*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

poniedziałek, 30 czerwca 2014

Niech żyją wakacje - nawet jeśli ich nie ma :)

No i doczekały się dzieciaki wakacji :) Pewnie bym tego nawet nie zauważyła, gdyby nie paradujące po ulicach w piątkowy poranek ubrane na galowo nastolatki, zakończenie mojego sezonu korepetycyjnego oraz fakt, że kilka osób z mojego bliskiego otoczenia to nauczyciele.
Trochę im -to znaczy tym dzieciakom - zazdroszczę. Ale nie tyle samych wakacji - bo to, że są wakacje oznacza, że we wrześniu trzeba by pójść do szkoły, a do tego etapu zdecydowanie bym się nie cofnęła :) Ale doskonale pamiętam, jak się czułam w momencie, kiedy już trzymałam w ręce świadectwo (zawsze z czerwonym paskiem :)) i zmierzałam w kierunku domu! Przede wszystkim czułam ogromną ulgę, że to już! Że będę miała teraz dwa miesiące luzu i przez ten czas nie będę musiała się stresować żadną kartkówką i żadną odpytką. Że będę miała czas na relaks, na ukochane książki, na porządki w szafkach. Że odsapnę, zmienię otoczenie, wyjadę. Czułam też dużą satysfakcję, że znowu udało mi się zrealizować pewne moje cele, że mam dobre oceny i wysoką średnią - czasami pozostawał jakiś niesmak po trudniejszej przeprawie z jakimś przedmiotem albo po prostu po gorszej ocenie, niż bym sobie życzyła, ale w ogólnym rozrachunku nie było najgorzej, więc szybko o tym zapominałam. Cieszyłam się, że mogę zamknąć ten rozdział - ten rok a w przyszłym roku będę mogła zacząć od nowa i skorygować ewentualne błędy.

Za tym trochę tęsknię - za takim poczuciem laby absolutnej :) I tego właśnie trochę zazdroszczę. Ale niezbyt mocno, bo teraz jest mi całkiem wygodnie. Szkoda mi tylko, że raczej sobie w tym roku porządnie nie wypocznę. Bo niestety wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będziemy musieli sobie jednak odpuścić. Pewnie wezmę sobie jakieś pojedyncze dni wolnego, być może uda mi się nawet gdzieś wybyć na chwilę, ale raczej nie ma co liczyć na jakiś długi, wspólny wyjazd gdzieś daleko razem z Frankiem tak, żebyśmy przez chwilę mogli zapomnieć o całym świecie :) Ale czasami tak trzeba. Franek zresztą sam mówi, że on sobie w domu już posiedział i na razie za tym nie tęskni. Jeszcze nie zdążył się zmęczyć, więc woli sobie ten urlop, który mu zaproponowali na październik zostawić na później, gdy będzie bardzie potrzebny - bo faktem jest, że mnie jego październikowy urlop nie bardzo urządza, bo swój będę musiała wykorzystać prawdopodobnie wcześniej.

Wiem, że się powtarzam, ale ta pogoda mnie naprawdę dobija. Mam już dość tego zachmurzonego nieba, mokrych ulic i przenikliwego chłodu, który wymusza na mnie, żebym u progu lipca wkładała na siebie podkoszulkę, sweter z długim rękawem i kurtkę! To już nie jest anomalia - to jest po prostu skandal! 
A w ogóle to dzisiaj chyba wstałam lewą nogą - choć właściwie zły nastrój miałam od razu jak otworzyłam oczy, zanim jeszcze zdążyłam wstać :) Być może to właśnie ten brak słońca i mokre szyby, które dojrzałam przez przymknięte powieki mnie tak zdemotywowały na cały dzień? A dzień dziś istotny, bo za chwilę się zbieram i wychodzę pełnić zaszczytną funkcję przewodniczącej komisji inwentaryzacyjnej. Zamykamy rok i trzeba sprawdzić, czy aby żaden alkohol nam niepostrzeżenie nie wyparował ;)

A z odpowiedziami do komentarzy pod poprzednią notką wrócę później, bo już nie zdążyłam.

