*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

czwartek, 30 października 2014

Góry w obrazkach

Obiecałam zdjęcia, więc są :) Najlepsze jest to, że zabrałam aparat i ładowarkę do akumulatorka, a potem się okazało, że zapomniałam o kablu :/ Nie mogliśmy więc naładować baterii, a padła nam zanim jeszcze zdążyliśmy wyjąć aparat (nie mam pojęcia dlaczego). Na szczęście mieliśmy tableta i nim robiliśmy zdjęcia, tylko trochę to trwało zanim się zorientowałam, jak przekopiować je na komputer :)
Oczywiście tradycyjnie buźka będzie blogowa, uprzedzam lojalnie, więc proszę nie marudzić :) W tej kwestii jestem konsekwentna i choć w anonimowość w sieci nie bardzo wierzę, to w ochronę wizerunku już tak :P Ale i tak macie podziwiać piękno przyrody a nie przyglądać się margolce :)
a okazało się, że niestety jestem prawie na każdym zdjęciu, więc nie mam takich typowych pejzaży.
I jakoś nie umiem się zakolegować z żadnym programem do obróbki zdjęć, więc niestety będzie zwyczajnie, jedno po drugim :)

Na początek moja ulubiona rozrywka, czyli wjazd wyciągiem! Gdybym mogła to jeździłabym w te i wewte :P

 I wjechaliśmy...
 

 A później jeszcze trochę pod górkę i już tylko w dół. Zwróćcie uwagę na to, jakiego miałam towarzysza podróży. Franuś mi zorganizował takiego kijaszka, żebym się miała na czym podeprzeć, kiedy czułam, że bolą mnie plecy i muszę je trochę rozciągnąć. O dziwo, pomagał nawet przy samym chodzeniu! Dopiero kiedy zeszliśmy na asfaltówkę, nagle stwierdziłam, że mi przeszkadza.
Taka byłam zakapturzona, bo na szczycie było naprawdę chłodno :) Ale za to można było się powygrzewać na słoneczku.



 A tutaj już kolejny dzień, czyli ten w wersji lżejszej "dojeżdżającej", a nie "dochodzącej". Przejechaliśmy się na zaporę na Jeziorze Czerniańskim.

 



 

 Tu mamy skocznię. Byłam niepocieszona, bo wyciąg niestety nie działał.Popatrzyliśmy więc sobie na nią z dołu. Ale przynajmniej będzie pretekst, żeby pojechać jeszcze raz :P

 A taką mieliśmy pogodę:
 


 Wspominałam też, że w wolnych chwilach naszą rozrywką była między innymi gra w bilarda. Udało mi się nawet ze dwa razy wygrać z Frankiem :P A wierzcie mi, że to jest coś! :) Ten to potrafi za jednym zamachem trafić dwiema bilami w łuzę. 
Kurczę, gdybym miała dom i nie miała co robić z kasą, to na pewno kupiłabym sobie taki stół bilardowy :) Bardzo mi się to spodobało.

A na koniec coś z zupełnie innej beczki. Zaliczyliśmy też małe romantyczne wyjście (wszak przecież pisałam we wrześniu, że będziemy jeszcze świętować rocznicę). To zdjęcie zrobiłam pod wpływem chwili. Siedzieliśmy czekając na jedzenie. Trochę sobie rozmawialiśmy. W tym momencie nawet o niczym romantycznym, bo Franek zastanawiał się jaki będzie jego grafik i czy będzie miał wolny weekend 1-2 listopada (dzisiaj się okazało, że tak, hura! o dwa dni dłuższy urlop :)) Ale snując te rozmyślania chwycił mnie za rękę. I tak mówił, i mówił, a ja... przestałam go słuchać (o ja niedobra!) i zaczęłam myśleć o tym, jak to fajnie, że to był z jego strony taki odruch bezwarunkowy. Nie musiał mówić o niczym podniosłym, nie musiał wyznawać mi miłości, bo ten gest znaczył dla mnie dużo więcej. Zerknęłam na te nasze dłonie i zwróciłam uwagę na to, jak ważnym symbolem są dla mnie nasze obrączki. Jak ogromną mają wartość - i wcale nie chodzi o pieniądze. Jak wiele mówi taki kawałek kruszcu na palcu...

 I tym nieco romantycznym akcentem, tak trochę ni z gruszki, ni z pietruszki, kończę tę fotorelację :) Mam nadzieję, że nacieszyłyście oczy pięknymi widokami, bo ja jestem nimi zachwycona!

środa, 29 października 2014

Ostatnie takie wakacje

Jesteśmy z powrotem :) Urlop był co prawda krótki, ale jakże treściwy! :) To były naprawdę piękne dni - nie tylko pod względem aury, bo pogoda była wyśmienita, ale także dlatego, że mieliśmy mnóstwo czasu tylko dla siebie.
W piątek wyjechaliśmy po śniadaniu i dotarliśmy na miejsce koło południa. Zameldowaliśmy się w pensjonacie, który zarezerwowaliśmy sobie dwa dni wcześniej i wyszliśmy na obiad, małe zakupy i zwiedzanie okolicy. Tego dnia pogoda nas trochę przeraziła, bo nie padało na szczęście, ale było koszmarnie zimno! Tak bardzo, że aż Franek postanowił zakupić sobie kalesony a ja chodziłam w czapce! :) Brrr... Przeszliśmy się deptakiem, zjedliśmy obiad i późnym popołudniem wróciliśmy do pensjonatu ogrzać się przy ciepłej herbatce i delektować się wolnymi chwilami. 
Przy naszym pokoju stał stół bilardowy, więc zagraliśmy sobie, a resztę wieczoru spędziliśmy grając w karty w tysiąca :) Ostatni raz graliśmy w to tylko we dwójkę, gdy zamieszkaliśmy razem ponad cztery lata temu :) Pamiętam dokładnie te pierwsze wspólne dni...
Sobota powitała nas pięknym słońcem! Bardzo nas to ucieszyło, bo mieliśmy na ten dzień zaplanowaną długą trasę spacerową. Najpierw pojechaliśmy do Ustronia i tam wjechaliśmy wyciągiem na Czantorię. Na szczyt było jeszcze około 100 metrów pod górkę i zdecydowałam się iść! Taki mieliśmy plan, a stwierdziłam, że jak nie dam rady, to zawsze możemy zejść. Ale jak to miałabym nie dać rady? :)) Kondycyjnie oczywiście nie miałam z tym problemu, bo jednak mięśnie mam wytrenowane, ale moja wydolność teraz pozostawia wiele do życzenia, a chciałam uniknąć zadyszki, dlatego też wchodziliśmy naprawdę bardzo powoli i co chwilę robiłam przystanki. Nie chciałam, aby podwyższyło mi się tętno, dlatego oddychałam bardzo powoli i głęboko, i gdy tylko czułam, że oddech mi się spłyca, zatrzymywałam się, aby go uregulować. Wszyscy nas wyprzedzali :P Nawet dzieciaki, które ledwo od ziemi odrosły :) Kiedy sobie przypominam, jakie tempo mieliśmy rok temu w Tatrach i jak kosiliśmy wszystkich po drodze, to aż mnie boli! Ale cóż, wszystko dla Tasiemca :P schowałam swoją dumę i ambicję do kieszeni i starałam się po prostu nie forsować. Odpoczywałam nie dlatego, że byłam zmęczona, a po to, żeby tego zmęczenia zawczasu uniknąć i w zasadzie mi się to udało. Ależ miałam satysfakcję, że jestem na szczycie! :) Wypiłam sobie ta herbatkę, zjadłam drugie śniadanie i zaczęliśmy schodzić inną drogą. Znowu bardzo powoli, ale tu już nawet odpoczywać nie musiałam za często. 
Przejście tej trasy zajęło nam naprawdę dużo czasu - łącznie jakieś sześć godzin, bo gdy zeszliśmy z gór, okazało się, że w soboty nie jeździ żaden autobus, którym chcieliśmy wrócić do centrum, więc musieliśmy jeszcze przejść około 5 kilometrów asfaltówką. Paradoksalnie to był najtrudniejszy odcinek całej trasy - pewnie dlatego, że już nie tak przyjemny.
To był bardzo dobry dzień! Męczący, ale w taki pozytywny sposób. Zresztą wiecie, jak ja lubię aktywność fizyczną, świetnie się później czułam i moja satysfakcja była ogromna. Ale postanowiliśmy, że niedziela będzie dla odmiany w wersji bardzo light. Wiecie, że nie jestem skora do przesady, ale czasami po prostu lepiej dmuchać na zimne i po jednym bardziej forsownym dniu, stwierdziliśmy, że tym razem zrobimy sobie tylko spacer do kościoła, a potem wsiedliśmy w samochód i zrobiliśmy sobie wycieczkę objazdową.
Poniedziałek z kolei był już na piechotę, ale raczej po równinach. Staraliśmy się wykorzystać na maksa słońce, więc spacerowaliśmy przez cały dzień od dziewiątej do szesnastej, z przerwami na jedzenie i odpoczynek na ławeczkach. Cudnie było tak sobie siedzieć nad szumiącą Wisłą i delektować się chwilą.
A we wtorek już się powoli żegnaliśmy z miastem, bo nasz pobyt w Wiśle dobiegał końca. Chcemy jeszcze parę ostatnich dni urlopu spędzić w Miasteczku.
Naprawdę było cudownie. Pogoda nie mogła być chyba lepsza o tej porze roku, bo codziennie mieliśmy pełnię słońca, żadnej chmurki na niebie i temperatury w okolicach 12-15 stopni. Aura po prostu chyba wiedziała, że to musi być czas niezwykły pod każdym względem, bo to były bardzo ważne dla nas wakacje. Oboje mamy świadomość, że każde kolejne będą już zupełnie inne... Ale to już temat na zupełnie inną notkę :)

