*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

wtorek, 16 października 2012

Jeden! Czyli wrażenia po.

Staż małżeński: jeden miesiąc i jeden dzień :)
Odliczanie, tyle że w drugą stronę... Nie zamierzam co prawda zamieszczać notki opisującej to, co dzieje się u nas w kolejnym miesiącu małżeństwa, ale ten pierwszy miesiąc - zwłaszcza, że zwany miodowym - warto zaznaczyć ;)
To był miesiąc... bardzo zwyczajny :) Nie działo się nic szczególnego, poza tym, że rozpakowywaliśmy nasze prezenty ślubne i raz po raz przeglądaliśmy zdjęcia ze ślubu i wesela. Myli się jednak ten, kto myśli, że nic się nie zmieniło. W naszym codziennym funkcjonowaniu - owszem, może niewiele, choć też nie można powiedzieć, że nic.

Przede wszystkim jest to swego rodzaju wewnętrzna zmiana, którą bardzo trudno opisać. Takie duchowe poczucie, że teraz jest zupełnie inaczej - i to jest niesamowite, że zmiana ta dokonała się tylko poprzez wypowiedzenie znanej wszystkim formułki i włożenie sobie na palec kawałka złota. A jednak jest ogromna. Kiedy idziemy razem ulicą mam wrażenie, że teraz idziemy sobie bardziej "legalnie", skoro jesteśmy małżeństwem (nie wspominając już o tym, jaką frajdę sprawia nam chodzenie do kościoła na legalu ;)) - czuję, że jesteśmy teraz lepszą wersją poprzedniego związku. Nikt teraz nie może nam zarzucić (piszę czysto hipotetycznie, bo nigdy nie mieliśmy takiej sytuacji), że jesteśmy tylko parą ludzi, która chwilowo postanowiła sobie pobyć ze sobą i wszystko się jeszcze może zdarzyć. Owszem, może się zdarzyć wszystko - poza naszym rozstaniem. Nie ma żadnej furtki, jesteśmy już na siebie skazani na zawsze i to jest fajne :) Nie chodzi o to, że wcześniej nie miałam pewności, bo taka pewność i zaufanie jest w nas, a nie przychodzi z zewnątrz, ale chyba jednak małżeństwo jest jakiegoś rodzaju certyfikatem, który mimo wszystko warto mieć - dla samego siebie :) Nie mylić tego certyfikatu z gwarancją, bo fakt, że jesteśmy po ślubie niczego nam nie zapewnia (poza tym, że w myśl zasad ślubu kościelnego nie ma możliwości, żeby się rozmyślić) - a już na pewno nie daje nam w gratisie udanego małżeństwa, bo na to musimy sobie zapracować oboje, ale jednak mam wrażenie, że wartość naszego związku mocno się podniosła :)  Od miesiąca jesteśmy, inni, jakby ważniejsi. Lepsi też i czuję, jakbyśmy osiągnęli jakiś wyższy poziom wtajemniczenia ;)
Nawet kłótnie są inne (no chyba nie myślicie, że przy naszych temperamentach odpuściliśmy sobie kłótnie w miesiącu miodowym???) - bo jest świadomość, że przecież i tak się zaraz pogodzimy, skoro jesteśmy sobie zaślubieni - a szkoda marnować czas na coś, co się i tak zaraz skończy :P

Można powiedzieć, że jestem dumna z tego, że jesteśmy małżeństwem i z dumą noszę jego symbol, czyli obrączkę. A skoro o tym mowa - no przekonałam się do nie zdejmowania obrączki :) Zawsze nosiłam biżuterię - obowiązkowo pierścionki, zegarek i bransoletkę. Po powrocie z pracy odruchowo ściągałam je niczym buty - pierścionek zaręczynowy też :) Taki rytuał. Zresztą pierścionki przeszkadzały mi w codziennych czynnościach. Z obrączką jednak jest inaczej - mimo, że wcale nie uważam, że jak ją zdejmę, to przestaniemy istnieć jako mąż i żona ;P, noszę ją cały czas i zupełnie się do tego przyzwyczaiłam. Ostatnio nawet podrabiane gołąbki robiłam z obrączką na palcu :) Franek też swojej obrączki nie zdejmuje (to jest chyba jedna z głównych przyczyn, dlaczego ja też tego nie robię) - wbrew opinii teścia, który twierdzi, że obrączka przeszkadza im w pracy, a przede wszystkim, że się zniszczy! Na co my odpowiadamy, że po co nam niezniszczona obrączka w szufladzie??? Z jakiego powodu ją tam trzymać? Na lepszą okazję??? Pytanie tylko - jaką :) Oj tam, jak się zniszczy, to się ją odnowi, na pewno się da ;)