czwartek, 26 czerwca 2014

Krótka refleksja pod wpływem chwili

Zadzwoniła dzisiaj Dorota. Dorota, która telefonu używa przede wszystkim do pisania dziesiątek smsów i sprawdzania godziny :P No i rozmów też - ale takich konkretnych, głównie w celu załatwiania spraw. Chyba, że musi się wypłakać lub wyżalić. Wtedy to mama albo siostra.
To dla Doroty pilnuję, żeby w abonamencie mieć również pakiet smsów, bo to jest podstawowa forma naszego stałego kontaktu :) Krótkie wymiany zdań, emocji, informacji - zabawnych, wkurzających, neutralnych. Czasami coś dłuższego - ale wtedy to właśnie ja w pewnym momencie "pękam" i dzwonię :P 
A dzisiaj zadzwoniła ona - zdziwiłam się, myślałam, że coś się stało (chociaż nie.. gdyby coś się stało, napisałaby smsa) albo, że potrzebuje ustalić jakiś konkret. Usłyszałam jednak - "stwierdziłam, że muszę zadzwonić, bo się stęskniłam."

Miło :) Dawno się nie widziałyśmy :( Ona w prawie każdy weekend wykłada, w tygodniu ma mnóstwo innej pracy. Miała przyjechać na chwilę dwa tygodnie temu, ale nie wyszło. Cały czas czekamy na koniec roku akademickiego, aż wreszcie się zobaczymy..
Fajnie, gdy jest do kogo zadzwonić, kiedy jest źle albo dobrze. Ale czasami mi się wydaje, że jeszcze fajniej, gdy to do Ciebie dzwonią.

wtorek, 24 czerwca 2014

Przytłoczona drobiazgami

Od wczoraj mam taki niespokojny czas - nie lubię jak mi się dużo takich drobiazgów zwali na głowę, bo bez sensu zaprzątają moje myśli, a przecież są to tak mało istotne sprawy.
No bo tak - od rana nie miałam internetu w domu. Niby nic takiego, początkowo wzruszyłam ramionami, ale jak mi Franek koło 15 dzwonił, że nadal neta nie ma, to już się trochę zmartwiłam. Bo to trzeba zaraz dzwonić, pytać, podawać numer klienta - a u nas to nie taka prosta sprawa, bo dogadaliśmy się z poprzednim wynajmującym, któremu nie opłacało się rozwiązywać umowy i płacić kary, więc jesteśmy jakby na jego abonamencie i ja sama niewiele mogę zdziałać, a z tym facetem praktycznie nie mamy kontaktu. I już oczywiście głowa wielka, bo się zastanawiałam, jak to wszystko zorganizować, zwłaszcza, że internet w najbliższych dniach będzie niezbędny (a o tym za chwilę). 
W dodatku, kiedy wychodziłam z pracy i  już zamykałam, przyszedł klient i baaardzo mnie prosił, żebym jeszcze go obsłużyła. Cóż miałam robić? My jesteśmy grzeczni dla klientów (kiedy i oni sa grzeczni dla nas :P), a ten facet był u nas już tydzień temu i zostawił sporo kasy, więc jakoś odmówić nie wypadało, ale przez to wyszłam z pracy już grubo po 18tej. I byłam głodna - a jak głodna, to zła :) Na szczęście wieczorem okazało się, że internet wrócił - przynajmniej jeden problem z głowy.

Kolejnym jest to, że chwilowo mamy sypialnię w salonie i przedpokój w kuchni :) A to dlatego, że zaczynamy w tym wynajmowanym mieszkaniu mały remoncik, a konkretnie będziemy mieli wyciszaną ścianę i sprawdzimy, czy to pomoże na tą wariatkę, którą mamy za ścianą. Nie wracałam już do tego tematu, bo po moich postach jesiennych "Cisza nocna" było trochę spokoju, później jeszcze sprawa wróciła, mieliśmy nawet rozmowę z sąsiadami i etap szukania nowego lokum, ale potem się mocno uspokoiło i tak naprawdę w ostatnim czasie bywało dobrze - z pewnymi okresami, kiedy tej za ścianą odbijało. No ale to temat na kiedy indziej. W każdym razie, kiedy przestaliśmy w ogóle o tym myśleć i w ogóle się nie przejmowaliśmy, zwłaszcza wiedząc, że umowa najmu kończy nam się wkrotce, to właścicielka przysłała nam kogoś do wyciszenia tej ściany. Zobaczymy, jaki będzie efekt, dam znać :)
Ale tymczasem jest to dla nas trochę wyzwanie logistyczne -ktoś musi z tymi robornikami w domu siedzieć, a to oznacza, że muszę się zwalniać z pracy (wiadomo, że Franek takiej możliwości nie ma). Na razie Franek chodzi na popołudnia, więc rano on jest w domu, a ja muszę się zwolnić około 13/14 i go zmienić. Ale dogadałam się już w pracy i nikt nie robi problemu - zwłaszcza że zabieram laptopa do domu i pracuję (po to mi właśnie ten internet). Ale już się martwię, bo jest poślizg - jakieś materiały nie dojechały, co powoduje, że jutro muszę się w ogóle zamieniać z Asystentem, a nie lubię mieszać w grafiku. W weekend wyjeżdżamy i nie ma opcji, żeby te plany zmieniać, więc się jeszcze trochę wszystko przesunie, a w poniedziałek mam w pracy inwentaryzację roczną, a Franek idzie na rano, więc w ogóle ten dzień odpada. 

