się obchód - wszystkie dzieciaki w ryk, a Wikuś się uspokajał i z zainteresowaniem rozglądał się wokół! Położne wiele razy mówiły, że on jest typem towarzyskim i ciekawskim i że podobno tak zachowują się dzieci bardzo inteligentne. Wydaje mi się więc, że tego rodzaju spotkania nie zaszkodzą, a tylko będą miały na niego dobry wpływ. A do tego jeszcze mi poprawiają humor i powodują, że jestem mniej zestresowana, skoro i mały jest spokojny.

Cieszę się, że odważyłam się pojechać sama, mimo, że Franek był sceptycznie nastawiony (on z kolei nie jest typem szczególnie towarzyskim - tzn lubi się spotykać z ludźmi, ale nie lubi poznawać nowych). Nie dałam się jednak zniechęcić i potem nawet Franek zobaczył, że dobrze, że pojechałam.
I dodać jeszcze chciałam, że jechałam z wózkiem kolejką i metrem :P Prowadzące gratulowały mi kondycji (że już dwa miesiące po porodzie wyrwałam się z domu) i determinacji (przyjechałam z Podwarszawia i to jeszcze komunikacją miejską:)). A jak wychodziłam (na sali siedzimy boso) to jedna z nich (pani w sportowym ubraniu i adidasach) krzyknęła - i jeszcze na obcasach! :D
Wracając jednak do środków transportu - przyznaję, to trochę wyprawa, ale dałam radę! Wypróbowałam warszawskie windy i przetestowałam uprzejmość ludzi :) Co ciekawe do pomocy we wsiadaniu, czy wysiadaniu rwały się panie - pewnie dlatego, że same wiedzą, ile może ważyć wózek z dzieckiem :D A co do wind - tylko jedna na szczęście nie działała. Ale mam inne zastrzeżenie - jest na nich wyraźnie zaznaczone, że są one dla osób niepełnosprawnych, z wózkami oraz bardzo dużymi bagażami. Tymczasem korzystało z nich bardzo dużo osób "nieuprzywilejowanych", nie tylko starszych. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby nie to, że uważam, że jednak w takiej sytuacji powinny ustąpić miejsca osobom "wózkowym". A nie, władowały się do windy i dla mnie miejsca już nie wystarczyło :) I o mały włos się nie spóźniłam na kolejkę!


poniedziałek, 16 marca 2015

Jak w przedszkolu...

Rano wstaję, idę do kuchni, a tam na stole, jak niemal co dzień od dobrego miesiąca pudełko śniadaniowe - zaglądam i oczom nie wierzę - trzy - TRZY! - kromki chleba z wędliną, ogórek i pomidor. Zjadłam warzywka i półtorej kromeczki. Przyszedł Franek i dostałam ochrzan, że nie zjadłam wszystkiego, co mi przygotował.
Podczas mojego spaceru z Wikusiem dzwoni mama:
Mama: Ile razy dzisiaj jadłaś?
margolka: yyy... dwa razy...
M: Mało! Do tej pory powinnaś już trzy. A co jadłaś?
m: Opowiadam co jadłam.
M: A ta galareta, którą wczoraj zrobiłam z indyka i warzywami?
m: No jeszcze nie miałam kiedy jej zjeść.
M: Jak to kiedy? Wczoraj na kolację! Co jadłaś wczoraj na kolację?
m: Noo, nic, nie byłam głodna, bo późno zjadłam ciasteczko owsiane na podwieczorek.
M: Co to ma znaczyć, że nie byłaś głodna? Ty nie możesz nie być głodna! A jak nie jesteś głodna to i tak musisz coś zjeść! Najwyżej bez chleba. Nad tobą to chyba trzeba cały czas stać i pod nos ci jedzenie podsuwać!

Przychodzę do domu, Franek podsuwa :) mi pod nos talerz. 
m: Pomyliłeś się - tu są cztery kluski a na tamtym talerzu trzy. Zamieniłeś talerze, dostałam twój!
F: Nie, nie dostałaś mojego. Ty masz zjeść cztery kluski.
Oprócz tych czterech klusek i surówki miałam jeszcze na talerzu trzy ogromne kawały mięcha! A potem Franek stał nade mną i pilnował, żebym zjadła. Już nie mogłam, wciskałam w siebie na siłę, zatykałam się już i czułam się jak niegdyś w przedszkolu, kiedy to panie przedszkolanki pilnowały, żeby się wszystko zjadło. 
Do dziś pamiętam jak pani Grażynka wzięła mój talerz z zupą, podłożyła mi go pod brodę, żeby nie ściekało i łyżką wciskała mi do buzi to, czego nie zjadłam. Trauma! Ale to i tak lepsze od sytuacji, gdy ktoś za karę, ze nie zjadł zupy dostawał drugie danie do tego samego talerza - czyli do tej zupy... (czy ja już wspominałam o tym, że nie lubiłam przedszkola? :P)
W każdym razie ostatecznie Franek mi podarował jeden kawał mięsa i nie musiałam go jeść na siłę.