Taak, warto było brać ten ślub choćby dla tej niesamowitej świadomości, że teraz jesteśmy trochę innym związkiem :P I dla poczucia, że w jakiś sposób jesteśmy uświęceni - to już ten aspekt religijny, który dla nas jest ważny. I teraz jeszcze bardziej nie mogę zrozumieć, jak brat Franka praktycznie do dziś powtarza, że po ślubie nic się u nich nie zmieniło (są trzy lata małżeństwem) - bo przecież i tak wcześniej mieszkali ze sobą i żyli jak małżeństwo. Ja absolutnie nie miałam poczucia, że żyjemy jak małżeństwo - skoro nim nie byliśmy! Dla mnie małżeństwo to nie jest tylko wspólne robienie zakupów czy pranie czyichś ubrań. Jak mieszkałam z Dorotą to też tak było :) Dlatego uważam, że po ślubie zmienia się przede wszystkim mentalność, a jeśli ktoś tego nie odczuwa to... chyba mogę go pożałować, bo to naprawdę piękne uczucie.

I tylko żal, że ten dzień mamy już za sobą... Ja często mam problem z takimi wydarzeniami - gdy długo na coś czekam i cieszę się tym, to później jest mi bardzo żal, że to już się skończyło. Odczuwam taką pustkę po tym oczekiwaniu i nie raz nie mogę sobie z tym poradzić. Między innymi tym właśnie spowodowany był mój dołek jakiś czas temu. Niemal depresyjnie działała na mnie myśl, że już po wszystkim :( Teraz już jakoś sobie z tym radzę, ale dowiedziałam się, że można tęsknić nie tylko za kimś albo nie tylko za miejscem, ale także za konkretnym wydarzeniem. Bo ja po prostu odczuwam tęsknotę za tamtym dniem. Wbrew tradycyjnemu przekonaniu chyba nie mogłabym powiedzieć, że to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu - bo ja raczej na co dzień jestem szczęśliwa, to słowo mi trochę nie pasuje.
Ale na pewno był to jeden z najradośniejszych, najważniejszych i najpiękniejszych dni w moim życiu. Jedyny w swoim rodzaju.

To było niesamowite i piękne, że tego dnia mogliśmy być w centrum uwagi. W ogóle nam to nie doskwierało i czuliśmy się jak ryby w wodzie :) Byliśmy swobodni i radośni. Byliśmy sobą. To na pewno duża zasługa naszych gości - obecne były wszystkie najważniejsze dla nas osoby, a teraz chyba będą jeszcze ważniejsze. Bardzo zbliża świadomość, że ktoś uczestniczył w tak ważnym dla nas wydarzeniu, że świętował i cieszył się razem z nami. Poza tym, to był jedyny taki dzień, kiedy mogliśmy tych wszystkich ludzi zebrać w jednym miejscu i w jednym czasie*. Nie trzeba było dzielić się sobą między rodzinę moją i Franka, między rodzinę a znajomych, między koleżanki ze studiów a Dorotę i Juskę... Wszyscy byli razem - mogli się poznać i zobaczyć tych, których wcześniej znali tylko z naszych opowiadań.  To było naprawdę wspaniałe. I jeszcze ta świadomość, że oni wszyscy przyjechali tylko dla nas, z żadnego innego powodu... :)
Tak, to zdecydowanie był dzień jedyny w swoim rodzaju. Naj... w naszym życiu :)

*mój kuzyn kiedyś stwierdził, że kolejny raz, kiedy tyle ludzi przyjedzie tylko dla konkretnej osoby, to dopiero pogrzeb :) - no ale wtedy to już raczej skład nie będzie ten sam. Eee, nie lubię czarnego humoru :P