Do tego brakuje mi weekendów, bo w lipcu wszyscy chcą nas odwiedzić, my też musimy pojechać do Poznania i nie wiem, jak to wszystko zorganizować. W dodatku jeszcze nie mamy grafiku Frankowego na lipiec i przez to też nic nie można zaplanować. 
W sierpniu z kolei moi rodzice idą na urlop i myślałam, że się załapię i jeśli nie z Frankiem to chociaż z nimi trochę się pourlopuję, ale nic z tego, bo w tym terminie akurat absolutnie wolnego wziąć nie mogę, bo Asystent bierze ślub i właśnie urlop. W dodatku jesteśmy na ten ślub i wesele zaproszeni, a to oznacza pokrzyżowanie nam kolejnych weekendowych planów :) 

Poza tym mam jeszcze 15 dni urlopu z zeszłego roku i nie mam pojęcia, kiedy go wykorzystam, bo przecież nie będę brała wolnego, żeby siedzieć samej w domu. I to też mnie niepokoi.

I jeszcze milion takich różnych istotnie-nieistotnych spraw... No i widzicie - cały czas tak mi się właśnie w głowie kotłuje, bo się zastanawiam jak to będzie z tym, a jak z tamtym, a jak ułożyć jeszcze coś innego. Nie, nie traktuję tego jak problemów - nie martwię się też tym wcale. Rzecz w tym, że to są takie pierdołki, które zupełnie niepotrzebnie zaprzątają po prostu moją uwagę i po prostu chciałabym mieć to już z głowy. Pewnie wiecie, o co mi chodzi, bo takie rzeczy, chyba towarzyszą wszystkim na co dzień.
Najbardziej w tym wszystkim chyba irytuje mnie po prostu to, że jeśli chodzi o najbliższą przyszłość - tak na tydzień i miesiąc lub dwa naprzód, to ja lubie mieć wszystko dobrze zorganizowane i zaplanowane. A tu nie mogę, bo wiele rzeczy nie zależy ode mnie tylko muszę czekać na rozwój wypadków. Albo na grafik Franka :)

Ale dobra, za tydzień będzie lepiej, bo się już sporo rozwiąże :) Jakoś to przetrzymam. Musiałam z siebie wyrzucić ten natłok myśli - może głowa mi się teraz trochę lżejsza zrobi :)

niedziela, 22 czerwca 2014

Osłodzony dzień w pracy.

W piątek o 9tej westchnęłam głęboko i wyszłam z domu pełnić służbę :) Jako jedyna z całej firmy. Cóż, pomyślałam, że ktoś tę pańszczyznę odrobić musi :) Ale wielokrotnie to ja właśnie w takie dni miałam wolne, więc jakoś to przełknęłam. Zwłaszcza, że już godzinę później okazało się, że wcale takie trudne do przełknięcia to nie będzie :)