Powariowali normalnie z tym pilnowaniem mnie. Ja rozumiem, że muszę przytyć. Ciągle od wszystkich, łącznie z lekarzami, słyszę tylko, że muszę więcej jeść, ale ja po prostu nie umiem! Jem tyle co zawsze, albo nawet więcej! Ale nie umiem nic poradzić na to, że chudnę. Po prostu zawsze tyle jadłam, tylko wtedy nikt się temu nie dziwił. Wiem, że teraz powinnam swojemu organizmowi dostarczać większej ilości kalorii, ale naprawdę nie wiem, jak to zrobić. Teraz to już zaczęłam nawet codziennie jeść coś z pieczywa cukierniczego (wcześniej miałam postanowienie, ze tylko dwa razy w tygodniu) i nie pomaga.

Kto by pomyślał, że można się tym martwić? :P Żal mi moich ubrań, bo prawie wszystkie są za duże. W kozakach wyglądam jak kot w butach. Spodnie mi wiszą na tyłku i bluzki są porozciągane. Generalnie aż tak nad tym chudnięciem nie ubolewam, bo tak jak ostatnio Wam pisałam, przyzwyczaiłam się do swojego wyglądu. Tylko jak sobie robię zdjęcia to się dziwię.. A podobno fotki dodają 5kg... 

Mama przez cały tydzień, gdy u nas była, mnie tuczyła. Nawet jej się przez moment udało i jednego dnia na wadze miałam nawet pół kilo więcej. Ale dzisiaj rano znowu 43...
Franek już nie mówi na mnie "chuda glizdo". Teraz mówi "szkieletorku"...

Jestem rozdarta. Z jednej strony cieszę się, że nie muszę się martwić zbędnymi kilogramami. Z drugiej - wiem, że to nie jest zdrowe i przede wszystkim martwię się tendencją. Bo jak tak dalej pójdzie, to do ilu mi ta waga spadnie?? W pełni usatysfakcjonowałoby mnie 47 kilogramów.

piątek, 13 marca 2015

Popołogowo

Już 18 lutego minęło sześć tygodni od porodu, a więc zakończył się połóg. Jednak na wizytę kontrolną umówiona byłam dopiero 25 lutego, a z tą notką czekałam jeszcze na test obciążenia glukozą i wyniki, które dostałam niecały tydzień temu.
Pierwsza i najważniejsza chyba wiadomość - nie nabawiłam się cukrzycy typu drugiego :) Mogłam się tego co prawda spodziewać, bo kiedy wyrywkowo mierzyłam sobie cukier po posiłkach to wyniki miałam rewelacyjne, ale wiedziałam, że dopiero krzywa cukrowa rozwieje wszelkie wątpliwości. Tak się stało i teraz już naprawdę mogę całkowicie odetchnąć i skupić się na tym co dobrego ta cukrzyca ciążowa wniosła w moje życie - bo o tym, że wniosła wiele już pisałam, a o szczegółach pewnie jeszcze będzie (zwłaszcza na specjalne życzenie niektórych z Was :))

Muszę powiedzieć, że kiedyś - a właściwie wcale nie tak dawno temu, bo może jeszcze półtora roku temu, gdy o ciąży i dziecku myślałam czysto hipotetycznie - najbardziej bałam się spustoszenia, jakie w moim organizmie poczyni 9 miesięcy noszenia dziecka pod sercem a później poród i czas po nim. Oczywiście myślałam także o konsekwencjach powiększenia rodziny i o tym, jak bardzo zmieni się życie po pojawieniu się w niej nowego członka, ale w tej notce chciałabym się skupić na aspektach bardziej fizycznych. Wiele się nasłuchałam o tym, jak się kobieta sypie podczas i po ciąży i naprawdę się tego obawiałam - tego, że moje ciało zmieni się całkowicie i nie wróci już do stanu wcześniejszego, bałam się rozstępów, nadwagi, wiotkiej skóry, nadmiernego porozciągania tu i ówdzie, bałam się o kondycję paznokci, włosów, zębów, kręgosłupa i tego, że nie wrócę do formy. Wiem, to są oczywiście sprawy bardzo przyziemne, ale skłamałabym twierdząc, że w ogóle mi na wyglądzie nie zależy. Wręcz przeciwnie. Co prawda nie jestem na pewno osobą próżną, ale zdecydowanie zawsze starałam się wyglądać dobrze dla samej siebie. Nie miałam kompleksów, ale w dużej mierze to była zasługa tego, że o siebie dbałam i nie dopuszczałam do tego, żeby czuć się źle we własnym ciele. Rzecz jasna moje obawy nie były na tyle silne, żeby z ich powodu w ciążę nie zachodzić ;), ale kiedy to się już stało całkowicie się ich nie pozbyłam.