czwartek, 23 października 2014

Jedziemy

To jedziemy! Wszystko dzisiaj pozałatwialiśmy, popatrzyliśmy na prognozę i podjęliśmy decyzję! Mieliśmy trzy typy, żeby gdzieś pojechać: do mojej siostry do Krakowa i od niej ewentualnie robić sobie jakieś wyprawy, do Karpacza albo Szklarskiej Poręby lub do Wisły. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na to ostatnie, bo siostra na weekend przyjeżdża do Miasteczka, a w Wiśle moi rodzice byli rok temu i polecają. Jakoś tak od początku najbardziej to miejsce chodziło nam po głowie. Ma być zimno, ale przynajmniej w miarę pogodnie, więc mam nadzieję, że skorzystamy. Tak, czy inaczej cieszy mnie, że spędzimy trochę czasu na zupełnie neutralnym gruncie :) Potrzebujemy takich krótkich wczasów (zostaniemy do wtorku, może środy) i noclegu poza domem - zwłaszcza, że to nasz ostatni taki wspólny wypad na najbliższe kilka lat...
Do napisania więc!

środa, 22 października 2014

Zabiegane początki urlopu//dialog koślawy :)

Uff, nareszcie urlop! Też sobie, wbrew pozorom, z niego skorzystam, bo zrobię sobie wolne od mojego codziennego grafiku (który przecież trzyma mnie przy życiu :)) i od załatwiania miliona spraw, które ostatnio zaprzątały mi głowę. Odkąd się już tak mniej więcej dwa tygodnie temu ogarnęłam i zmobilizowałam, całe dnie mam dokładnie rozplanowane i absolutnie nie mam czasu na nudę. Ciągle coś robię - jak to ja! Chociaż oczywiście w moim grafiku jest też miejsce na relaks. Niemniej jednak teraz postanowiłam trochę się od tej codzienności odciąć, a sprzyjać ma temu również zmiana otoczenia.
Na razie przyjechaliśmy dzisiaj do Miasteczka, potem chcemy gdzieś dalej wyruszyć, choć jeszcze nasze plany nie bardzo są sprecyzowane, zwłaszcza, że pogoda się mocno popsuła. Franek ma wolne przynajmniej do 31 października - nie wiemy, jak świąteczny weekend, bo nie ma jeszcze grafiku. Według obliczeń (grafiki są układane w dość przewidywalny sposób zazwyczaj) wypadałoby, ze  1 i 2 listopada miałby wolne, ale nie wiadomo, czy przypadkiem ten urlop nie zakłócił harmonogramu, zwłaszcza, że na Wszystkich Świętych wypuszczonych będzie około 120 autobusów więcej. Nie nastawiamy się więc za bardzo na taki bonusowy wolny weekend, choć byłoby bardzo miło. Ale ja i tak chyba z Frankiem nie wrócę, bo bez sensu, żebym w Święto Zmarłych siedziała sama w domu w Warszawie. Zostanę tu chyba do czwartego, bo następnego dnia będziemy mieli prawdopodobnie w Wawie warsztaty z pierwszej pomocy dla niemowląt.
A tymczasem jeszcze nie udało nam się z tego kołowrotka do końca wykręcić :) Przy okazji załatwiłam w mojej firmie pewien ważny dokument (nie czekając na pismo z ZUSu, bo gdybym czekała, to możliwe, że już nie miałby kto mi go wystawić, za tydzień moja firma przestaje istnieć) i żeby było szybciej dostarczyłam go osobiście do urzędu. Na całą historię przyjdzie jeszcze czas, więc na pewno będę pisać o tym co, gdzie i jak załatwiałam, ale dzisiaj powiem Wam tylko tyle, że choćbym wysyłała dziesiątki maili, dzwoniła do stu różnych osób dla potwierdzenia  i osobiście rozmawiała jeszcze z kilkoma innymi, to i tak się okaże, że jeszcze jakiś papierek jest potrzebny :) 
I dzisiaj tak się właśnie okazało.
Podjęłam więc szybką decyzję i o godzinie 14 zapisałam się jeszcze dzisiaj na wizytę do lekarza w Opolu. Akurat na 18 był wolny jeden termin. Uroki posiadania abonamentu w sieci prywatnych poradni medycznych. Mam kartę, więc mogę korzystać z usług placówek w całej Polsce. Przejechaliśmy się więc, dostałam potrzebny papierek, a przy okazji przynajmniej zrobiliśmy  sobie dodatkowe badanie USG i dzięki temu wiem, że nie muszę się na pewno martwić tym, że chudnę. Tasiemiec to jest prawdziwy Tasiemiec :) - rośnie sobie zdrowo i jest nawet prawie o tydzień większy, niż wynikałoby z obliczeń, a tymczasem ja dalej chudnę i w 28 t.c.mam ledwo 2,5 kg więcej niż przed ciążą. Nie mam pojęcia, gdzie on siedzi i skąd bierze tkankę tłuszczową, ale jeśli to moja, to nie mam nic przeciwko, niech bierze na zdrowie :) 

Kiedy wracaliśmy, zachciało mi się pić, odszukałam więc gdzieś pod siedzeniem wodę. Niestety spadła mi nakrętka, próbowałam jej szukać, ale było za ciemno. Nie uśmiechało mi się jechać przez kolejne pół godziny trzymając otwartą butelkę w ręce, więc Franek się zatrzymał, a ja zaczęłam szukać:
M: O, no zobacz! Jeest! :)
F: Znalazłaś?
M: Tak! Moją szminkę! Nawet nie wiedziałam, ze ją zgubiłam!
Chwilę później siedzę sobie zadowolona na fotelu pasażera (nakrętka też się znalazła :)) wącham i oglądam szminkę:
F: Co to za szminka?
M: Moja.
F: A jaki kolor?
M: Noo, taki fajny...

sobota, 18 października 2014

W domowym zaciszu

Wczoraj dostałam od Franka piękny bukiet kwiatów z okazji imienin :) Nie mogę się na niego napatrzeć! Kwiaty to jest coś, co margolki lubią najbardziej :) W normalnych okolicznościach na pewno dostałabym żelki, ale niestety tym razem muszę obejść się smakiem, więc po prostu patrzę i patrzę:


Franek oczywiście również świętuje i to jak co roku podwójnie, bo urodzinowo i imieninowo. Ale darowałam sobie kwiaty dla niego i dostał ode mnie sweter, wodę toaletową i trochę ulubionych smakołyków w postaci białej czekolady, truskawkowego mleka i pistacji :)
Świętujemy bardzo kameralnie, bo tylko we dwójkę i w dodatku w domowych pieleszach. Pogoda nie sprzyja wypadom, dopiero jutro planujemy się wybrać na miasto. A tymczasem cieszymy się po prostu swoim towarzystwem, po kilku bardziej nerwowych dniach przyszło ukojenie i sielanka. Spędzamy więc razem ten czas ciesząc się wspólnym gotowaniem i sprzątaniem :P Może brzmi mało romantycznie, ale w jakiś sposób nawet jest, zwłaszcza kiedy później razem odpoczywamy.

***
W ostatnim tygodniu stopniowo przeglądałam swoją garderobę i robiłam w niej porządki. Rzeczy letnie oraz takie, w których sobie jeszcze przez jakiś czas nie pochodzę (na przykład mega dopasowane w talii jeansy) wcisnęłam w głąb szafy i na najwyższe półki. Odświeżyłam grubsze sweterki. Udało mi się zwolnić jedną najmniejszą szufladę :) Franek dzisiaj też dostał jakiegoś powera i też przejrzał wszystkie swoje ubrania. Ja z trudem decyduję się na pozbycie się choćby jednego ciucha, a Franek na odwrót - popłynął w drugą stronę i musiałam go lekko hamować :) Ale cieszy mnie, że pozbył się dwóch bluz i dresowych spodni, na które nie mogłam patrzeć :) Tatuś - zgodnie z moim przewidywaniem - okazał się bardziej hojny i wygospodarował aż dwie szuflady. Tym sposobem mamy już trzy szuflady do użytku dla Tasiemca :) Proszę bardzo, pierwszy krok w kierunku urealnienia jego przybycia na ten świat. Pozostały mi jeszcze dwie do opróżnienia, bo wymyśliliśmy w końcu, który mebel zostanie przeznaczony dla dziecka, na dobry początek wystarczy :P Bylebyśmy tylko przez te trzy miesiące, które nam zostały nie zapomnieli o tym, że to już nie nasze szuflady, bo potem na gwałt będziemy szukać wolnego miejsca :D
Cóż, niestety Tasiemiec nie będzie miał tyle szczęścia, żeby od razu miał do swojej dyspozycji cały pokój, musi się zadowolić małym kącikiem.
Swoją drogą to całe sprzątanie jest chyba świetnym dowodem na to jak bardzo racjonalne zamiast emocjonalne jest to nasze podejście :) Jeszcze nie mamy nawet jednego ubranka, ale za to aż trzy wolne szuflady :P

piątek, 17 października 2014

Odzwyczaiłam się...