Przede wszystkim musiałam być w pracy, bo kilku klientów zapowiedziało odbiór swoich zakupów właśnie w piątek. Myślałam, że pierwszy przyszedł już po 10tej, ale okazało się, że to klient bardzo znajomy, bo w osobie męża mojego własnego :) Franek co prawda zapowiadał, że do mnie przyjdzie, ale myślałam, że jednak mu się nie będzie chciało. A tymczasem on spakował w plecak swój komputer, wałówkę na cały dzień i przyszedł dyżurować razem ze mną :)
To było bardzo przyjemne osiem (no, siedem) godzin! Ale fajnie było siedzieć w pracy razem z Frankiem! Jeszcze nie miałam takiej okazji :) Owszem, spędzałam czas w jego pracy, jeżdżąc z nim autobusem, ale na odwrót jeszcze się nie zdarzyło. 
Franek stwierdził, że skoro ma wolne, to zamiast siedzieć samemu w domu, woli spędzić ten czas razem ze mną, skoro siedzę sama - choćby w mojej pracy. W firmie dzień był naprawdę bardzo spokojny, było tylko parę maili, na które musiałam odpowiedzieć i klientów, których trzeba było obsłużyć. Ze wszystkim radziłam sobie na bieżąco, a sporo chwil wolnych poświęcałam na rozmowę z Frankiem, a później nawet puściliśmy sobie film, bo naprawdę było nuuudno. Ale cały czas byłam w gotowości i gdy tylko słyszeliśmy, że przychodzi mail, przerywaliśmy oglądanie, bo nie zapomnieliśmy ani przez chwilę, gdzie się znajdujemy. Razem zjedliśmy obiad przyniesiony w pudełku przez Franka i odgrzany w mikrofalówce, a o 17:30 zamknęliśmy i spacerkiem wróciliśmy do domu.

Frankowa wizyta bardzo osłodziła mi ten dzień i dzięki temu właściwie nie czułam, że jestem w pracy! To znaczy czułam, ale to był bardzo wyjątkowy dzień :) W pewnym momencie wstałam zza swojego biurka i podeszłam do miejsca na przeciwko, gdzie normalnie siedzi Asystent, a następnie cmoknęłam Franka w policzek. Ten był bardzo zaskoczony tym przypływem czułości, bo mnie się to zdarza bardzo rzadko :P Ale wytłumaczyłam się, że przecież muszę wykorzystać taką sytuację, bo normalnie takich rzeczy w przerwie między jednym a drugim mailem nie robię :)

Kiedy prowadziłam wstępne rozmowy z szefową na temat naszej przeprowadzki, przez chwilę miała ona pomysł, żeby Franka zatrudnić właśnie na stanowisku Asystenta. Ale pomysł upadł dość szybko - i dobrze, bo my też nie bylibyśmy zwolennikami takiego rozwiązania - nie jest dobrze, gdy oboje małżonków pracuje w jednym miejscu (chodzi o bezpieczeństwo zatrudnienia, bo w razie problemów, oboje tracą pracę) poza tym, to praca nie dla Franka, męczyłby się, no i głupio byłoby, żebym była poniekąd jego przełożoną. Zresztą, całe dnie razem - pewnie mogłoby nam to w końcu wyjść uszami, bo przecież musimy się czasami za sobą stęsknić. Nie mówiąc już o tym, że o wspólnych urlopach musielibyśmy zapomnieć (pewnie to byłby czas na tę tęsknotę :P ale chyba podziękuję).
W każdym razie mogliśmy sobie przez jeden dzień wyobrazić, że pracujemy razem... Było fajnie - ale przede wszystkim dlatego, że wyjątkowo.

Bardzo się cieszę, że w ten piątek musiałam iść do pracy :) To był bardzo przyjemny dzień. I dzięki temu właściwie czuję, że ten weekend jednak był przedłużony.

wtorek, 17 czerwca 2014

Więcej takich dni!

Ten weekend mnie nie rozczarował. No, może pod względem pogody, choć tego się spodziewałam. Było zimno :/ A w niedzielę w ogóle ponuro. Czerwiec jest beznadziejny jeśli chodzi o aurę. Chwilami się obawiam, że całe ciepło uciekło w marcu i kwietniu, bo teraz ledwo się rozbiorę do krótkiego rękawka, to za dwa dni muszę się ubierać i to nie w lichy sweterek tylko podkoszulkę i kurtkę! Zwykle w tym okresie te części garderoby miałam już schowane głęboko w szafie, a teraz muszę je mieć na podorędziu. 
No, ale miało być o tym, co robiłam - i robiliśmy w weekend.

