*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

piątek, 30 października 2015

Z cyklu "faceci mojego życia": Marcin-kolega :)*

"Marcin-kolega", bo kiedyś w tym cyklu pisałam już o innym Marcinie, więc żeby się nie pomyliło... :)
Wspominałam ostatnio, że podczas spaceru w Miasteczku spotkałam takiego duszka przeszłości... Dlaczego nie ducha? Bo to takie sympatyczne spotkanie było, a z osobą tą wiążą się raczej tylko miłe wspomnienia :) Ale zawsze kiedy o niej myślę, to do głowy przychodzi mi cała masa refleksji i rozważań, co by było gdyby.

Spotkałam Marcina - mojego kolegę z klasy ze szkoły podstawowej. Z Marcinem to było tak, że od razu w pierwszej klasie małej margolce wpadł w oko (oj tak, ja byłam bardzo kochliwa, zawsze musiałam mieć jakiś obiekt westchnień, a pierwszego narzeczonego miałam w przedszkolu, o!). Przez chwilę uganiałam się za nim, żeby dać mu buzi w policzek. I tak nam mijały przerwy, ja go goniłam, a on uciekał i mieliśmy uciechę :) Oj tak, pamiętam, że Marcin był moją fantazją w tamtym czasie :)) Wysyłałam mu walentynki i zawsze chciałam być obok niego. On oczywiście o tym wiedział i przyjmował moje zaloty z pokorą :D Nie wyśmiewał się ani nic z tych rzeczy, ale też nie sprawiał wrażenia zainteresowanego. Pewnie jeszcze nie dojrzał do poważnego związku wtedy :P

Prawdę mówiąc nie wiem nawet kiedy mi przeszło. To znaczy kiedy mi przeszło to zakochanie (choć myślę, że jakbym poczytała swój pamiętnik z tamtego czasu, to bym wiedziała), bo Marcin moim bardzo dobrym kolegą został już do końca podstawówki. Mieliśmy swoją paczkę, do której oboje należeliśmy i zawsze trzymaliśmy się razem. Marcin po prostu zawsze był obok :) Była z niego złota rączka, więc nigdy nie zapomnę, jak na ZPT robiliśmy jakiś schemat z kabelkami i połączeniami elektrycznymi i trzeba było zrobić tak, żeby żaróweczki świeciły (do dziś to dla mnie czarna magia) i Marcin mi to zrobił, bo ja kompletnie nie wiedziałam o co chodzi. Podziwiałam go, że on tak wie co z czym trzeba połączyć - przecież mieliśmy raptem 12 lat. Z kolei gdy mieliśmy 13, też na ZPT mieliśmy gotowanie i pamiętam, że wraz z Marcinem i jeszcze dwiema osobami byliśmy w grupie, w której robiliśmy obiad - zrobiliśmy mielone z ziemniakami i surówką :) Pamiętam również jakieś wycieczki, zabawy, rozmowy na przerwach - zawsze z Marcinem, (mam nawet zdjęcia, które to dokumentują). I kilkoma innymi osobami oczywiście, ale chodzi o to, że nie było okresu, żebyśmy się przestali kolegować. Nawet na komersie (tak się u nas nazywał "bal" na zakończenie podstawówki) siedzieliśmy przy stoliku razem i nieoficjalnie poszliśmy tam jako para. W sensie nie para zakochanych, tylko jako osoby sobie towarzyszące :)