...od publicznej służby zdrowia*
Jak już wczoraj wspomniałam, w zasadzie niczego nowego się nie dowiedziałam w tej poradni. Myślałam, że umawiam się tam na jakieś indywidualne konsultacje z lekarzem, dietetykiem, może diabetologiem. Że zostaną przeprowadzone jakieś dodatkowe badania. A tu nic. Na izbie przyjęć po prostu mnie zarejestrowali i kazali czekać. Po jakimś czasie zostałam wezwana na KTG, w tym samym czasie, do tego samego gabinetu wezwano inną dziewczynę, żeby wypełniła dokumenty i też na KTG. Jak dla mnie to bardzo dziwna sprawa, że tak podwójnie to załatwiają, bo gdzie ochrona danych osobistych?; ale akurat ta laska była w porządku. Była tak samo niezorientowana jak ja! Bo nikt nam nie powiedział, po co tam właściwie jesteśmy i jaki jest plan dnia. Próbowałyśmy się czegoś dowiedzieć, ale kiedy dziewczyna o coś pytała, to usłyszała, że od tego był lekarz prowadzący i to on powinien jej wszystko powiedzieć, a kiedy ja zadałam jakieś pytanie, położna odpowiedziała mi - tu cytat: "Sorry pacjentko, ja nie mam czasu, mam innych ludzi! Wszystkiego się dowiecie". Nie była jakaś szczególnie niemiła, ale o bycie sympatyczną też bym jej raczej nie posądzała.
W ogóle to potem chyba o mnie zapomniała, bo siedziałam w tym gabinecie bez sensu sama, przez jakieś 15 minut, a potem po prostu kazała mi iść usiąść na ławeczkę razem z dwiema innymi dziewczynami i czekać. Zastanawiałam się, co mi tam będą robić przez tyle godzin i teraz już wiem - po prostu testowali moją cierpliwość. Bo ostatecznie było nas 9 i ciągle trzeba było czekać - najpierw aż wszystkie wypełnią dokumenty, potem na KTG wszystkich, później na wywiad lekarski itd itp. Dobrze, ze przynajmniej większość tych dziewczyn była w porządku, więc sobie trochę pogadałyśmy. Jak Franek do mnie zadzwonił o 12 i usłyszał, że przez dwie godziny miałam tylko badane tętno dziecka to mi niemal nie uwierzył. Później jeszcze tylko zrobili nam posiew i kazali wszystkim przejść do jakiegoś przedsionka, w którym była pogadanka z dietetyczką. Tam przynajmniej można było zadać jakieś pytania, ale tylko na forum i dotyczące diety. A potem to już tylko zawołali nas, żebyśmy odebrały wypisy ze szpitala i receptę na glukometr.

Poza zwykłym wywiadem lekarskim (przeprowadzanym przez stażystę więc wykorzystałam sytuację i o parę rzeczy podpytałam) nikt mnie o nic nie pytał, nikt nic nie sprawdzał. Po prostu przyjęto mnie jako pacjentkę z cukrzycą. Wiem, że niektóre z tych dziewczyn miały dwa razy robione obciążenie glukozą i drugie badanie potwierdzało im cukrzycę. Ale były też takie, które jak ja, powtórki nie miały.
Dobrze, że dostałam ten glukometr (i przykaz sprawdzania poziomu cukru na czczo i po trzech głównych posiłkach), a stosowanie diety na pewno mi nie zaszkodzi, ale jednak jestem mocno zawiedziona tą wizytą.
Zwłaszcza, że na przykład jedna położna ze szkoły rodzenia, z którą rozmawiałam dziwiła się, że dwa pierwsze wyniki miałam w normie a już od razu zdiagnozowano u mnie tą cukrzycę. Poza tym zgłosiłam się na królika doświadczalnego i biorę udział w badaniu do pracy doktorskiej . Pojechałam więc się dzisiaj dobrowolnie pokłuć, ale przy okazji miałam indywidualną rozmowę z inną dietetyczką. Ona chyba też nie jest pewna, czy ta diagnoza była na pewno trafna, bo nie miałam skoków cukru nawet kiedy zjadłam coś "zakazanego". 
Wiadomo - tylko się cieszyć z tego, że mierzenie poziomu glukozy po posiłkach wykazuje cukier w normie, a tak, jak wspomniałam, nic mi się nie stanie jeśli będę stosować się do diety cukrzycowej, a pewnie tylko zyskam (no, chyba, że nadal będę tak chudła, dzisiaj rano miałam już -1,2kg, czyli cofnęłam się do wagi z 27 września). Ale po prostu wolałabym mieć pewność. Cóż, chyba po prostu muszę właśnie tę cukrzycę przyjąć za pewnik w tej sytuacji i po prostu stosować się do zaleceń. Przynajmniej jest szansa, że po porodzie mi przejdzie, chociaż jasne jest, że będę musiała na dietę na pewno uważać już zawsze. Ale przynajmniej nie pożegnam się tak całkowicie z pierogami, kluskami i słodkimi bułkami :) Po porodzie nie trzeba już przestrzegać tych zasad tak restrykcyjnie.

A właśnie! Zapomniałam Wam ostatnio napisać, że moja siostra na zlecenie lekarza powtórzyła to badanie obciążenia glukozą i tym razem wyszło w normie, czyli jednak nie ma cukrzycy! Ewidentnie znajdujemy się w grupie ryzyka i nasza gospodarka węglowodanowa nie jest idealna, ale jednak jej przykład pokazuje, że może się zdarzyć i tak (choć oczywiście skoro nie jest w ciąży to jest to trochę inna sytuacja).

Nadal więc przyzwyczajam się do nowego sposobu odżywiania się. To znaczy dla mnie nie jest on aż tak zupełnie nowy, ale współczuję tym, które muszą się całkowicie przestawić. U mnie to jest tylko kwestia wyeliminowania tych słodyczy i białej mąki - ale też zauważyłam, że kiedy eksperymentuję i zjadam coś, co nie do końca jest wskazane, to cukier mi się trochę podnosi, ale nie przekracza normy. Nie będę tego jednak robić za często - jakoś wytrzymam jeszcze te trzy miesiące. No i jeśli o mnie chodzi, to o ile jeszcze do jedzenia kolacji jakoś się przekonałam, to najgorszy jest ten posiłek nocny! Mam go zjeść około pół godziny przed snem - straszne! Zwłaszcza, że bywają dni, kiedy o 20:30 oczy mi się już zamykają i ostatnią rzeczą na jaką mam ochotę to przekąska :/ Nie wiem dlaczego zakłada się, że wszyscy ludzie chodzą późno spać i późno wstają. Na szczęście upewniłam się w kilku źródłach, że godziny posiłków po prostu trzeba dostosować do swojego rytmu dnia (zachowując przerwy między nimi 2-4 godzin), ale widziałam, że ta dietetyczka, która ustalała dietę najchętniej wpakowałaby wszystkich w szablon i tylko czekałam jak mi powie, że mam się kłaść później a potem zmuszać swój organizm do tego, żeby spał do 8:00 :P Ale potem chyba rozsądek zwyciężył i stwierdziła, że skoro śniadanie jem chwilę po 6:00, to faktycznie ten nocny posiłek nie musi być o 22:00.

I tak to właśnie wygląda. Będę po prostu funkcjonować na nieco zmienionych zasadach, które pewnie na złe mi nie wyjdą i dobrze, że mam możliwość kontrolowania sobie poziomu glukozy. Ale i tak wcale nie jestem z tego powodu szczęśliwa. Cieszę się jednak, że nie jest tak najgorzej, a przede wszystkim, że nie kazali mi przychodzić po tygodniu na kontrolę (taka konieczność jest tylko wtedy, gdy pomimo wprowadzenia diety, cukier jest powyżej normy), bo przecież w przyszłym tygodniu z Frankiem wyjeżdżamy na ten wyczekany urlop!
Do Franka za to zadzwonił kierownik, żeby sobie zrobił badania okresowe, bo w styczniu kończy mu się termin ważności uprawnień do przewozu osób a tym samym jego prawo jazdy. W sumie dobrze, że już teraz dostał skierowanie i może się za to zabrać już po urlopie (a na pierwsze badanie zapisał się już na wtorek), bo jest szansa, że w grudniu będzie już po wszystkim (chociaż wszystko zależy od terminów szkoleń). Franek co prawda stwierdził, że ostatecznie przecież, jeśli z czymś nie zdąży, to może dokończyć w styczniu, ale powiedziałam mu, że w styczniu to on będzie miał inne plany, więc lepiej, żeby miał to z głowy wcześniej ;)