W sobotę rano umówiona byłam z koleżanką. Próbowałyśmy się spotkać już od miesiąca (a tak ściślej to prawie od roku :P, ale wtedy pewne sprawy pokrzyżowały nam plany i temat powrócił dopiero wiosną), ale ciągle którejś z nas wypadał jakiś weekendowy wyjazd. Ale grunt, że wreszcie się udało - a czymże jest takie miesięczne opóźnienie w obliczu tego, że nie widziałyśmy się prawie 7,5 roku :)) Poznałyśmy się w 2006 roku w Hiszpanii - ja byłam na Erasmusie, ona brała udział w innym programie. Szybko się dogadałyśmy i w Cordobie, choć każda miała swoje zajęcia i swoich znajomych, spotykałyśmy się w miarę regularnie. Potem ja wróciłam do Polski, Aga została jeszcze pół roku, po czym wróciła do Warszawy, gdzie kończyła studia. Kontakt nam się niby urwał - choć nie do końca, bo od czasu do czasu coś do siebie skrobnęłyśmy.
W ubiegłym roku, po przeprowadzce, nagle oświeciło mnie, że przecież Aga tu mieszka i się do niej odezwałam. Ale była na urlopie, potem na urlop wyjechałam ja, a później przyjechał Franek i wiecie, że różnie u nas bywało. Jakoś nie miałam głowy do spotkań towarzyskich. Teraz jednak udało nam się umówić i spotkanie w ogóle mnie nie rozczarowało :) Musiałyśmy oczywiście nadrobić zaległości z siedmiu lat, ale jakimś cudem obie miałyśmy wrażenie, że wracamy do rozmowy, którą przerwałyśmy wczoraj. Było bardzo przyjemnie, mam nadzieję, że kolejne spotkanie nadarzy się nieco wcześniej niż za kilka lat :)
Później umówiłam się z Frankiem, że spotkamy się na Ursynowie, gdzie odbywał się Piknik Zdrowej Żywności. Trochę podegustowaliśmy, ale niewiele, bo wkrótce przyjechała Kasia (koleżanka z pracy, o której już tu wspominałam) ze swoim chłopakiem i degustacja skończyła się na siedzeniu pod parasolem (który się bardzo przydał, kiedy zaczęło lać!) i piwkowaniu :) Resztę dnia spędziliśmy już we czwórkę - wyjadając sobie nawzajem naleśniki z talerza  (uwielbiam towarzystwo, w którym można sobie grzebać w talerzach, bo u mnie w rodzinie to była normalka, że każdy zamawiał coś innego i potem próbowaliśmy od siebie - ale oczywiście wiele zależy od relacji, bo obcym się do talerzy nie rzucam :P), grając w Monopol, oglądając mecze, popijając (wedle uznania) piwo ciemne, piwo smakowe, yerba mate oraz wodę z miętą i cytryną i gadając o mniej lub bardziej poważnych sprawach. Wróciliśmy do domu koło północy w pełni usatysfakcjonowani towarzyską sobotą.
Niedziela już była dla nas - tylko szkoda, że ta pogoda absolutnie nie dopisała. Ale Franek musiał przejechać się liniami, które miał w grafiku w najbliższych dniach, więc i tak sporo czasu spędziliśmy w autobusie :) Mimo to było jakoś tak wyjątkowo. Oboje chyba wpadliśmy w jakiś sentymentalno-miłosny nastrój i chciało nam się ciągle tulić i robić do siebie maślane oczy. Nie wiem, może to przez to niskie ciśnienie :D
Żałuję, że nie zawsze możemy pojechać do Miasteczka albo Poznania (tam nie byliśmy już prawie dwa miesiące), ale takie weekendy też są nam bardzo potrzebne. Już teraz wiem, że to będzie jeden z tych, które będę za jakiś czas wspominać z sentymentem, gdy nagle przypomni mi się jakiś wycinek dnia. Ten weekend zdecydowanie był taki, jaki powinien :))

Ale od wczoraj Franek zaczął znowu popołudniówki i stwierdzam, że jednak to nie to samo, co w Poznaniu i tutaj mi one nie odpowiadają :/ Mój dobry nastrój trochę mnie opuścił. Ale dobrze, że czwartek jest wolny i Franek też nie pracuje. Ale niestety ja w piątek idę do pracy - bo tym razem Asystent wziął urlop, a ponieważ zawsze szedł mi na rękę, to teraz miał pierwszeństwo - zwłaszcza, że w weekend i tak nigdzie nie wyjeżdżamy, więc nie zależało mi tak bardzo. Chociaż trochę żałuję, bo czuję, że potrzebuję dłuższego wypoczynku - takiego odcięcia się na parę dni od pracy. To, że mogę pracować zdalnie jest świetną sprawą, ale chyba powoli daje mi się to we znaki, bo z tego powodu ostatnią dłuższą przerwę od pracy miałam w sierpniu, a nawet jak się swoją pracę uwielbia, to warto się za nią trochę stęsknić :)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Odczarowany piątek trzynastego.