Jednak okazało się ku mojemu zadowoleniu, że martwiłam się zupełnie niepotrzebnie :) Jak wiecie, ciąża przebiegała u mnie spokojnie i prawie bezobjawowo, jeśli można tak powiedzieć :P Nie miałam zbyt wielu dolegliwości - nawet pod koniec, chyba tylko nocne sikanie i zgaga w ostatnich tygodniach od czasu do czasu mi dokuczały. Moja figura szczególnie nie ucierpiała, skóra, włosy i paznokcie także nie. Nie puchły mi nogi, nie bolały plecy, właściwie naprawdę nie odczułam odmienności mojego stanu i przyznam, że mogłabym w takiej ciąży chodzić jeszcze kolejny rok, tylko pewnie już bym się nie mogła tego dziecka doczekać :D
Ale spodziewałam się, że dopiero w połogu i później pojawią się prawdziwie niemiłe niespodzianki. Bardzo bałam się pierwszych dni po porodzie, zwłaszcza, że moja mama ma bardzo złe wspomnienia z tego czasu. Ze mną było zupełnie inaczej, w czwartek rano, a więc niecałe dwanaście godzin po porodzie wstałam bez problemu i umyłam się i uczesałam jak co dzień. Nie miałam też żadnych kłopotów z korzystaniem z toalety, a podobno to się zdarza po porodzie naturalnym. Krwawiłam, ale nie było to szczególnie uciążliwe - ot, nieco bardziej obfita miesiączka. Podczas karmienia odczuwałam lekki ból brzucha spowodowany obkurczającą się macicą, ale w porównaniu do bólu porodowego to był pikuś :P W czwartek w ogóle praktycznie nie czułam bólu, tylko lekki dyskomfort między nogami. Dopiero w piątek coś mnie bolało, chodziłam ostrożnie i pewnie lekko kaczkowato, ale nawet dziewczyna z mojej sali, która ledwo się ruszała zapytała mnie, jak to możliwe, że ja sobie przy śniadaniu siedzę w pozycji noga na nogę, wcinam jakby nigdy nic i w ogóle nie wyglądam, jakbym dopiero co urodziła. Poza tym wszystkim dziewczynom, z którymi rozmawiałam spuchły po porodzie nogi. A mnie nie dość, że nie spuchły, to jeszcze nie miałam żadnej pozostałości brzucha ciążowego, więc szpitalne znajome śmiały się, że chyba jestem podstawiona i wcale nie rodziłam :P
W kolejnych dniach musiałam po prostu uważać przy siadaniu, bo tylko wtedy czułam lekki ból. Kiedy Franek przyszedł do mnie w odwiedziny, cały czas powtarzał, że naprawdę dobrze wyglądam. Chyba był tym faktem lekko zdziwiony, bo nijak mu to nie pasowało do tego, co przeżyliśmy na porodówce, myślał pewnie, że po takiej masakrze będę dłużej do siebie dochodziła. Moi rodzice też potwierdzili, że jestem w dobrej kondycji, zwłaszcza mama była zaskoczona, bo sama po porodzie przez kilka dni ledwo chodziła.
W szpitalu przez kilka dni dostawałam jeszcze w żyłę antybiotyk, w brzuch lek przeciwko zakrzepicy i doustnie żelazo. Po wyjściu ze szpitala musiałam jeszcze przez miesiąc brać żelazo, bo miałam anemię, ale ostatnie wyniki badania krwi były już bardzo dobre.
Krwawienie utrzymywało się chyba mniej więcej do dwóch tygodni po porodzie (pod koniec to już było tylko plamienie). Ból krocza ustąpił szybko - potem już tylko czułam lekki dyskomfort spowodowany gojeniem się rany i rozpuszczaniem się szwów. Lekko mnie ciągnęło i swędziało. Dwa tygodnie po porodzie został mi już tylko jeden szew, ale chwilę później zniknął. Odważyłam się zajrzeć w wiadome miejsce i wszystko się ładnie zagoiło, po nacięciu śladu praktycznie nie ma - tylko dlatego, że wiem, że było, to coś widzę.
Jeśli chodzi o sprawy kosmetyczne - paznokcie nie zaczęły mi się łamać a włosy nie wypadają garściami, mimo, że chyba nawet hormony przestały mnie chronić :) Cera też mi się nie zmieniła, naprawdę nie zauważyłam, żeby cokolwiek się zmieniło - poza moją sylwetką. Ale to już wiecie. Pisałam Wam, że ważę 45,5 kg. Przeżyłam szok, kiedy zobaczyłam na wadze taką liczbę. Później piątka zaczęła się zmieniać w czwórkę i myślałam, że to jest już szczyt moich możliwości! Wydawało mi się niemożliwe, żeby chudnąć jeszcze bardziej. Ale się myliłam, bo na początku tego tygodnia ważyłam 43 kg (w dodatku waga się wahała, czy przypadkiem nie wskazać 42,8) - jeszcze pół kilo i będę miała wskaźnik BMI poniżej 17 (o zgrozo - wychudzenie!). Mama przyjechała z zamiarem utuczenia mnie i trochę jej się udało (pierogami, lasagne i drugim śniadaniem w postaci drożdżówek i rogalików na słodko), bo dzisiaj już jest na wadze prawie pół kilo więcej :) Lekarze stwierdzili, że to w zasadzie normalne, że chudnę mniej więcej dwa kilo na miesiąc - nienormalne po prostu było to, że w ciąży nie przybrałam 8-12kg. Ich jedyną radą jest po prostu to, żeby więcej jeść... A ja już więcej nie mogę! Jem już naprawdę duże porcje. Kiedy są rodzice to też jest inaczej, bo jedzenie robi się "samo" i mam je podstawione pod nos. 
A niektórzy stwierdzają, że po prostu taka moja uroda - odezwały się moje geny. Dopóki dostarczałam sobie kalorii w postaci piwa, słodyczy i fast foodów (nie jakichś ogromnych porcji, ale jednak) to waga mniej więcej utrzymywała się na równym poziomie. A jak zaczęłam jeść normalnie - ograniczając do minimum to, co nie ma zbyt wielu wartości odżywczych to schudłam.
Co ciekawe, tak bardzo przyzwyczaiłam się do mojego wyglądu, że już nie widzę tego, że jestem chuda. Owszem, z jednej strony widzę, że jestem zbyt koścista, mam za chude nogi i wszystkie ubrania na mnie wiszę, ale z drugiej potrafię się dopatrzeć zbędnego ciałka tu i ówdzie! Wiem, że to brzmi co najmniej głupio przy mojej niedowadze, ale tak jest! Muszę po prostu się zabrać za ćwiczenia, ujędrnić trochę ciało, na nowo wzmocnić mięśnie - zwłaszcza brzucha! Czas połogu się skończył, mogę więc powrócić do treningów. Na pewno nie będzie to tak, jak wcześniej - pięć razy w tygodniu, bo nie wystarczy mi na to czasu, ale tak ze dwa, trzy razy muszę! Zaczęłam od basenu. Wykorzystaliśmy obecność moich rodziców i byliśmy z Frankiem dwa razy popływać. W przyszłym tygodniu poćwiczę w domu i powoli się rozkręcę. Muszę uważać, żeby nie zrobić tego zbyt gwałtownie i nie zakwasić mięśni, bo Wikingowi się nie spodoba kwas mlekowy w jedzeniu. 