*miałam wykupiony przez firmę abonament w sieci prywatnych poradni medycznych, w których mam dostęp do wielu specjalistów i mogę wykonywać większość badań bezpłatnie; teraz przedłużyłam go sobie na preferencyjnych warunkach, dzięki czemu płacę mniej, niż gdybym miała tylko raz w miesiącu chodzić na wizytę do lekarza prowadzącego, a nadal mogę korzystać z wielu innych usług i nie czekać tygodniami lub miesiącami na przykład na konsultację z okulistą, czy neurologiem.

czwartek, 16 października 2014

Zajęta

Haha, kto by pomyślał, że siedząc w domu będę taka zabiegana ;)) Wystarczyło, że sobie wdrożyłam plan dnia, żeby już skończyć z przesiadywaniem przed monitorem komputera - bo mam tyyyle innych rzeczy do zrobienia w domu :) Nie chodzi oczywiście o żadne tam pucowanie łazienki, czy odkurzanie, bo to Franka działka, ale miałam parę zaległych spraw porządkowych, za które nie miałam się kiedy zabrać. Zaczęłam od robienia porządków w szafach i szufladach z ubraniami - nie, jeszcze nie robię miejsca dla Tasiemca, na razie sprawdzam, czy to w ogóle będzie wykonalne :) Na pewno nie kosztem mamusi, jeśli już to tatusia z którejś szuflady eksmitujemy. On pewnie i tak tego nie zauważy, bo nigdy nie pamięta, gdzie włożył które spodnie i otwiera po omacku wszystko. Nigdy mu tego nie przekładam (chyba, że za długo jakieś ubrania leżą w łazience na pralce albo w pokoju na fotelu, to chowam) a i tak jest na mnie - więc co za różnica, jeśli faktycznie zrobię mały remanent? :D Przynajmniej oberwę zasłużenie ;)
Poza tym muszę znaleźć miejsce na te wszystkie rzeczy, które przyniosłam z pracy i stoją w pięciu kartonach (głównie środki czystości i artykuły biurowe, które nam zostały), więc systematycznie się tym zajmuję.
Codziennie też nadrabiam zaległości w lekturze gazetek obcojęzycznych i szydełkowaniu, ćwiczę i tak mi mija "dzień roboczy"
W dodatku tak się składa, że prawie codziennie muszę wyjść, żeby coś załatwić (i bardzo dobrze - na razie nie ma ryzyka, że zdziadzieję), więc pochłania to zwykle sporo mojego czasu. I dzisiaj na przykład niedługo wychodzimy na trzecie zajęcia w szkole rodzenia. Dlatego też teraz zmykam, choć parę rzeczy mam do opowiedzenia na przykład:
- jak to było w tej poradni - chociaż tak naprawdę niczego nowego się nie dowiedziałam
- sytuację z autobusu - znowu z jakąś nawiedzoną staruszką! - wiem, że już o tym było, ale po prostu to mnie tak wkurzyło, że aż się poryczałam!
- o facetach i szkole rodzenia ;)

poniedziałek, 13 października 2014

23-27, 100 i brzuchato.

Kończy mi się właśnie dwudziesty szósty tydzień. Ostatni miesiąc zleciał mi tak szybko, że właściwie nawet z trudem odnotowywałam przejście z jednego tygodnia w drugi. W ogóle to zdecydowanie jest tak, że na początku ciąży bardzo na to zwracałam uwagę, niecierpliwie odliczałam czas do rozpoczęcia kolejnego tygodni i czytałam na bieżąco o tym, co się przez ten czas zmieniło i jak rozwija się dziecko. Tak było w pierwszym trymestrze i na samym początku drugiego. Tak mniej więcej od czternastego tygodnia, jakoś straciłam czujność i ten trend postępował :)
Teraz jest tak, że oczywiście wiem, w którym jestem tygodniu, ale czasami muszę się nad tym zastanowić, bo jednak czas mija szybko i najpierw muszę się zorientować jaki mamy dzień tygodnia i w związku z tym stwierdzić, czy to jeszcze tamten tydzień, czy już kolejny :) O postępach dziecka w moim brzuchu oraz o objawach jakie może dawać mi ciąża na tym etapie nadal czytam, ale już nie na bieżąco i na przykład wczoraj dopiero zaczęłam nadrabiać te ostatnie tygodnie :)
A dzisiaj zupełnie przez przypadek zobaczyłam, że teoretycznie do porodu zostało mi okrągłe sto dni, więc stwierdziłam, że to dobry pretekst, żeby wreszcie zabrać się za tę notkę :)

Jeśli chodzi o moje samopoczucie to niby bez zmian - czuję się świetnie i absolutnie nic poza zbyt częstym sikaniem i niezbyt uciążliwą zgagą od czasu do czasu mi nie dolegało (swoją drogą wystarczyło, że raz wzięłam jakieś tabletki zakupione w aptece i przeszło mi jak ręką odjął i już mi się zgaga nie powtarza). Tylko ta cukrzyca się przyplątała :( No, ale na razie muszę czekać.
Poza tym ubiegły tydzień miałam trochę kiepski, bo aż trzy razy (codziennie) zdarzyło mi się zasłabnąć. W domu było wszystko ok - normalnie funkcjonowałam, cały czas coś robiłam, ćwiczyłam i w ogóle nie czułam zmęczenia. Ale miałam problem, gdy wyszłam na zewnątrz. Niby też się nie zmęczyłam, ale nagle dopadło mnie takie osłabienie - poczułam zawroty głowy, miałam mroczki przed oczami i miękkie nogi. Ale możliwe, że to było chwilowe, bo już wczoraj zrobiłam sobie długi spacer i wszystko było ok :) Nie wiem, może ciśnienie jakieś było nie takie, może trochę za szybko szłam... Może po prostu muszę się trochę przestawić na tryb ciężarny, chociaż przyznam, że przychodzi mi to z ogromnym trudem :) Nadal biegam do autobusu, kiedy trzeba - zresztą po domu też biegam, bo musicie wiedzieć, że najczęściej w ten właśnie sposób się przemieszczam z jednego pomieszczenia do drugiego kiedy jestem zajęta :))

Dzieciak cały czas dokazuje, chociaż trochę się zmienił sposób w jaki te ruchy odczuwam. Czuję już nie tylko takie jakby krótkie i bezbolesne skurcze mięśni w obrębie brzucha, ale oprócz tego mam wrażenie, jakby mi Tasiemiec od środka jeździł jakimś autkiem po jamie brzusznej :P Serio, tak mi się kojarzy ;) Ogólnie te ruchy są dość mocno widoczne już od jakiegoś czasu (nie sądziłam, że na tym etapie ciąży tak to widać, raczej sobie wyobrażałam, że dopiero pod koniec) więc czasami wieczorem mamy z Frankiem niezły ubaw, kiedy ten brzuch mi tak podskakuje.

W ostatnim miesiącu rzeczywiście dość szybko zaczęłam przybierać na wadze i łącznie ważyłam już cztery kg więcej niż przed ciążą. Ale dzisiaj rano się ważyłam i wróciłam do wagi sprzed mniej więcej dwóch tygodni, co oznacza 3,3 kg na plusie.
Brzuch nadal rośnie mi umiarkowanie a nie skokowo. W obwodzie się poszerzyłam, ale ten mój brzuch w ogóle mi się nie podoba :) Zaczęliśmy ostatnio zajęcia w szkole rodzenia i porównywałam się z innymi - było mi łatwiej, bo patrzyłam w lustro. Większość kobiet jest mniej więcej na tym samym poziomie zaawansowania ciąży - są tak między 25 a 30 tygodniem. Ale jednak wyglądają inaczej niż ja - tylko jedna ma taką samą budowę. Jest też jedna dziewczyna, która ma termin na dokładnie ten sam dzień co ja, ale jak stanęłyśmy obok siebie, to wygląda, jakby była o miesiąc do przodu. Rzecz w tym, że po pierwsze mój brzuch jest naprawdę wysoko i to właśnie na górze - tak pod biustem najbardziej zwiększyłam obwód, a po drugie - i to chyba powoduje największą różnicę - po prostu nie jest okrągły tylko płaski. Nie chodzi mi oczywiście, że tak w ogóle jest płaski, bo odstaje :) Tylko, że u niektórych dziewczyn jest lekko szpiczasty, u większości po prostu okrągły. A u mnie płaski tak na poziomie pępka i przez to właśnie wyglądam bardziej jak grubaska niż ciężarna. To chyba właśnie sprawka tych mocnych mięśni brzucha - i to by się właściwie zgadzało.
Wiem, że ostatnio niektóre z Was pisały, że ewidentnie widać, że to ciąża, ale niestety nie potwierdza się to w moim otoczeniu. Osoby, które wiedzą oczywiście mi się przyglądają i twierdzą, że coś tam już widać, ale nadal spotykam się ze zdziwieniem obcych albo i nieobcych, ale niewtajemniczonych. Na przykład pani z firmy sprzątającej widywała mnie co tydzień i się nie zorientowała, że przyrosłam. 
Ostatnio dziewczyny z Hiszpanii poprosiły mnie, żebym wysłała im aktualne zdjęcia. Oprócz tego z rocznicy cyknęłam sobie jeszcze parę fotek w domu - w codziennym stroju i w tej samej sukience, w której byłam w sierpniu na weselu, żeby mieć porównanie :)) Zdjęcia robiłam jakoś w 25. tygodniu chyba, ale za wiele się od tamtego czasu nie zmieniło.
Coś tu chyba widać:

 
 
 

To ostatnie zdjęcie porównajcie sobie z tym z sierpnia. No jednak coś tam urosło :)) Nie wiem tylko, czy to wygląda na szósty miesiąc. Kolejna sesja może za jakieś cztery tygodnie, to już będzie prawie ósmy, więc chyba można spodziewać się czegoś większego :)
A w ogóle to wiele zależy od tego, w co się ubiorę - w tej sukience, w której występowałam tu ostatnio rzeczywiście widać bardziej, podobnie w jednej w moich tunik. Więc jak na przykład idę do przychodni to ubieram którąś z tych rzeczy :P 
Wiem, że to głupie, że tak się przy każdej notce nad swoją sylwetką rozwodzę, ale ja się w ogóle sporo nad tym rozwodzę, bo po prostu cały czas mam wrażenie, że wyglądam grubo. Ale nie grubo ciążowo, tylko grubo tłuszczowo :) 
I tak - z jednej strony cieszę się, ze nie mam dużego brzucha, który byłby dla mnie uciążliwy, zmusiłby mnie do całkowitej wymiany garderoby i spowodował rozstępy. Ale z drugiej myślę sobie, że jak tak dalej pójdzie, to sąsiedzi się będą zastanawiali skąd ja wzięłam tego noworodka - zwłaszcza, ze zaraz się zrobi zimno i już w ogóle będę chodzić w jakichś obszerniejszych ubraniach. No i mimo wszystko dziwnie tak trochę być w ciąży i na nią aż tak bardzo nie wyglądać - odczuwam to szczególnie w towarzystwie innych ciężarnych. Naprawdę dziwnie się wtedy czuję - taka jakby poszkodowana :P Zawsze mam wrażenie zawołać wtedy - halo, halo! ja też jestem w tym samym klubie co Wy! :D

Uzupełnienie:
Tak na wszelki wypadek doprecyzowuję, że te dwa zdjęcia w sukience też są z października ;) Ubrałam tę samą sukienkę, w której byłam na weselu, żeby lepiej widzieć różnicę ;))

niedziela, 12 października 2014

Na froncie. Czyli znowu o jedzeniu.

Od czwartku znowu kontroluję to, co jem. Jak wiecie, nie jest to dla mnie żadna nowość, bo zawsze lubiłam sobie liczyć kalorie i regularnie organizowałam sobie takie tygodniowe liczenie, żeby wiedzieć co i ile jem. Teraz robię to samo, tylko przeliczam jeszcze ilość węglowodanów oraz tak zwanych wymienników węglowodanowych, których wedle dokumentu, który kazano mi ściągnąć ze strony poradni powinnam jeść dziennie 19-21.

Wiele nie musiałam zmieniać - godziny posiłków pozostawiłam takie same, tylko dodałam jeszcze tę kolację, do której nie przywykłam. Okazało się, że jeśli chodzi o same produkty to też wcale tak wiele zmieniać nie muszę, bo ja po prostu wcale nie jadłam aż tak dużo i często produktów mącznych na przykład - chociaż je uwielbiam. Ale jednak na pizzę wybieramy się raz na miesiąc, dwa, pierogi albo kluski też robię nie częściej niż raz w miesiącu. Jeśli chodzi o pieczywo, to okazało się, że najlepiej nie rezygnować całkowicie z pszennego tylko jadać mieszane albo po prostu na zmianę. Tak naprawdę jedyne z czego musiałam zrezygnować to cukry proste - a więc odstawiłam słodycze, bo właściwie spożywałam je tylko w tej postaci. I przyznaję, że niedawno jadłam ich sporo! Na pewno więcej niż zazwyczaj. No i zaczęłam bardziej przyglądać się produktom pod względem indeksu glikemicznego i stwierdziłam, że większość tych, które mają niski indeks lubię i jadam dość regularnie, a zrezygnować powinnam tylko z bananów i winogron.

Jaki wniosek po czterech dniach? Jak tak dalej pójdzie to będę ciągle chudła! Już teraz waga mi spadła o pół kilo (chociaż oczywiście pewnie ma na to wpływ ten mały szok, który zaserwowałam organizmowi, bo zawsze tak jest nawet przy niewielkiej modyfikacji diety). A to dlatego, że po prostu jadając normalne porcje - czyli takie do syta - dziennie zjadam od 1300-1500 kalorii, a pod koniec drugiego trymestru przy mojej wadze powinnam ich jeść przynajmniej 1900. Przynajmniej! A tymczasem ja po prostu nie wiem skąd je brać! Ja w ogóle nawet jadając wszystko  (w umiarze ) i nie odmawiając sobie niczego mieściłam się zawsze w normie kalorycznej odpowiedniej dla mnie, a co dopiero teraz, kiedy musiałam zrezygnować z produktów niezdrowych bądź mniej zdrowych, które właśnie zazwyczaj są wysokokaloryczne. Kaloryczność posiłków często podnosiły mi słodycze albo jakieś wysokowęglowodanowe dania. Są też kaloryczne produkty, które nie mają prawie wcale węglowodanów, ale za to są tłuste i dlatego też należy z nich rezygnować przy cukrzycy, bo mogą prowadzić do hiperglikemii. 
Na razie mam więc problem, bo przecież oczywistym jest, że w ciąży nie mogę ograniczać ilości kalorii i powinnam jednak trochę przytyć. Wiadomo, fajnie mi z tym, że nie obrosłam tłuszczykiem, ale jednak lada dzień zaczynam siódmy miesiąc a ważę tylko 3,5 kg więcej niż przed ciążą. 

Druga sprawa - mimo, że starałam się jeść produkty wskazane przez poradnię, w ciągu dnia nie udawało mi się dostarczyć organizmowi tych wskazanych 19-21 jednostek wymienników węglowodanowych, tylko mniej. Jedynie w czwartek zjadłam ich aż 22, bo zostały mi naleśniki z farszem jak do pierogów ruskich z dnia poprzedniego - a więc produkt zakazany (!). A przecież za mało węglowodanów też nie mogę spożywać.

Poza tym na weekend przyjechał do nas mój tata. Wspominałam jakiś czas temu, że jest na długiej delegacji (został mu ostatni tydzień) w Szczytnie, a ponieważ stamtąd do Miasteczka ma około 500 km, to był tam tylko w dwa weekendy, w pozostałe jeździł na wycieczki albo do nas, bo to tylko 160 km. (swoją drogą niezła rodzinka z nas - mama w Miasteczku, tata na Mazurach, siostra w Krakowie a ja w Warszawie :P) 
Skorzystałam więc z okazji i mierzyłam sobie cukier godzinę po każdym posiłku (tak, jak było wskazane w tej rozpisce z poradni) a czasami również po drugiej  i dzisiaj na czczo. I wyobraźcie sobie, że nie miałam ani razu przekroczonej normy - nawet jak postanowiłam poeksperymentować i zjeść coś zakazanego. Najwyższa wartość jaką miałam po godzinie wynosiła 112 po obfitym śniadaniu (norma wg. poradni to do 120) Bywało, że nawet Franek miał wyższą wartość niż ja, a on zawsze miał z cukrem wszystko ok. A jedliśmy wszyscy to samo.

Zastanawiam się, co to dla mnie oznacza. I czy możliwe jest, że jednak to była zbyt pochopna diagnoza. To, że coś jest nie tak jest pewne, bo mimo wszystko nie powinno być tak, że wartość po dwóch godzinach od wypicia tej glukozy mi wzrosła. Ale może to nie jest jeszcze cukrzyca? Może jakiś stan przedcukrzycowy albo nietolerancja. No, ale to nie ja jestem lekarzem. Na razie po prostu starałam się na własną rękę czegoś podowiadywać, opierając się na informacjach z poradni, z książek oraz od moich rodziców. Zobaczymy co mi powiedzą w środę w szpitalu. 
Ale może jednak nie będzie wcale tak źle? Może po prostu źle podeszłam do tamtego badania - w tygodniu poprzedzającym jadłam naprawdę dużo słodyczy, a w ostatnim czasie również dużo słonecznika, który jak wiecie uwielbiam, a zbyt duże jego ilości mogą właśnie prowadzić do hiperglikemii. Na pewno jest to wskazówka do tego, że nie mogę tak całkiem sobie folgować jeśli chodzi o cukry, ale naprawdę zastanawiam się, czy jest ze mną faktycznie tak źle, skoro te wartości na glukometrze były w normie. A jeśli jednak mam tę cukrzycę, to z kolei ostatnie dni pokazują, że praktycznie od razu -rezygnując przede wszystkim ze słodyczy- jestem w stanie doprowadzić mój organizm do względnego porządku.
Ech, na razie wiem, że nic nie wiem.