Zazwyczaj nie zwracam uwagi na datę - nawet jeśli chodzi o tę "pechową" :) Nigdy nie sprawdzam z wyprzedzeniem, kiedy w danym roku, trzynastego wypada w piątek i zwykle orientuję się, że oto mamy właśnie ten pechowy dzień tylko dlatego, że w radio trąbią o tym od samego rana :)

Tym razem było trochę inaczej, bo dwa dni wcześniej, na piątek swój przyjazd zapowiedziała szefowa. Spojrzałam wtedy w kalendarz i nie powiem, zrobiło mi się nieswojo, bo po pierwsze zastanawiałam się, z czym ta wizyta może się wiązać, a po drugie miałam do przeprowadzenia z szefową pewną ważną dla mnie, ale też kłopotliwą rozmowę. Data nie wróżyła dobrze :)

Zła byłam na siebie, że tak nietypowo ulegam głupim zabobonom. Cały czwartek i całą noc z czwartku na piątek się stresowałam i nie pomagało tłumaczenie Franka, że na pewno wszystko będzie dobrze, bo mam fajną szefową. W piątek rano stwierdziłam, że najlepsze, co mogę zrobić to pójść do kościoła i pomodlić się o to, żeby Pan Bóg wybił mi z głowy, że data może mieć jakikolwiek wpływ na rezultat rozmowy i w ogóle na to, czy wiadomości są dobre, czy złe. Pomogło :) W dodatku trafiłam na misje i przeżyłam bardzo fajne doświadczenie duchowe, choć musiałam wyjść przed końcem, bo spóźniłabym się do pracy. Ale dotarłam do niej już pełna spokoju, choć oczywiście stres nadal pozostał, tylko nieco zmienił postać.

Ostatecznie jednak  ten piątek trzynastego okazał się jednym z najszczęśliwszych dla mnie dni w ostatnim czasie. Okazało się, że szefowej coś wypadło i do nas nie dotarła, ale rozmowę i tak ze mną przeprowadziła a jej skutki przeszly moje najśmielsze oczekiwania. Mam naprawdę wspaniałą szefową - ze świetnym podejściem do pracownika i obowiązków służbowych.
Niczego nowego sie nie dowiedziałam, ani nie wyjaśniły się jeszcze żadne z naszych spraw firmowych. Ale ta rozmowa sprawiła, że na wiele rzeczy spojrzałam nieco inaczej. 

Wróciłam do domu i stwierdziłam, że po raz pierwszy od kilku miesięcy - nawet nie pamiętam od kiedy tak naprawdę - czuję ogromną ulgę i zaczynam wierzyć, że jakoś się wszystko poukłada. Nie zniknęły nasze problemy ani nic się w jakiś cudowny sposób nie rozwiązało, ale nareszcie poczułam, że jakiś ciężar spadł mi z serca - przynajmniej na razie. Na pewno pojawią się jeszcze niepokoje, ale na razie cieszę się tą chwilową lekkością i tym poczuciem, że jakoś to będzie.
W piątek popołudniu po prostu padłam. Leżałam na kanapie obok Franka i w zasadzie nie miałam siły ruszyć ręką ani nogą. Bardzo często mam tak właśnie w piątki, ale tym razem nastąpiła jakaś kumulacja, pewnie też dlatego, że spadło ze mnie napięcie. Jednak ta fizyczna niemoc nie przeszkadzała mi w delektowaniu się tym spokojem ducha - może jeszcze nie idealnie niezmąconym, ale jak się nie ma co się lubi, to wiadomo... :) I w takim właśnie nastroju weszłam w weekend, który naprawdę nam się udał!

czwartek, 12 czerwca 2014

Co z tym czasem? :)

Nie, nie mogę pozwolić, żeby mnie przymuliło na dłużej :P
Ja nie wiem co ze mną ostatnio - od marca sypałam z notkami jak z rękawa, w maju to wręcz nie nadążałam z publikacją i mam mnóstwo szkiców :) A potem mnie nagle przymuliło. Mam pewne podejrzenia, dlaczego tak się mogło stać i wydaje mi się, że jeszcze może być tak, że będziecie miały mnie dość, jak te wszystkie szkice opublikuję :)