Podsumowując, jestem całkiem zadowolona z mojego pociążowego wydania i bardzo się cieszę, że doszłam do siebie w tempie ekspresowym i nie byłam szczególnie obolała po tak ciężkim porodzie. Mimo, że sam poród był naprawdę straszny i krótko po nim nie wyobrażałam sobie przeżywać tego po raz kolejny, (zastanawiałam się, jak to zrobić, żeby urodzić drugie dziecko bez porodu i bez cc :P) to teraz sobie myślę, że jeśli trudny i długi poród ma być ceną za sprawnie przebiegającą ciążę i szybką rekonwalescencję poporodową, to warto ją zapłacić. Naprawdę, uważam, że lepiej się już przemęczyć nawet prawie dobę, bo cóż to jest te dwadzieścia parę godzin w porównaniu do kilku miesięcy. Haha, ciekawe, czy będę o tym pamiętać, jeśli przyjdzie mi rodzić po raz drugi! :P Każda ciąża jest inna, ale mam nadzieję, że jeśli znowu mi się przytrafi, to będzie równie przyjemna jak tasiemcowa a gdy już będzie po, będę mogła napisać podobną notkę (choć na krótszy poród też bym się nie pogniewała :))
I dodam jeszcze, że wcale nie uważam, że to w moim wypadku wszystko poszło jakoś tak wyjątkowo dobrze, że moja ciąża i okres połogu były niezwykłe i lepiej przebiegały niż u innych kobiet :) Bo zupełnie nie o to mi chodzi, a o to, że strach ma wielkie oczy, bo tak bardzo się obawiałam tych kilkunastu miesięcy przed i po porodzie (pewnie myślałam o tym częściej i bardziej intensywnie niż większość kobiet), że teraz jestem po prostu bardzo pozytywnie zaskoczona :)
Aż mi trochę żal, że ciąża jest już za mną, że się już nie powtórzy (bo za drugim razem już będzie Wiking i ta druga ciąża już nie będzie czasem tylko dla mnie), a nawet, że jest już po połogu i teraz stałam się po prostu kobietą, która urodziła, ale już nikogo nie interesuje jak się czuję i jak było :P To zainteresowanie było całkiem przyjemne.