czwartek, 9 października 2014

Niestety za słodko

Zbieram się już od jakiegoś czasu do napisania kilku notek, ale mi nie po drodze. Stwierdzam, że kiedy siedzę w domu, dużo trudniej jest mi zasiąść przed komputerem. W pracy jednak i tak przed nim siedziałam, więc notkę mogłam sobie machnąć w przerwie między jedną czynnością a drugą :) Ale pewnie wkrótce wreszcie dokończę notkę o "postępach" ciążowych i ją opublikuję :)

A tymczasem - złe wieści :/ Dwa tygodnie temu robiłam test obciążenia glukozą. To była dla mnie męka, bo pierwszą rzeczą, jaką robię zaraz po obudzeniu się jest zjedzenie śniadania - pierwszy posiłek więc jadam zazwyczaj w okolicach godziny 6:30. Tamtego dnia musiałam być oczywiście na czczo, więc z domu wyszłam bez śniadania, co było dla mnie straszne :/ W dodatku obudziłam się wtedy już po 4:00 (zdarza mi się to niestety średnio co drugi dzień) i nie mogłam zasnąć, więc mój żołądek pracował już od ładnych kilku godzin i nie miał co trawić. Podczas podróży komunikacją miejską w porannym szczycie czułam się naprawdę fatalnie. Nie było miejsc siedzących i w pewnym momencie zrobiło mi się po prostu słabo - ewidentnie z głodu. Poprosiłabym pewnie nawet faceta, który siedział obok mnie, żeby pozwolił mi na chwilę usiąść, gdyby nie to, że nie miałam na to siły i bałam się, że jak się oderwę od kasownika, którego kurczowo się trzymałam i skupię na czymś innym niż łapanie oddechu i utrzymywanie się na nogach, to zwyczajnie zemdleję. Po paru minutach mi przeszło, ale przekornie postanowiłam sobie, że nie będę ustępować miejsca ciężarnym :P Być może niektóre z Was pamiętają, że parę lat temu pisałam o tym, jak nie podoba mi się roszczeniowa postawa osób starszych i ciężarnych kobiet - nadal to podtrzymuję i sama nigdy się nie domagam tego, żeby ktoś mi tego miejsca ustępował, zwłaszcza, kiedy czuję się dobrze (a tak jest prawie zawsze). A skoro tym razem poczułam się źle i mało tam nie padłam, ale jakoś nikt się nie kwapił, żeby chociaż zapytać, czy nie chciałabym usiąść i ja to po prostu przetrwałam, to znaczy, że inne ciężarne też mogą przetrwać. A co ja gorsza niby jestem? :) Może trochę jestem, skoro ten brzuch dla innych nie jest widoczny, ale już mniejsza o to, jak ja dałam radę, to i inne babki w ciąży sobie dadzą radę :P Uważam, że moja złośliwość w tym momencie jest jednak trochę uzasadniona :))
No, ale już wracając do tamtego dnia badania - wyniki były już na drugi dzień i od razu widziałam, że nie są najlepsze, ale nie do końca potrafiłam jednoznacznie stwierdzić, jakie są normy, bo wygląda na to, że w ciąży zazwyczaj robi się test na czczo i po godzinie od wypicia roztworu 50g glukozy, a tymczasem ja miałam od razu roztwór 75g i badanie po godzinie i dwóch. Z tego co wyczytałam, wyglądało na to, że mam stan przedcukrzycowy i trochę mnie to niepokoiło, zwłaszcza, że jestem w grupie podwyższonego ryzyka (mój tata ma od dwóch lat zdiagnozowaną cukrzycę typu II a ostatnio bardzo nas zaskoczyła wiadomość, że i moja młodsza siostra prawdopodobnie już się jej nabawiła :(( ). Czekałam jednak na wizytę u mojej lekarki, która niestety się przesunęła w czasie, bo pani doktor nie było w ubiegłym tygodniu i wszystkie wizyty z 30 września przełożyła dopiero na wczoraj.
Żyłam więc tak sobie dwa tygodnie w pełnej niepokoju niepewności i niestety wczoraj dostałam obuchem w łeb, bo lekarka definitywnie stwierdziła, że to cukrzyca ciążowa i w ogóle nie ma o czym mówić :( Skierowała mnie do poradni patologii ciąży przy jednym ze szpitali, gdzie podobno jest dobra poradnia diabetologiczna. Już się umówiłam i wizytę mam za tydzień. 

Podobno to się zdarza dość często (chociaż nie wiem, dlaczego tyle osób tak twierdzi, bo ja czytałam, że dotyka to 10% ciężarnych albo nawet 1 na 100 wg innego źródła, więc dla mnie to wcale nie jest często, no ale może mam inne pojęcie częstotliwości :)), ale przyznaję, że cały czas myślę o tym, dlaczego akurat mnie się to musiało przytrafić :/ Zwłaszcza, że od kilku lat odżywiam się w miarę racjonalnie - jadam regularne posiłki co 3-4 godziny, staram się, aby były one zbilansowane, nie jadam niczego po godzinie 20 tej, a po 18 staram się nie jeść niczego słodkiego. 
Faktem jest, że ostatnio miałam parcie na słodkie - pewnie mój organizm już się tego domagał - ale wcześniej, chociaż słodyczy nie unikałam to nie jadałam ich jakoś bardzo często, bywało, że całymi tygodniami nawet pół batonika nie tknęłam. Jeszcze niedawno kiedy sprawdzałam sobie cukier na czczo - czy to przy skierowaniu od lekarza, czy przy pomocy glukometru taty, miałam wynik dużo poniżej normy. Teraz już się w tej normie ledwo zmieściłam, ale wynik po dwóch godzinach był jednoznaczny - norma przekroczona o 30. Cóż, teraz przynajmniej wiem, dlaczego tak dużo sikam - nawet jak na ciężarną...

Martwię się, bo skoro dotychczas moje nawyki żywieniowe nie były najgorsze, to naprawdę nie wiem, co będę musiała robić i z czego rezygnować, żeby się poprawić. No ale muszę poczekać do przyszłego tygodnia i zobaczymy, co mi tam w tej poradni powiedzą. Swoją drogą ciekawe, co oni mi tam będą robić przez cztery godziny - bo na pewno nie krzywą cukrową (powiedzieli, że nie mam przychodzić na czczo)

I w ten oto sposób moja zwyczajna ciąża, która nie dawała i właściwie nadal nie daje mi żadnych dokuczliwych dolegliwości stała się ciążą podwyższonego ryzyka :( Ech...


poniedziałek, 6 października 2014

Pierwsze koty za płoty...

Wczoraj kilka razy łapałam się na tym, że wydawało mi się, że "jutro idę do pracy". Dopiero po paru sekundach uświadamiałam sobie, że przecież nie idę. Dziwnie było mi z tą myślą. Podobnie rano - obudziłam się jak zwykle chwilę po szóstej i niby wszystko było jak zwykle, a tak naprawdę wszystko było inaczej... Bo tym razem już mi się nic nie wydawało, tylko cały czas miałam świadomość, że nigdzie mi się nie spieszy i że nie idę do pracy. Na szczęście ominęło mnie myślenie, że nie mam po co wstawać.

Pod koniec tego dnia mogę stwierdzić, że na szczęście nie było najgorzej i nie mam poczucia, że zmarnowałam ten czas. Ok, może mogłam zrobić trochę więcej, ale też nie będę przesadzać i na siłę zapierniczać przez cały dzień. Muszę jeszcze trochę dopracować ten mój plan, ale nie jest źle. Minął mi ten poniedziałek bardzo szybko i to wcale nie dlatego, że przesiedziałam cały dzień przed komputerem - bo tego się obawiałam. Zrobiłam pranie, uporządkowałam jedną część mojej szafy, poćwiczyłam, poczytałam... 
Przeszliśmy się też z Frankiem do notariusza, bo mamy tam pewną sprawę do załatwienia - swoją drogą opowiem Wam to za jakiś czas, jako ciekawostkę i taki trochę absurd :)
Muszę sobie codziennie lub przynajmniej prawie codziennie organizować takie wyjścia, choćby na chwilę żeby nie skończyło na tym, że zdziadzieję w dresie i bez śladu makijażu :) Dresik mam ładny co prawda, taki łososiowy z pluszu, nie jakiś powyciągany i niezgrabny :P, ale mimo wszystko, wolałabym, żeby Franek nie przyzwyczajał się za bardzo do tego widoku :D Ale myślę, że jakoś sobie z tym poradzę - na przykład w tym tygodniu tak się złożyło, że właściwie każdego dnia będę musiała wyjść z domu. 
Ugotowałam obiad - ale dzisiaj specjalnie się nie musiałam wysilać, bo Franek chory. Ma jakieś zatrucie pokarmowe, więc podałam mu dzisiaj tylko suchy chleb, na obiad rozgotowany ryż z marchewką zalany odrobiną rosołku a na kolację kisiel. Mamy nadzieję, że jutro już mu przejdzie. Zwłaszcza ja mam taką nadzieję, bo uwierzcie mi na słowo, Franek nie potrafi chorować z godnością :P
Wieczorem miałam korepetycje - bo od zeszłego tygodnia rozpoczęłam z Bachorkami nowy rok "korkowy" i ani się obejrzałam a przyszedł czas na "Na Wspólnej" :)