A tymczasem miniony weekend (który jest już wspomnieniem, bo przecież za rogiem już kolejny) był całkiem udany. Co prawda Franek pracował, ale czułam się usatysfakcjonowana tamtymi dniami. Ostatnio budzę się bardzo wcześnie - dotyczy to także weekendów. I tak w sobotę wstałam krótko po szóstej, więc dzień miałam bardzo długi. I dobrze, bo sporo miałam do zrobienia.
Od rana zabrałam się za porządki i zakupy. I nareszcie znalazłam trochę czasu dla moich kwiatów, bo ostatnio nieco je zaniedbałam.
A później zaczął się czas dla mnie: najpierw trochę poćwiczyłam, a później poszłam do kosmetyczki. Zaniedbałam trochę tę ostatnią sprawę. Swego czasu chodziłam na różne zabiegi pielęgnacyjne dość regularnie, a potem krótko po ślubie to się zmieniło. Bynajmniej nie dlatego, że stwierdziłam, że teraz już o siebie dbać nie muszę, skoro faceta usidliłam :P. Po prostu niedługo później dowiedziałam się o rewolucji w pracy i nie w głowie były mi wizyty u kosmetyczki, a potem się przeprowadziłam. Zawsze trochę to trwa, zanim się człowiek w nowym miejscu odnajdzie, więc i mnie trochę to zajęło zanim stwierdziłam, że czas poszukać w okolicy jakiegoś gabinetu. Daleko szukać nie musiałam, bo wystarczy, że wyjdę z domu i przejdę przez ulicę :)
Ale łatwo też nie było, bo ze względu na to, że wiedziałam, że po zabiegu oczyszczania będę pokłuta i spuchnięta, chciałam się umówić w weekend, a nie każdy weekend przecież jestem na miejscu. I tak się umawiałam i odmawiałam od miesiąca, ale wreszcie się udało. I kiedy tak leżałam na leżance a pani kosmetyczka robiła mi masaż twarzy przypomniałam sobie, dlaczego warto odwiedzać takie miejsca co parę miesięcy! :) Kiedy pod koniec miałam już nałożoną maseczkę i musiałam przez pewien czas z nią poleżeć, zrelaksowałam się tak bardzo, że aż ucięłam sobie krótką drzemkę. Tak, to zdecydowanie było mi potrzebne! Taki czas dla mnie i moich myśli! Wyszłam stamtąd po dwóch godzinach! Chyba pobiłam swój rekord :P Ale warto było - mimo, że przez kolejne dwa dni wyglądałam raczej średnio. Ale teraz mam buźkę oczyszczoną i gładką.
W sobotę jeszcze z taką twarzą pojechałam na miasto straszyć ludzi, bo miałam parę rzeczy do załatwienia. Umówiłam się też z Frankiem i zjedliśmy obiad a później lody, którymi załatwiłam sobie gardło w dwie minuty! Nigdy mi się to jeszcze nie zdarzyło, żeby się od lodów rozchorować. A tym razem zjadłam i po chwili poczułam, że boli mnie gardło i że zdecydowanie coś mnie łapie. Zresztą myślę, że bardziej niż lody, zawiniły klimatyzowane sklepy! Nie znoszę tych niskich temperatur w pomieszczeniach, kiedy na zewnątrz jest gorąco :/ Ale na szczęście dzisiaj już mi przeszło.
W niedzielę zamieniłam się we wzorową żonę i dla pracującego męża zrobiłam na obiad jego ulubioną pomidorówkę a na drugie niespodziankę - kluski śląskie z polędwiczkami wieprzowymi w sosie grzybowym. Ale miło było popatrzeć, jak się Franek rozpływa nad takim jedzeniem. Nie mógł się nachwalić. A ja miałam z tego dziką satysfakcję :)
Najbliższy weekend spędzamy we dwójkę na miejscu. Franek ma wolne. Mam duże nadzieje w związku z tymi dniami, bo mam przeczucie, że to będzie jeden z niewielu weekendów spędzonych w taki sposób, które nam w najbliższym czasie pozostają.
Czerwiec mija mi w mgnieniu oka - to znaczy jeszcze nie jesteśmy na półmetku, ale prawie i to mnie trochę dziwi, bo nie mam pojęcia, kiedy te dni minęły. Ale z jednej strony mocno mnie to cieszy. Z drugiej - mam wrażenie, że coś mi umyka. Zdecydowanie za rzadko piszę :D