poniedziałek, 9 marca 2015

Dwa i dwa - o Wikingu słów kilka

Dziś Wikuś ma dwa miesiące i dwa dni. Nie udało mi się napisać nic po pierwszym miesiącu jego życia (a chciałam, chciałam, tylko czas tak szybko płynie...), ale coś trzeba przecież o nim opowiedzieć :)

Bardzo szybko nam rośnie (choć nie za szybko, kiedy patrzę na siatkę centylową, idzie sobie swoim torem, który jednak jest sporo poniżej średniej, bo już na starcie był dużo mniejszy, taki nasz maluszek :)) - po miesiącu miał już prawie cztery kilogramy. Teraz waży 4,5 kg, co nam daje dwa kilo więcej od kiedy wyszliśmy ze szpitala. I pomyśleć, że coraz więcej dzieci teraz rodzi się już prawie z taką wagą...  Zmienia się nam, chociaż gdyby nie zdjęcia, to pewnie byśmy tego nie zauważyli. A jednak. Ma trochę inną buźkę niż na początku - bardzo ładną buźkę zresztą (co by była ze mnie za matka, gdybym uważała inaczej ;)) i już nie przypomina małej małpki. Bo gdy się urodził to -jak to noworodek - oczywiście wyglądał, jak małpka :P Zwróciłam uwagę na to, że zapamiętanie jego twarzy zajęło mi dwie doby... W piątek po jego narodzinach już potrafiłam odtworzyć w pamięci jego rysy, gdy zamknęłam oczy.
Nie pisałam chyba jeszcze za wiele o naszym synku (no, chyba, że o jego temperamencie i trudnym charakterku), więc może to jest dobra okazja. Nie każdego może to interesować i doskonale zdaję sobie z tego sprawę, dlatego nie mam za złe, jeśli komuś nie chce się czytać ;) Ale w sumie teraz chyba rozumiem, dlaczego matki zamieszczają tego rodzaju notki. Pomyślałam sobie, że może warto odnotować zachowanie dziecka na danym etapie życia, bo pewnie za jakiś czas w ogóle nie będę o tym pamiętać.