Mogłabym powiedzieć nawet, że było całkiem przyjemnie i dość efektywnie. Jeszcze tylko musiałabym się pozbyć całkowicie tych myśli na temat tego, że nie powinno mnie tu być - nie o tej porze i nie w tym miejscu. To jest po prostu kwestia psychiki, muszę się jakoś przestawić, żeby przynajmniej na razie zapomnieć o braku pracy i podejść do tego jak do długiego, płatnego urlopu. Bo kiedy nie myślę o tym, że siedzę w domu, ponieważ tak się wszystko niefajnie ułożyło, to potrafię docenić to, że cieszę się przez cały dzień słońcem w salonie, że mogę rozwiesić pranie na balkonie, gdyż mam czas, żeby go dopilnować albo że spędzam więcej czasu z Frankiem, bo na przykład dzisiaj wyszedł do pracy przed czwartą i przed dwunastą już był w domu. W dodatku powiedział, że bardzo miło mu widzieć mnie o tej porze w domu.
Jeszcze trochę i może uda mi się skupić tylko na tym, co pozytywne... Mam nadzieję, bo tak, jak już pisałam ostatnio, w najgorszej sytuacji przecież wcale nie jestem. Staram się myśleć o tym w ten sposób, że pewnie nie będę miała więcej takiej możliwości, żeby posiedzieć w domu, odpocząć i dostawać za to pieniądze, więc warto to jakoś wykorzystać.

sobota, 4 października 2014

Kac

Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że ja to chyba jednak nigdy nie miałam kaca. No, może ze dwa razy w życiu. Bo zawsze myślałam, że kac to jest to, co się czuje następnego dnia po wysokoprocentowej imprezie - czyli chroniczne niewyspanie, ból głowy, otępienie i takie ogólne zmęczenie całego ciała i umysłu, powodujące, że się człowiekowi nic nie chce. Drugi dzień po imprezie nie wyglądał u mnie nigdy tak, że spałam do południa a potem resztę dnia zalegałam gdzieś na kanapie przed telewizorem, wręcz przeciwnie, starałam się z tym walczyć - budziłam się wcześnie i zmuszałam się do normalnego funkcjonowania. A więc zjadałam normalnie śniadanie, ubierałam się, często gdzieś wychodziłam, czasami ćwiczyłam (ćwiczenia zawsze dobrze mi robiły) i dopiero późnym popołudniem pozwalałam sobie na zalegnięcie. Ale mimo to, zawsze wiedziałam, że ten "dzień po" będzie poniekąd dniem straconym :)

Z oczywistych względów od pięciu miesięcy z małym hakiem nie piję alkoholu. Pamiętam dokładnie ostatni raz - kiedy to 13 maja świętowaliśmy zatrudnienie Franka w Nie-zielonej Firmie i wypiliśmy czerwone wino. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jestem w ciąży i się trochę tym winkiem ululałam :) Ech, żebym wiedziała, że to ostatni raz.. Może wypiłabym jeszcze więcej :P W każdym razie od tamtej pory na wszelkich spotkaniach towarzyskich muszę obejść się smakiem i popijam albo jakiś sok albo wodę z cytryną. Za wódką nigdy nie przepadałam, więc teraz nawet się cieszę, że mam wymówkę, żeby jej nie pić :) Wino lubiłam, zwłaszcza wytrawne - odkąd zaczęłam pracować w mojej firmie. Od czterech lat tego trunku miałam naprawdę pod dostatkiem. Jednak jestem w stanie bez niego przeżyć i specjalnie nie tęsknię. Tęsknię natomiast bardzo za piwem! Czy to smakowym, czy to zwykłym. Lubiłam sobie czasami wypić wieczorem kufel dobrego piwa - tak do blogowania na przykład i na dobry sen ;) Zdecydowanie piwo jest jedyną rzeczą, której naprawdę mi brakuje teraz. Kiedy się spotykamy w większym gronie, to sobie chociaż powącham :)
Ale przyznać muszę, że choć obawiałam się takich sytuacji - bo bycie trzeźwym w podchmielonym towarzystwie nigdy nie wydawało mi się ciekawe - nie jest tak najgorzej i wcale nie czuję się jakoś źle jako ta niepijąca i zazwyczaj bawię się równie dobrze. I mogłabym powiedzieć, że przynajmniej na drugi dzień nie muszę się męczyć z kacem.

No właśnie, wracam teraz do sedna tej notki - bo się właśnie okazuje, że po każdej większej imprezie, po każdym spotkaniu towarzyskim, kiedy to jem nieco później i idę spać po północy następnego dnia i tak się czuję jak na kacu, pomimo tego, że nie wypiłam ani kropelki alkoholu! Stąd właśnie mój wniosek, że chyba tak naprawdę nie musiałam się nigdy z tą "przypadłością" borykać. 

W czwartek mieliśmy w biurze pożegnalną imprezę pracowniczą. Było naprawdę bardzo sympatycznie! Oj, będzie mi okropnie tych ludzi brakowało! Posiedzieliśmy sobie trochę, sporo pojedliśmy, pogadaliśmy i popiliśmy - część towarzystwa piła wino, a część wodę - bo albo byli kierowcami albo przyszłymi matkami :P Ja oczywiście należałam do tej drugiej grupy :) Wieczór był bardzo przyjemny, ale nawet nie siedzieliśmy jakoś bardzo długo, bo impreza skończyła się przed północą. Zostałam jeszcze z Kasią, żeby trochę posprzątać i o północy wsiadałam do taksówki a dwadzieścia minut później już byłam u siebie. Kładłam się więc do łóżka absolutnie nie zamroczona alkoholem około wpół do pierwszej. Rano obudziłam się przed siódmą i oczywiście cały dzień funkcjonowałam na zwolnionych obrotach i czułam się dokładnie tak samo, jak przy każdej okazji, kiedy to wypiłam sobie butelkę wina albo dwa litry piwa ;) I tak jest prawie zawsze, kiedy się z kimś wieczorem spotykam albo nawet kiedy spędzę wieczór w domowych pieleszach, ale położę się spać później niż zazwyczaj.

Wniosek z tego taki, że alkohol chyba nigdy mi jakoś specjalnie nie szkodził, a przynajmniej nie tak bardzo jak sam fakt najadania się po godzinie 20tej i zasypiania kilka godzin później niż zazwyczaj. Jestem niereformowalna chyba jeśli chodzi o rytm dnia. Prawie można regulować zegarek sądząc po tym o której godzinie jestem głodna, o której wstaję i o której zasypiam ;)

czwartek, 2 października 2014

Refleksje świeżo upieczonej bezrobotnej

Miałam już opublikować dwie notki od ostatniego wpisu, ale operator naszej kablówki i jednocześnie internetu mi to skutecznie uniemożliwił :) Najpierw były jakieś problemy, a wczoraj koło południa internet i telewizja padły całkowicie - zdaje się zresztą, że w połowie Podwarszawia - i nie naprawiło się to przynajmniej do 3 nad ranem :) Nie żebym siedziała i czekała tyle czasu na internet :) Po prostu o tej godzinie wstawałam na siku i wtedy zawsze mój wzrok pada na dekoder, na którym normalnie wyświetla się coś innego niż jakieś dziwne znaczki - a tak właśnie było w nocy. Ale ku mojemu zaskoczeniu przed szóstą już wszystko działało.

No i cóż... Stało się. Od wczoraj oficjalnie jestem bezrobotna i przechodzę na garnuszek państwa :( We wtorek rano poszłam do biura otworzyć firmie sprzątającej. Pozbieraliśmy też ostatnie rzeczy, które tam jeszcze pozostały - środki czystości, jakieś artykuły biurowe. Koło południa pojechałam jeszcze raz spotkać się z szefową. Patrzyłyśmy na to puste pomieszczenie i nie mogłyśmy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę... Oddaliśmy klucze. Odebrałam świadectwo pracy. Ale okazało się, że ze względu na moją szczególną sytuację, ZUS mógłby się przyczepić do jednego nieprecyzyjnego zapisu, więc zdecydowałyśmy, że pojadę do Warszawy do biura i otrzymam poprawiony dokument. Miałam więc jeszcze okazję przejechać się ostatni raz służbową taksówką.. No, przedostatni, bo dzisiaj mamy imprezę pożegnalną, to jeszcze będę z tego luksusu korzystać.
Odebrałam też telefon od osób z firmy, która była jednym z naszych podwykonawców. Bardzo ściśle z tymi ludźmi współpracowałam. Bardzo było mi miło, kiedy sami z siebie zadzwonili (wyprzedzając mój zamiar napisania maila), żeby podziękować mi za współpracę. Ileż miłych słów usłyszałam! O tym, że nie wiedzą, jakim cudem ja to wszystko ogarniałam, że dziękują za to, że potrafiłam załatwić to, co niemożliwe, że kilka razy ratowałam im tyłek, że wielokrotnie łagodziłam konflikty a mój stoicki spokój potrafił sprawić, że każda nerwowa sytuacja stawała się łatwiejsza do przejścia. (To ostatnie jest bardzo zabawne, bo to nie pierwszy raz kiedy w miejscu pracy - w poprzednim było tak samo - jestem postrzegana jako uosobienie spokoju, podczas gdy przecież jestem bardzo impulsywna i emocjonalna, o czym moi bliscy mogą zaświadczyć :))
Wysłałam też pożegnalnego maila z podziękowaniem do innej firmy, z którą blisko współpracowałam i otrzymałam odpowiedź zwrotną od samego prezesa, który napisał, że cenili sobie bardzo mój profesjonalizm i zaangażowanie w pracę. Bardzo mi było miło, bo przecież mogli się ograniczyć do tradycyjnego podziękowania i zwyczajowych życzeń powodzenia w życiu zawodowym i prywatnym... Wolę więc sobie myśleć, że gdyby to nie była prawda, to by tego nie napisali :)
I to był ostatni mail, jaki otrzymałam, bo już wtorkowego wieczora okazało się, że zostałam odcięta od dostępu do służbowej poczty, co równa się po prostu z tym, że przestałam istnieć w angielskiej bazie danych jako pracownik firmy... Ech, przykre, choć przecież nie zaskakujące...

