*OGŁOSZENIE*

Witam wszystkich odwiedzających :) Zarówno stałych czytelników, jak i "przelotnych" gości.
Wszyscy są mile widziani, ale proszę pamiętać o tym, że jest to moje miejsce, a więc piszę o czym chcę, w sposób w jaki chcę i jestem jaka chcę być :) Jeśli się komuś to nie podoba, nie musi mnie uświadamiać, jaka jestem niefajna. Przymusu czytania ani lubienia nie ma.
Jeśli jesteś tu nową osobą, zachęcam do pozostawienia śladu swojej obecności w postaci komentarza (zakładka Kredki w dłoń), a jeśli prowadzisz bloga - zostaw adres. Chętnie zajrzę!
Pozdrawiam i życzę miłej lektury :)

niedziela, 13 września 2015

Pierwsze dwa miesiące - wspomnienie.



Dzisiaj kolejna garść refleksji i wspomnień na temat mojego macierzyństwa. Jestem świadoma tego, że czasami przynudzam :), ale tyle mam tych przemyśleń zapisanych gdzieś na luźno albo nawet jeszcze nie, że żal mi nic z nimi nie zrobić... A w planie mam wyczyszczenie swoich wersji roboczych do końca tego roku, więc strzeżcie się, mogą się pojawiać tutaj bardzo dziwne wpisy :D

***
 Wiele razy powtarzałam, że w żadnym wypadku nie chciałabym jeszcze raz przechodzić przez pierwsze dwa miesiące życia Wikinga. Tak, dwa pierwsze były najgorsze i najtrudniejsze, bo choć naprawdę poprawiło się dopiero po trzecim, to już w marcu było trochę lepiej. Dzisiaj, z perspektywy minionych ośmiu miesięcy nadal tak myślę, chociaż to stwierdzenie wymaga sprecyzowania. 
Bowiem chodzi o to, że absolutnie nie chciałabym wrócić do tamtych dni – nie chciałabym znowu borykać się ze złym nastrojem, z tym smutkiem i bezsilnością, które odczuwałam. Co pamiętam z tamtego czasu? Towarzyszący mi niemal bez przerwy stres. Stresowałam się, że Wiking płacze, a ja nie potrafię nic na to poradzić. Stresowałam się, że mało śpi, a ja nie mam czasu na wiele rzeczy, na które chciałabym go mieć. Kiedy spał też się stresowałam, bo wiedziałam, że w końcu nadejdzie ten moment, że się obudzi i znowu będzie płakał. Potrafiłam się przez cały dzień stresować tym, co będzie popołudniu, bo zazwyczaj około 16 Wiking się budził i już do wieczora nie zasypiał, a ja nie wiedziałam co z nim robić, bo przecież bawić się jeszcze nie dało.
Poza tym pamiętam poczucie bezradności, kiedy nie potrafiłam Wikinga uspokoić. Albo może inaczej (choć to wiem dopiero dziś, wtedy tego nie widziałam) – poczucie bezradności, kiedy Wiking nie uspokajał się w taki sposób, w jaki ja chciałam, czyt. nie zasypiał, nie leżał spokojnie w łóżeczku itp. 
Do tego jeszcze doszedł smutek – byłam smutna, bo żal było mi… ciąży. Tak, żałowałam, że już nie jestem w ciąży, bo ten okres był dla mnie jednym z najlepszych w całym życiu (pomijając cukrzycę ciążową i negatywne emocje z nią związane, ale przyznaję, że dziś już ich  nie pamiętam). Było mi smutno, że już wyszłam ze szpitala, w którym poświęcano mi tyle uwagi, że z dnia na dzień nowa sytuacja powszednieje Frankowi, który coraz mniej koło mnie skakał (dobra, wiem, że to nie brzmi najlepiej, ale to było takie cudowne być przez chwilę zagłaskiwaną na śmierć :)) Było mi smutno, że nie mogę prowadzić takiego życia, jakie prowadziłam – z moim ukochanym grafikiem, w którym zapisane miałam od której do której uczę się słówek hiszpańskich, a kiedy robię porządek w szufladzie! Jak mi się wspaniale funkcjonowało w ten sposób. Nie! Plany i grafiki nigdy nie były moim wrogiem i nie ograniczały mojej wolności, wręcz przeciwnie, miałam poczucie, że moja wolność została ograniczona właśnie teraz, kiedy swojego grafiku nie mogę mieć.  A przede wszystkim byłam smutna – bo tak! To właśnie było najgorsze – ryczałam po południu i nie bardzo wiedziałam dlaczego. Klasyczny baby blues...?
Jeszcze jedno pamiętam – poczucie bezcelowości. Bywało, że wstawałam rano i  uderzała mnie myśl – jakie to wszystko jest bez sensu! Nic się nie dzieje, nie mam do czego dążyć, jedynym moim celem jest zaspakajanie potrzeb mojego dziecka. To straszne...!