sobota, 7 czerwca 2014

Taki tam słowotok

Ostatnio mam trochę gorszy czas. Właściwie bez konkretnego powodu, bo nic się nie wydarzyło, ale moje przemyślenia nie dają mi spokoju. Każdego dnia gonitwa myśli i analizowanie tego, jak będzie, choć to przecież nie ma większego sensu. Do tego przykre wiadomości o tym, że osoby za które mocno trzymałam kciuki muszą mierzyć się z bardzo przykrymi faktami wcale nie podnosi na duchu. Ech, chciałoby się, żeby los się jednak wreszcie odwrócił.
Niemniej jednak u nas najgorzej nie jest, tylko jakoś się pozbierać ostatnio nie mogłam, żeby wreszcie coś napisać, a jak próbowałam, to okazywało się, że nie ma na to czasu. No to co u nas? :)
Od prawie miesiąca Franek już jeździ sam, bez patrona.Na końcówkę maja grafik dostał mu się kiepski, bo miał same popołudniówki i tylko dwa wolne dni. Nie zamierzamy narzekać - co to, to nie. Za bardzo nam na tej pracy zależało i za bardzo wiemy, że ta kwestia poukładała nam się najlepiej, jak mogła. Ale łatwo nie było - Franek się stresował, bo niektórych linii jeszcze nie znał, więc nie miał czasu nawet odpocząć, bo wracał późno (autobusy dzienne w Warszawie kursują nawet do północy), a rano wstawał i znikał na trzy godziny, żeby "zwiedzić" linię, której nie zna, a którą ma w grafiku, a później wracał tylko po to, żeby zjeść, wykąpać się i wyjść do pracy. Poza tym - jak to często na początku - kilka spraw organizacyjno-technicznych trochę szwankowało, a że był weekend, nic nie można było załatwić. Ale daliśmy radę.
I dajemy nadal. Wiemy, że to tylko trudne początki - później Franek będzie już znał wszystkie trasy i nie będzie się tak stresował przed kursami. Przyzwyczaimy się też do nowego rozkładu dni. Sama przecież pisałam, że czasami nawet mi brakuje tych Franka popołudniówek :) Zastanawiam się co prawda, czy tego nie odszczekać, ale jeszcze się wstrzymam :) Odwykłam od tego, ale to też kwestia przyzwyczajenia i znajdę swój rytm. 
Ostatnio miałam jednak przez większość czasu męża w domu, bo przez pierwsze dwa tygodnie czerwca według grafiku chodzi na rano, a później znowu przez dwa będą popołudniówki. Jakoś będę musiała sobie z tym poradzić :)
Był już taki jeden weekend kiedy to złapałam nawet lekkiego dołka. I pomyślałam, że to chyba przez to, że od prawie roku nie spędziliśmy niedzieli osobno :) Po prostu dziwnie mi było i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. A najgorsze, co mi się może przytrafić, to nie wiedzieć, co ze sobą zrobić! Dołek murowany, bo ja po prostu nie potrafię siedzieć bezczynnie i nie mieć żadnych planów. Ostatecznie zabrałam się za robienie porządku w pudełkach z biżuterią i z długopisami (nie macie pojęcia, ile mam długopisów, pisaków i piór! :P) i tak mi zleciał wieczór. Ale później wystarczył dosłownie jeden dzień, kiedy Franek miał wolne i już wszystko wróciło do względnej równowagi. Od razu mi się poprawiło, a jeszcze lepiej było, gdy w miniony weekend pojechaliśmy do Miasteczka. Wiecie, że już tego bardzo potrzebowałam.

A tu już kolejny weekend nadszedł, choć tym razem pracujący. 
Jak widać, jakoś nam się wiedzie - dzień za dniem płynie i czas mija. Dlatego wiem, że to chwilowe i muszę przeczekać ten mój gorszy nastrój bez większego powodu :) Bo tak ogólnie, póki co, więcej jest jednak powodów do zadowolenia, więc staram się na nich skupić. Czekam na lipiec - mimo, że przecież tak lubię czerwce. Ale same zobaczycie, że czekać warto :) Przynajmniej jeśli chodzi o niektóre sprawy.
To tyle, jeśli chodzi o minione dwa tygodnie (ale się zdziwiłam, gdy zobaczyłam, że prawie tyle czasu minęło od ostatniego wpisu), od jutra bieżączka ;) Chyba, że mnie znowu przymuli na dłużej :P