Oswajam się więc teraz z nową rzeczywistością... Tej pracy będzie mi brakowało już zawsze i jestem po prostu pewna, że lepszej nie znajdę, bo była wyjątkowa pod wieloma względami. Takiej swobody nie dostanę już nigdy. Bardzo obawiam się przyszłości i tego, jak potoczą się moje dalsze losy, jeśli chodzi o sprawy zawodowe. Nadal przerażająca jest dla mnie myśl, że nie mam do czego wracać i zamiast przez rok spokojnie opiekować się dzieckiem (choć nie zdążyłam podjąć decyzji, co do długości urlopu macierzyńskiego, zakładałam, że zadecyduję później), po pierwszym półroczu pewnie będę musiała zacząć rozglądać się za nową pracą. Naprawdę się boję tego wszystkiego i bardzo martwię się o przyszłość. Boli mnie też to, że nadal nie będziemy mieli stabilnej sytuacji życiowej - nadal nie wiemy, gdzie los nas rzuci za kilka, kilkanaście miesięcy, bo nie mamy za bardzo oparcia. Chyba nawet trochę się już poddałam i doszłam do momentu, kiedy przestałam walczyć. Teraz po prostu będę czekać na rozwój sytuacji. Jak to kiedyś napisała jedna z Was - każdy wojownik wie, że nadchodzi czas, kiedy trzeba oszacować straty, rozejrzeć dookoła i zrobić mały krok w tył, żeby przygotować się do kolejnej walki (wybacz mi Flo. tę swobodną interpretację Twoich słów :)) Dla mnie chyba ten czas nastał. Paradoksalnie jestem nieco spokojniejsza, choć oczywiście podkreślam, że niepokoje i troski nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...

Po prostu staram się teraz samą siebie przekonać do tego, że nie jest tak źle. Nie jestem typem depresyjnym, więc nie potrafię zbyt długo tkwić w dołku, nawet jak mi się w życiu nie układa. Staram się wtedy zepchnąć problemy na bok - przynajmniej na tyle, na ile się da - i cieszyć z różnych drobiazgów codzienności. Nie napiszę na pewno, że czuję się spełniona i szczęśliwa, bo zbyt odczuwam zbyt duży egzystencjalny dyskomfort, ale wiem, że ja sama mam ogromny wpływ na to, jak będę się czuła przez te najbliższe kilka miesięcy i jeśli będę się cały czas dołowała, to po prostu będzie mi źle i smutno.
Myślę więc sobie, że nie jest przecież tak źle, skoro na moje konto wpłynęła właśnie gruba kasa (odprawa, odszkodowanie, wynagrodzenie i ekwiwalent za 35 dni niewykorzystanego urlopu) za którą moglibyśmy sobie kupić nową brykę, ale raczej odłożymy ją na gorsze czasy :) Sknerusy dwa, hehe ;) Ale co tam, nasza bryka aktualna jest u nas raptem od roku i dwóch miesięcy, a łącznie liczy sobie lat pięć, więc jeszcze sobie pojeździmy. 
Poza tym tak naprawdę jestem w bardzo komfortowej sytuacji, skoro będę się byczyć w domu i do czasu porodu dostawać zasiłek w wysokości zasiłku macierzyńskiego (wszelkie znaki na niebie i ziemi tudzież przepisy, przez które się przekopywałam wskazują, że będzie on równoważny mojej dotychczasowej pensji, ale wiadomo, że dopóki nie zobaczę, to jestem nieco sceptyczna) a później przez pół roku zasiłek macierzyński w wysokości 100% i przez kolejne pół 60% (co i tak będzie niezłą sumką, bo zdaje się, że wyniesie więcej niż zarobki Franka).
Mimo wszystko nie żałuję tej naszej decyzji sprzed półtora roku, bo czego się nauczyłam przez ten czas, to moje. Zdobyłam ogromne doświadczenie w wielu dziedzinach, a i kierownicze stanowisko będzie wyglądało nieźle w papierach. Dodatkowo nieźle mnie ta praca ustawiła na ten najbliższy czas - chociaż oczywiście przyjmując propozycję awansu, wcale nie planowałam, że zajdę w ciążę i będę wykorzystywać sytuację. Ale prawda jest taka, że gdybym tego awansu nie przyjęła, to nie wiem, na jakim etapie życia bym była. Musiałabym szukać nowej pracy a wiadomo, że początku zawsze są trudne i przypuszczalnie dzisiaj nawet nie moglibyśmy jeszcze myśleć o założeniu rodziny. Dlatego cieszę się, że pod tym względem tak się to wszystko poukładało. Zwłaszcza, że do kwestii planowania potomstwa podeszliśmy bardzo, ale to bardzo na luzie, można więc powiedzieć, że w sumie mieliśmy farta, bo w innych okolicznościach musiałabym teraz rozglądać się za inną pracą, a nie za wózkami i dziecka nie mielibyśmy pewnie jeszcze przez jakieś najbliższe dwa lata - o ile nie dłużej.
Nie myślcie więc sobie, że pomimo tych wszystkich moich niepokojów, tego zamartwiania się i złości na sytuację, nie potrafię docenić tego, co mam i nie dostrzegam, że życie samo znalazło rozwiązanie dla wielu spraw. Widocznie tak miało być i choć absolutnie nie cieszę się z utraty pracy i nie potrafię dostrzec pozytywnych aspektów tego wydarzenia, to cieszę się, że przynajmniej w kwestii zakładania rodziny będziemy o ten jeden krok do przodu, bo dziecko już będzie z nami zawsze...
Przy okazji - dowiedziałam się ciekawych rzeczy z życia mojej rodziny, a konkretnie z młodzieńczych lat moich rodziców :) Kiedy rozmawiałam z moim wujkiem - bratem mojej mamy (który zawsze bardzo nam kibicował jeśli chodzi o pracę i osiągnięcie tej upragnionej stabilizacji i bardzo zmartwiło go, że tak się to potoczyło) na temat całej tej sytuacji, powiedział mi ostatecznie - ee, jak ty się miałaś urodzić, to babcia też się strasznie martwiła, jak to będzie, bo mama dopiero studia skończyła, tacie został jeszcze ostatni rok, nie mieli pracy i jedyne pieniądze jakie dostawali to renta taty po jego zmarłym ojcu. A jakoś sobie poradzili i wszystko się poukładało. Jakby tak za dużo wtedy myśleli, to pewnie ciebie by w ogóle nie było na świecie... Wiecie, to też dużo daje, kiedy widzę, że moi bliscy nie robią tragedii z tego, co się stało - choć oczywiście ubolewają nad utratą tak dobrej pracy.... Ale jest mi jakoś lepiej. Zwłaszcza, że rodzice cały czas powtarzają, że mamy się nie martwić, bo jak będzie trzeba, to oni nam pomogą finansowo. 

Co się stało, to się nie odstanie i prawda jest taka, że o ironio! ja - kobieta pracująca, która żadnej pracy się nie boi!, ciężarna w dodatku, która zamierzała (wzorem swojej szefowej :)) pójść na zwolnienie jakiś dzień przed porodem, będzie przez najbliższe trzy i pół miesiąca siedzieć na tyłku w domu i robić za kurę domową. (To ostatnie mnie bardzo przeraża, bo ja się do tego nie nadaję!, ale o tym będzie notka innym razem) Jako, że bezczynnie siedzieć nie potrafię, bo działa to na mnie destrukcyjnie, postanowiłam sobie opracować plan działania. Wdrożę go od przyszłego tygodnia. Bo nie może się skończyć tak, że będę całymi dniami przesiadywać przed komputerem!
Od miesiąca więc sporządzałam listę rzeczy, które są do zrobienia, a na które nigdy nie miałam czasu. Podzielę sobie to na dni tygodnia i te codzienne obowiązki będę traktować tak, jakby były moją pracą. Żadnego odpuszczania (chociaż, może czasami, przecież w robocie też sobie czasem odpuszczałam :)). Grunt to mieć cele i dobry plan! Bez planu dnia margolki dobrze nie funkcjonują!

Ps. Mój plan obejmuje też blogowanie, więc proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, pewnie się wkrótce ogarnę i znowu zacznę się u Was udzielać :)