Od razu wyjaśnię – ja nie byłam zaskoczona tym, że tak to wszystko wyglądało. Spodziewałam się tego! Ba! Ja wiedziałam, że tak będzie! Byłam jednak zaskoczona tym, że w taki sposób to na mnie wpłynęło. Macierzyństwo mnie nie rozczarowało, bo nie miałam wobec niego żadnych wzniosłych oczekiwań. Liczyłam się z tym, że będę musiała porzucić swój dotychczasowy styl życia i zrezygnować wielu rzeczy, ale byłam zdziwiona, że przychodzi mi to jednak z takim trudem. Bo choćbym nie wiem jak bardzo świadoma była tego, że dzieci to nie roboty, że nie da się ich zaprogramować, że nie ma do nich instrukcji obsługi i choćbym nie wiem jak skrupulatnie przygotowywała się do tego, że będę musiała przemeblować swoje życie – nie byłam w stanie wyobrazić sobie rzeczywistości. Nie uważam, że się myliłam, nie sądzę też, że rzeczywistość mnie przerosła, ale na pewno zaskoczyła. I wiecie, ze nie wstydzę się do tego przyznać ani, że nie uważam, że jestem złą matką. Bo od samego początku robiłam wszystko, aby Wikingowi było dobrze.

Ale to wszystko, co napisałam, nie oznacza, że te pierwsze dwa miesiące to było nieustanne pasmo niepowodzeń i udręki :) Owszem, miałam przytępioną zdolność odczuwania radości, skoro ciągle siedziałam w kąciku smutku i nie umiałam z niego wyleźć, ale wiele rzeczy wspominam z sentymentem. Na przykład bardzo długie karmienia… Nawet godzinne. Naprawdę to lubiłam i bardzo mi tego dzisiaj brakuje. A ile książek wtedy przeczytałam! :) Albo ten zaburzony rytm dnia i nocy – spanie przy zapalonym świetle, czytanie przez godzinę książki o 2 nad ranem, bo wzięłam sobie za punkt honoru, że Wikuś zaśnie w łóżeczku… Spanie we trójkę w łóżku, leniwe pobudki grubo po ósmej. Wiking kwękający na bujaczku. Albo przysypiający po jedzeniu ułożony wzdłuż moich kolan, z tym grymasem błogości przypominającym uśmiech na ustach… 
Wiele z tych rzeczy innym kojarzy się źle, a ja jestem jakaś dziwna, bo mnie akurat to nie przeszkadzało :) Pomimo tego wszystkiego, o czym napisałam powyżej, pomimo dużo płaczącego dziecka, pomimo żalu za tym, co minęło, od samego początku całym sercem kochałam swoje dziecko. Podkreślam, że nie byłam w nim zakochana, ale je kochałam (mam nadzieję, że łapiecie różnicę). Uwielbiałam trzymać mojego malutkiego chłopczyka w ramionach, spontanicznie całowałam go i przytulałam. Często mu się przyglądałam. Nie płakałam ze wzruszenia, ale rozczulały mnie (i rozczulają nadal) jego rączki i stópki a także bezzębne dziąsełka oraz karczek (i tu może jestem dziwadłem, bo jeszcze nie słyszałam, żeby kogoś to rozczulało, ale naprawdę mam słabość do karku Wikinga :P). Cieszyłam się, że jest z nami, zaakceptowałam go w pełni i bezwarunkowo i ani razu nie pomyślałam sobie „co ja najlepszego zrobiłam”. 
 
Oczywiście czasami z rozrzewnieniem myślę o tym maleńkim Wikusiu, który mieścił się w całości na moich udach :) Oglądam pierwsze zdjęcia i myślę sobie „ojej jaki malutki!”, oglądam filmiki z tamtego okresu i dziwię się jego słodkim niezgrabnym ruchom i kwileniu, które wydobywa się z jego ust. Tak, przyznaję, że czasami chciałabym jeszcze raz wziąć tę małą kruszynkę na ręce i przytulić. Chciałabym jeszcze raz doświadczyć niektórych emocji. Ale to nie zmienia faktu, że zdecydowanie wolę mojego dzisiejszego Wiktosia, którego znam już lepiej, który jest taki ciekawski, który reaguje śmiechem na mój widok.  Choć widok tamtego maluszka sprzed pół roku mnie rozczula, to mam trochę wrażenie, jakby to było jakieś inne dziecko. Takie nie moje :) Bo ten dzisiejszy Wiking zdecydowanie jest mój!
Jasne, dziś też mam gorsze momenty. Mamy też kryzysy (na przykład wózkowy albo ostatni drzemkowy, który najwidoczniej już za nami... ale kto wie, bo ilekroć o czymś tu napiszę to się odmienia :P), ale to wszystko ma zupełnie inny wymiar niż kiedyś. Inaczej to przeżywam i nawet jeśli z jakiegoś powodu mam zły nastrój, to zupełnie inaczej to wszystko wygląda niż na początku.


Chociaż nie byłam zakochana bez pamięci w swoim dziecku (ale może z czasem trochę się w nim zakochałam, ale raczej z pamięcią :P), chociaż nie potrafię zdobyć się na całkowite poświęcenie i nie zrezygnuję z wielu rzeczy dla dziecka (na przykład z czasu dla siebie), choć nie twierdzę, że macierzyństwo to najlepsze co mi się w życiu przytrafiło (nie mówię, że nie jest fajne, ale po prostu w życiu przytrafiło mi się wiele równie fajnych rzeczy), to nigdy ani przez sekundę nie pożałowałam, że mam Wikusia i on sam jest dla mnie ogromnie ważny.
Nie chciałabym wracać do pierwszych dwóch miesięcy macierzyństwa, ale paradoksalnie, dziś wiem, że mając szansę przeżyć to jeszcze raz, wiele rzeczy zrobiłabym inaczej. Dopiero dzisiaj uświadamiam sobie pewne błędy, które popełniłam i dopiero dzisiaj przyszły pewne refleksje. O tym jednak napiszę przy następnej okazji, żeby już nie przedłużać zanadto :)