Jeśli chodzi o jego wygląd, to zdecydowanie nabrał ciałka. Kiedy się urodził był zwyczajnie chudy - miał kościste rączki i nóżki, paluszki u dłoni i stóp miał jak zapałki, a teraz zrobiły się już takie pulchne, niemowlęce. Od jakichś trzech tygodni ma długie rzęsy (swoją drogą nie wiedziałam, że się dzieci rodzą bez nich :)). Póki co włoski ma jasne i mam ogromną nadzieję, że nie wda się w tatusia i tak mu zostanie! Chciałabym mieć blondynka - ale na razie wiele na to wskazuje, bo zarys brwi ma jasny (choć to nie będzie taki świński blond, tylko raczej ciemny). W zasadzie nie wiem do kogo jest podobny - zaraz po urodzeniu od razu stwierdziłam, że do Franka. Miny miał po teściowej - moi rodzice też tak stwierdzili :) Ale teraz już tego nie widać. Teść dopatrzył się w nim podobieństwa do mojego taty. Cóż.. łysinę to na pewno ma po nim :D Ale nos jest po tatusiu i co do tego nie ma absolutnie żadnych wątpliwości! Ciekawa jestem, jaki będzie miał kolor oczu, ale na to jeszcze sobie poczekamy. Niemniej jednak, skoro Franek ma oczy niebieskie, a ja nijako-szare, to pewnie też będą jakoś tak w ten deseń.
Wiking nie jest jeszcze za bardzo kumaty, ale powoli zauważam, że zaczyna kontaktować! Przede wszystkim już wodzi oczami za nami, za naszymi twarzami i innymi przedmiotami. Zauważyliśmy to miesiąc temu. Mniej więcej wtedy też zaczął z siebie wydawać jakieś dźwięki inne niż płacz i zdarza mu się teraz coś zawołać kiedy leży na przewijaku albo siedzi w bujaczku. Choć tak jeszcze bez przekonania. Także po upływie pierwszego miesiąca zaczął mieć lepkie rączki :) To znaczy - na początku zwykle trzymał łapki blisko siebie i za bardzo ich nie używał, no chyba, że wrzeszczał - bo wtedy to wachluje nimi na całego od samego początku. A później nagle zaczął chwytać - a to mnie za dekolt przy karmieniu, a to kawałek swojego ubranka, a to pieluchę - tak, że kiedy go zabierałam z przewijaka, to razem z pieluszką tetrową, którą za sobą pociągnął. Ale to chwytanie jest jeszcze mocno przypadkowe.
Od niedawna zaczął się uśmiechać! Myślę, że to już uśmiech, a nie tylko grymas uśmiecho-podobny, bo pojawia się w konkretnych sytuacjach. Na przykład kiedy przed kąpielą robię mu masaż i jednym z jego elementów jest taki rowerek i trzepanie nóżkami - bardzo to lubi! Podobnie jak podskakiwanie na moich kolanach - oczywiście sam nie podskakuje, tylko trzymam go pod pachami, on sobie "siedzi", a ja robię mu "konika". Plecków jeszcze sam nie trzyma, ale główkę od początku miał silną. Właściwie od pierwszych dni trzymał ją wysoko podczas kąpieli albo gdy kładliśmy go na kolanach. Ale na ramionach jeszcze się nie potrafi podnieść (a mamusia już umiała! mam zdjęcie na tle kalendarza, na którym,12 września, czyli 53 dni po urodzeniu piękni się trzymam na rączkach).
Jego ulubioną pozycją do noszenia jest "na samolocik" (inaczej na leniwca ;)), czyli opieram jego brzuszek na moim przedramieniu a rączki nóżki zwisają mu po obu stronach mojej ręki. Żeby było mi wygodniej, noszę go w ten sposób jedną ręką, trochę pod pachą, czyli z kolei "na torebkę" :P
Wszyscy goście śmieją się też z tego, że Wikuś bardzo lubi, kiedy go kładę w poprzek na moich kolanach, a on wtedy tak zwisa po jednej i drugiej stronie, podczas gdy ja od czasu do czasu poklepuję go po plechach lub pupie. Serio, to może słabo wyglądać, ale on się potrafi tak uspokoić na dłuższy czas i z powodzeniem mogę sobie wtedy swobodnie rozmawiać albo na przykład rozwiązywać krzyżówkę ;)
Na pierwszy miesiąc Wiking dostał pierwsze grzechotki od babci-teściowej (wcześniej za "zabawki" służyły mu wykonane przeze mnie czarno-białe wyklejanki z blogu technicznego, którym się przyglądał ;) - jakieś trójkąty, kwadraty, proste i skośne linie) na jedną reagował od razu. Druga miała piszczałkę, która w ogóle go nie ruszała. Ale mniej więcej tydzień temu zobaczyłam, że już i na ten dźwięk pojawia się jakaś reakcja z jego strony. Kolejne zabawki Wikusiowi zakupili moi rodzice - matę edukacyjną, szeleszczącą grzechotkę w czarno-białe wzorki oraz książeczkę do wózka (z jednej strony czarno-biała, z drugiej kolorowa, z szeleszczącymi elementami). Wczoraj przywieźli jeszcze karuzelę na łóżeczko.
Chyba zaczyna powoli do wszystkiego dorastać. Jeszcze zbyt długo nie wytrzymuje na macie na przykład, ale zdarza się, że jak ma dobry dzień i nic mu nie dolega, to daje się na jakiś czas odłożyć tam albo do bujaczka.
Ciekawa jestem, co nam przyniesie ten trzeci miesiąc. Przyznam, że czekam na 7 kwietnia jak na zbawienie, bo wszędzie czytam i słucham o tym, że po trzecim miesiącu tak wiele się zmienia (na lepsze). Oby... Mam nadzieję, że chociaż problemy gastryczne miną. Ale pewnie zaraz przyjdą kolejne problemy :( Może jednak do tego czasu nauczę się trochę lepiej sobie z tym wszystkim radzić.
Wybaczcie mi tę długą notkę Wikocentryczną :P Ale spokojnie, nie zamierzam co miesiąc opisywać nowych zabawek synka i szczegółowych postępów :) No, chyba, że mi się odmieni do tego czasu :D Cosik na pewno wspomnę, tak ku pamięci, ale przypuszczam, że szybko mi się znudzi dokonywanie tak detalicznych podsumowań każdego miesiąca :)