Później nasze drogi się rozeszły, bo poszliśmy do innych szkół średnich, ale spotykaliśmy się od czasu do czasu. Organizowaliśmy jakieś spotkania w większej grupie na przykład. To był też czas kiedy miałam różne perypetie sercowe z powodu jednego chłopaka (zresztą pisałam tu parę razy o Krzyśku). Przechodziłam też przez swego rodzaju bunt - ale nie przeciw rodzicom, tylko raczej właśnie z powodu złamanego serca. Różne rzeczy wyprawiałam i jak tam patrzę na to z perspektywy czasu, to dziwię się, że Marcin jakoś zawsze był obok mnie w taki dyskretny sposób. Na przykład byłam na jakiejś imprezie i o mało nie zrobiłam jakiejś głupoty. Nie pamiętam nawet co to było, ale pamiętam, że byłam o włos, ale wtedy właśnie Marcin wziął mnie za rękę i wyciągnął z tamtej dyskoteki. Był dla mnie niczym anioł stróż - zawsze pojawiał się wtedy, kiedy trzeba było odprowadzić mnie do domu, dopilnować, żebym nie zrobiła niczego głupiego... Nawet kiedy raz Roki mi uciekł (jak był jeszcze małym szczeniakiem) i pobiegłam za nim przerażona, że się zgubił, przyprowadził go kto? No Marcin oczywiście...
Później mieliśmy jakieś dwa lata przerwy i spotkaliśmy się znowu na jakimś spotkaniu klasowym w okrojonym składzie. Poszliśmy na piwo i wtedy znowu przyszedł mi do głowy jakiś głupi pomysł (ja miałam wiecznie głupie pomysły, naprawdę :P) i znowu to Marcin wybił mi go z głowy. A właściwie nawet nie wybił - właśnie na tym to polegało, że on po prostu jakoś tak to robił, że ja o tym pomyśle zapominałam :)) Od tamtej pory zaczęliśmy się trochę częściej spotykać nawet tylko we dwójkę. Jakiś film na komputerze, oglądanie akwarium (Marcin miał rybki), wyjście do wspólnego kolegi - jakoś tak wyszło, że spędzaliśmy razem czas. Dobrze się czułam w jego towarzystwie.
A potem nagle, ni stąd ni zowąd dostałam od niego smsa, w którym wyznawał, że jest we mnie zakochany i chyba zawsze był, odkąd pamięta. Zdębiałam zupełnie i nie wiedziałam co powiedzieć.  O tym już kiedyś tu na blogu pisałam, więc odsyłam Was do tej notki, w której piszę jeszcze o kartkach walentynkowych, których nadawcę dopiero po latach odkryłam :) W każdym razie zgodnie z prawdą napisałam, że nie pozbierałam się jeszcze po zerwaniu z chłopakiem, który był dla mnie bardzo ważny i trudno mi myśleć o kolejnym związku. Rzeczywiście tak było. Niestety trochę nam się ta znajomość posypała, jak to zwykle w takich wypadkach bywa. Marcin się nie obraził ani nic z tych rzeczy, ale przez chwilę nasze relacje się siłą rzeczy ochłodziły. Jakby nie było zraniłam jego dumę, a i ja sama nie chciałam się z nim spotykać tak, jak do tej pory, bo czułam się niezręcznie traktując go tylko jako bardzo dobrego kolegę. Później wymienialiśmy się jeszcze ciepłymi smsami, więc wiedziałam, że jest ok. Ale kontakt urwał nam się na dobre, kiedy wyjechałam na studia. Od tamtej pory tylko raz na jakiś czas wysłaliśmy sobie znajomość na jakimś portalu społecznościowym. Potem on zaczął pracować w tej samej firmie co moja mama, więc od czasu do czasu przekazywała mi pozdrowienia od niego. Wiedziałam, że związał się w końcu z pewną dziewczyną z Miasteczka.
Ostatni raz rozmawiałam z nim chyba osiem lat temu. Przyjechałam kiedyś na weekend z Poznania i szłam z dworca kolejowego, on jechał samochodem, zatrzymał się i odwiózł mnie do domu. Przez jakiś czas rozmawialiśmy jeszcze w samochodzie...
A potem nie rozmawialiśmy aż do ubiegłego tygodnia. Marcin zawołał mnie a w jego głosie słychać było autentyczną radość z tego spotkania. Ja też się ucieszyłam :) Bardzo. Nie mogliśmy się nagadać. Ja z Wikingiem w wózku, on właśnie był w ferworze przedślubnych przygotowań, bowiem nazajutrz właśnie brał ślub :) Poruszyliśmy chyba wszystkie możliwe tematy, a moglibyśmy jeszcze tak długo, niestety musieliśmy się rozstać i każde z nas musiało wrócić do swojego życia.

Marcin zapewne szybko o tym spotkaniu zapomniał, bo jego myśli zaprzątały ważniejsze sprawy i najpiękniejszy dzień w jego życiu :) Wiecie, że przyszło mi nawet do głowy, żeby przejść się na ślub, ale za późno o tym pomyślałam i nie miałam niestety nic odpowiedniego do ubrania przy sobie (brali ślub w kościele w Przymieście, a ja wtedy tam byłam przecież i wujkowi sprzedałam Wikusia). I niech sobie teraz żyją długo i szczęśliwie, naprawdę życzę Marcinowi szczęścia :) 
Niemniej jednak przyznaję, że we mnie to spotkanie poruszyło jakąś sentymentalną nutę. Zaczęłam wspominać, kojarzyć pewne fakty, analizować różne sytuacje. To skłoniło mnie do snucia wspomnianych wcześniej refleksji pod tytułem "co by było gdyby..." :) Nic strasznego, żadne tam myśli rewolucyjne, ot, po prostu przy okazji takich spotkań tego rodzaju myśli same mi do głowy przychodzą :) Ale podzielę się już z Wami nimi jak tylko Wiking znowu pójdzie spać, bo teraz muszę już kończyć :)