Wiecie już jakie postępy zrobił Wiking i czego się nauczył. Ale przez te dwa miesiące jeszcze więcej chyba nauczyłam się ja. Przede wszystkim tego, że jeśli chodzi o nasze dziecko, to absolutnie nic dwa razy się nie zdarza! Coś, co działało jednego dnia, następnego już na pewno nie zadziała. Jeśli przez tydzień bez problemu zasypiał tuż po kąpieli, to mogę być pewna, że przez kolejne siedem dni będzie się nam wydzierał godzinami zanim zamknie oczy.
Poza tym zdecydowanie nauczyłam się cierpliwości! Raczej zawsze byłam dość cierpliwa, ale teraz ta cecha się u mnie mocno wyostrzyła. O ile w pierwszych dniach zdarzało mi się jeszcze raz czy dwa zwyczajnie wkurzyć na to, że dziecko tak długo płacze a ja nie wiem, o co mu chodzi, to teraz w ogóle nie odczuwam złości w takich momentach (co najwyżej bezradość i ryczę razem z nim, o czym już wiecie). Tak, myślę, że jestem spokojniejsza odkąd pojawiło się dziecko w naszym domu.
Wspominałam Wam już, że nauczyłam się też wykorzystywać każdą wolną chwilę jak najbardziej efektywnie. Oraz tego, żeby odkładać od razu wszystko na miejsce, dzięki czemu utrzymujemy w mieszkaniu względny porządek  na bieżąco.
Nauczyłam się też robić wiele rzeczy jedną ręką :P Albo... nogą :)) Przy takim dziecku-przylepce, jakim jest Wikuś to umiejętności niezastąpione :) Chociaż od tygodnia testowałam chustonoszenie! W Warszawie miałam możliwość wypożyczenia chusty zanim zdecydowałam się na jej zakup. Jak dla mnie, to genialna sprawa! Wiking co prawda protestuje, kiedy go motam (w ogóle mnie to nie zaskoczyło! taki z niego wrażliwiec), ale potem, jak się chwilę z nim pokołyszę, to się uspokaja. Później często nawet zasypia. A ja mam dwie ręce wolne! Ile mogę wtedy zrobić! I plecy jednak mam trochę odciążone. Wiadomo, że pewnie nawet takie noszenie w chuście bez wpływu na kręgosłup całkowicie nie pozostaje, ale i tak wydaje mi się, że tak jest dla niego lepiej, niż gdy noszę dziecko bez wspomagania, a w dodatku na jednej ręce, starając się drugą na przykład zaparzyć sobie herbatę.
Nauczyłam się zapewne jeszcze całego mnóstwa innych rzeczy, choć na ten moment trudno mi sobie je przypomnieć i wymienić.

Nadal jednak podtrzymuję, że nie jestem stworzona do tego, by być matką niemowlaka. Robię co mogę i robię to najlepiej, jak potrafię. I jestem pełna najcieplejszych uczuć dla tego naszego Stworka. Niemniej jednak nie ukrywam, że nie mogę się doczekać, kiedy on już będzie więcej rozumiał, kiedy będziemy mieli z nim kontakt. Kiedy stanie się dla nas bardziej czytelny i łatwiejszy w obsłudze. A najbardziej, kiedy już będę z nim rozwiązywać krzyżówki dla dzieci i jeździć na rowerze :P
A to my:
 

sobota, 7 marca 2015

Trochę o wszystkim

Ależ mnie tu długo nie było... Cóż, wiedziałam, że tak będzie, od dawna liczyłam się z tym, że jak urodzę, to już nie będę miała tyle czasu na blogowanie, ile bym chciała :) Po prostu muszę wybierać, na co "czas wolny", który dostałam od Wikinga na czas jego drzemki spożytkuję :) A dużo jest tych rzeczy, którymi chciałabym się zająć. Na szczęście wreszcie uporałam się z pewnym zadaniem, które mnie absorbowało przez ostatni miesiąc, może teraz będzie lepiej. Przy okazji chciałam Was przeprosić za milczenie na Waszych blogach, ale zaglądam cały czas, codziennie na kilka blogów, tak, że jestem raczej na bieżąco u wszystkich.

Jeśli chodzi o mnie, to teraz jest lepiej. Ale przyznaję, że ten poprzedni tydzień był po prostu koszmarny! Po tamtym dniu, kiedy pisałam notkę nadszedł kolejny - bardzo dobry. Obudziłam się w dobrym nastroju i tak już zostało do wieczora. Pomyślałam, ze może faktycznie potrzebowałam się wypłakać, żeby było już tylko lepiej. Ale niestety to był tylko jeden taki dzień, a kolejne znów były zapłakane... Poprawiło mi się w niedzielę, kiedy czekałam na odwiedziny kolejnej cioci - z Poznania przyjechała Juska :) Od rana byłam pogodna, a i Wikuś przez cały dzień był bardzo grzeczny. Pomyślałam sobie, że on chyba lubi odwiedziny, ale sądzę, że przede wszystkim chodzi o to, że czuł, że jestem w dobrym nastroju, więc się to przełożyło także na niego. I wtedy mnie olśniło - Wiking może zachowuje się mniej więcej tak samo (choć oczywiście bywają też sytuacje, gdy jest bardziej marudny lub coś mu dolega), tylko mój odbiór jego zachowania jest inny. Kiedy jestem rozluźniona i pogodna, inaczej postrzegam jego płacz czy marudzenie niż, gdy mój nastrój pozostawia wiele do życzenia. Ale przede wszystkim, kiedy ktoś nas odwiedza, zajmuję się dzieckiem, ale jednocześnie jestem pochłonięta rozmową, więc kiedy Wiking mi zapłacze, to odruchowo zmieniam pozycję albo np. wstaję, żeby go ponosić i nie zwracam aż tak bardzo uwagi na ten moment. Działanie niby takie samo, jak wtedy gdy jestem sama, ale w tej drugiej sytuacji skupiam się tylko na tym i wydaje mi się bardziej uciążliwe.
Wiem, że niektóre z Was uważają, że najlepiej docierać się całkowicie we własnym sosie, nie odmawiam absolutnie logiki w takim stwierdzeniu. Nawet się z nim zgadzam, ale nie zawsze, bo myślę, że to wszystko zależy od osoby, rodziny i sytuacji. Każdy ma inne potrzeby, co innego go cieszy, co innego przynosi otuchę. Mnie akurat towarzystwo jest jednak bardzo potrzebne. Całkowicie się wtedy zmienia mój punkt widzenia, jest mi raźniej, weselej, wszystko wydaje się łatwiejsze, czuję się zwyczajnie szczęśliwsza. Tak to teraz czuję i dlatego właśnie bardzo się cieszę, że jutro przyjeżdżają znowu moi rodzice i zostają na cały tydzień, bo mają urlop :) To będzie na pewno dobry tydzień, nawet jeśli będzie ciężki.
Zwłaszcza, że Franek znowu dzisiaj stęka, że boli go gardło :( Już się boję! A liczyłam na przyjemny weekend - Franek ma wolne, a kiedy ma wolne zazwyczaj jest w lepszym humorze i miał, ale niestety znowu się popsuł. Właśnie, a propos Franka... Długo czekałam aż trochę się mu poprawi nastrój, wreszcie gdy nadszedł jego wolny dzień, nastąpił przełom i od tamtej pory było dużo lepiej. Chociaż niestety muszę przyznać, że ostatnimi czasy trochę nie poznaję mojego męża, chyba nigdy nie był tak kapryśny, nigdy nie strzelał takich fochów i nie był aż tak nerwowy. Aż mi się nie chce o tym pisać, bo to dla mnie zwyczajnie bardzo przykre.

A tymczasem dzisiaj Wiking kończy dwa miesiące. Chciałam napisać coś w związku z tym tematem, ale niestety już nie dziś :( Wydziera mi się teraz strasznie i nie mam takiej możliwości, muszę zmykać.